środa, 22 stycznia 2020

Recenzja MORTIFERUM - Disgorged from Psychotic Depths

Lubię, gdy płyta pretendująca do miana death/doom metalowej od samego początku atakuje mnie bębnami brzmiącymi, jak wbijanie gwoździ do trumny. To znaczy, że zespół odrobił lekcje. Patrząc na okładkę, słusznie można domyślić się, że odsłuchowi będzie towarzyszył kojący odór zgnilizny. Czyli brzmieniowo - kosa. Stylistycznie - również. Lecz jest jeszcze jeden, znacznie mniej oczywisty element, który sprawia, że amerykański MORTIFERUM nagrał prawdopodobnie najlepszy album w tej stylistyce od czasów debiutu Spectral Voice.



"Disgorged from Psychotic Depths" to 36 minut miażdżącego walca wspomaganego grobowymi pomrukami, który choć brzmi mniej ezoterycznie i transendentalnie niż "Eroded Corridors of Unbeing", a bardziej podkreśla przytłaczającą atmosferę rozkładu i zepsucia, to skojarzenie w tym kierunku jest generalnie dość trafne. Mamy tu jazdę głównie w powolnych i średnich tempach, urozmaicaną czasem raptownymi erupcjami wściekłości, blastów i chaotycznych, jazgotliwych solówek. Styl riffowania przynosi na myśl takie hordy jak Incantation czy Disma, zaś pojawiające się tu i ówdzie melodie mają cudowny fiński posmak(patrz: "Inhuman Effigy"), przez co materiał jeszcze bardziej zyskuje na ponurym, posępnym klimacie. Jest to więc gulasz przyrządzony ze znanych składników, wedle sprawdzonej formuły. I tak traktowałem ten album podczas pierwszych odsłuchów - czerpiący dobre inspiracje, ale niewiele więcej. Na pierwszy rzut oka (ucha) nie było tu nic specjalnego dla mnie.

Pomału jednak zaczęło do mnie docierać, jak cholernie dobrymi kompozytorami są ci goście. To właśnie ten aspekt, o którym wspomniałem na początku. Przez te pół godziny z hakiem niewiele jest prawdziwych momentów "wow", wyłączywszy może kapitalne solo w pierwszym utworze, znakomicie podkreślane nabiciami na perkusji, lecz jest za to pięć prawdziwie równych i porządnie zbudowanych kompozycji (oraz interludium). Dopiero po uważnym wsłuchaniu się można zauważyć, jak dobrze skonstruowane są te kawałki, jak dynamiczne, jaki towarzyszy im flow. Przejścia pomiędzy poszczególnymi partiami wychodzą z nieskrępowaną naturalnością, zespół operuje zmianami tempa z wyczuciem godnym gatunkowych weteranów, a utwory cały czas trzymają w napięciu, zmierzając ku nieuchronnej konkluzji. Te finały są tu fenomenalne, będąc logiczną kulminacją tego, co działo się przez poprzednie minuty - niech to będzie wspomniane już solo w otwieraczu, atmosferyczna końcówka "Putrid Ascencion" z subtelnym syntezatorem w tle czy początkowo wręcz pogrzebowo-marszowy, coraz bardziej nabierający jednak prędkości "Funereal Hallucinations". Wspomniałem już, że gary są wyprodukowane kapitalnie (co słychać najbardziej w tych najszybszych momentach, co już w ogóle jest fenomenem - brawa dla realizatora), nie mniej istotny jest jednak styl gry pałkera, który skutecznie dba o żywotność nawet najdłużej zapętlonych riffów i sprawia, że cały czas się tu coś dzieje. 

I taki właśnie jest ten album - nieoczywisty i powoli odkrywający swe niuanse przed słuchaczem. Jest to sama esencja, może bez spektakularnych fajerwerków, za to z totalnym oddaniem tego, o co w tym graniu tak naprawdę chodzi. Tu działa wszystko, nawet ten niespełna minutowy przerywnik, mający w sobie jakąś nutkę romantyzmu i hiszpańskiego brzmienia - piękno kontrastuje z czarną śmiercią, która przyjdzie wraz z ostatnim utworem. I do pełni szczęśnia brakuje mi tylko jakiejś wyrazistej kropki nad i, spektakularnego, dramatycznego zwieńczenia - "Disgorged from Psychotic Depths" kończy się, hmm, może nie nagle, ale w stylu "dobra, zrobiliśmy swoje, koniec". Może to i lepiej? Nie ma zbędnego przedłużania, materiał urywa się w momencie, w którym powinien, a krótki czas trwania zachęca do odpalenia krążka jeszcze raz. Klasa i jeszcze raz klasa. Więcej takich pozornie "standardowych" albumów proszę!

piątek, 17 stycznia 2020

BOLT THROWER - dywizja pancerna miażdżąca wszystko na swojej drodze

Brytyjski BOLT THROWER to ekipa, która już na stałe zapisała się w panteonie bogów death metalu. Zasługa to nie tylko wspaniałej muzyki, ale także godnego podziwu podejścia i samokrytyki w stosunku do własnej twórczości. Otóż po wydaniu "Those Once Loyal" w 2005 roku - jak się okazało, będącego łabędzim śpiewem grupy - zespół co prawda miał szczątki materiału na kolejną płytę, lecz panowie (i panie!) uznali, że nie dorównuje on poziomem do poprzedniczki i nie są z niego zadowoleni. Karierę studyjną zakończyli więc, będąc na fali wznoszącej. Pewnie mogliby nagrać kolejny album, pewnie nawet nieźle by się sprzedał, a tu nie i chuj. To, ile innych hord, zwłaszcza uprawiających sztukę metalu śmierci właśnie, mogłoby się od nich uczyć, przemilczmy, bo nie chcę tu szafować nazwami.

Zaryzykuję stwierdzenie, że wypracowany dość wcześnie styl zespołu jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych na scenie w ogóle. Nie ukrywam, że precyzyjnie i bezbłędnie trafia w czuły punkt mojego gustu. Muzyka Bolt Throwera jest niczym powoli przetaczająca się dywizja pancerna, nieubłaganie miażdżąca wszystko na swojej drodze. Kurewski ciężar i ciągłe parcie do przodu, którego nic nie jest w stanie zatrzymać. Ale jest tu coś jeszcze. Riffy tego zespołu są cholernie chwytliwe i zapadające w pamięć, co wychodzi im naturalnie, bez uporczywej nachalności. Perkusja (na czele z charakterystycznymi przejściami na werblu Whale'a) nadaje utworom niesamowitej dynamiki, zwielokratniając ich siłę rażenia i sprawiając wrażenie nieuchronnej zagłady. Do tego wojenna otoczka - wszak wojna to nie tylko miliony trupów na koncie przywódców, to także honor, męstwo i braterstwo, a te tematy zespół również potrafi oddać bezbłędnie dzięki melodyjnym leadom. Jest w tym pewna nuta melancholii, którą najlepiej podsumowuje świetna okładka "...for Victory" z 1994r. Wspomnieć trzeba też koniecznie o charyzmatycznych wokalach Karla Willetsa, który zawzięcie growluje kolejne frazy, a zarazem jest niesamowicie czytelny. To jest właśnie kwintesencja deathmetalowego wyziewu - bezpłciowym klonom jadącym pod tzw. cookie monstera mówimy NIE.

W tym wpisie chciałbym podsumować dyskografię zespołu, układając płyty w kolejności od mojej ulubionej do tej, którą lubię najmniej, ale wciąż bardzo, bardzo. Bo słabym materiałem BOLT THROWER się nie splamił i jest to niezaprzeczalny fakt.

TYGRYS KRÓLEWSKI

1) 1991 - War Master


Trójka Brytyjczyków to płyta z gatunku tzw. przejściowych. W tym przypadku mamy tu kompromis pomiędzy nuklearną dewastacją z dwóch pierwszych, a chwytliwym riffowaniem i solidną dawką groove'u z późniejszych. "War Master" ma po prostu idealnie wyważone proporcje. Utwory zapadają w pamięć, zachowując solidną dawkę brutalności i agresji. Ostały się tu jeszcze blasty i chaotyczne, krótkie solówki, tak charakterystyczne dla wczesnej twórczości zespołu, generalnie prym wiedzie jednak granie, które później stanie się wizytówką BT. Ale właśnie dzięki temu, że jest tu jeszcze ten pierwiastek nieokiełznanej dzikości, dużo morderczych przyspieszeń, tak bardzo lubię tę płytę. Kompozycyjnie - same hity, bez ani jednego wypełniacza. Najlepsze wokale w dysko. No i nadal wisi nad tym apokaliptyczny, wisielczy klimat, zwiastujący zagładę ludzkości. "Mankind shall never survive!" Zwyczajnie uwielbiam ten krążek, ścisła czołówka gatunku i największe stężenie genialnych riffów ever.



Najlepsze utwory: "What Dwells Within", "Profane Creation", "Afterlife"

TYGRYS

2) 2005 - Those Once Loyal


"Those Once Loyal" to niezmiernie rzadki przypadek płyty pochodzącej z późnego okresu działalności zespołu, która nie tylko dorównuje pierwszym materiałom, ale wręcz je przewyższa. To w zasadzie esencja i wizytówka stylu BT. Idealny czas trwania, ponownie brak wypełniaczy - bardzo równy album. Masywne brzmienie na czele z tektonicznym basem Jo Bench. Tak jak dwie poprzedzające ten krążek płyty mogą wydawać się momentami nieco ospałe i leniwe, tak tutaj ponownie znajdziemy miejsce na rozpędzone i nie biorące jeńców momenty - np. w "Last Stand of Humanity". Co tu więcej dodać? Jest tu wszystko, za co kocham ten zespół. Riffowanie - MASA. Eleganckie melodie. Przepotężny ciężar, jak w środkowej partii "Entrenched". No i nie wyobrażam sobie lepszego zwieńczenia kariery niż "When Cannons Fade". Ta końcówka jest po prostu ikoniczna, a zarazem bardzo smutna, biorąc pod uwagę niespodziewaną śmierć Martina Kearnsa 11 lat później.




Najlepsze utwory: "The Killchain" (jakbym miał kogoś przekonywać do tego zespołu, pokazałbym mu ten numer), "Granite Wall", "Salvo", "When Cannons Fade"

3) 1992 - The IVth Crusade

Dla wielu Czwarta Krucjata jest właśnie opus magnum zespołu. To tutaj tak naprawdę na dobre wykrystalizował się styl BT, by bez przełomowych już zmian przesiąkał w kolejne materiały. To niewątpliwy klasyk i płyta wyróżniająca się na tle złotej ery death metalu. To najbardziej dociążony album ekipy, najbardziej walcowaty i miażdżący. Pojawiają się echa doom metalu, posępne melodie, atmosfera jest gęsta jak skurwesyn. Średnie tempa na tej płycie po prostu zabijają. To pewnie byłby mój faworyt, gdyby nie to, że jest odrobinę za długi. Końcówka może już nieco się dłużyć - 53 minuty to jednak sporo, jak na mimo wszystko dość jednostajne łojenie. Nie zmienia to faktu, że mamy to do czynienia z istną potęgą, a otwierający płytę riff to już czysta legenda. Nie mówiąc już o genialnym, ponurym "As The World Burns" z dramatyczną końcówką. Ciary na plecach za każdym razem! Robi wrażenie także outro, w którym zespół rozlicza się z historią minionych wieków - świetne zwieńczenie monumentalnego albumu.




Najlepsze utwory: "The IVth Crusade", "Where Next to Conquer", "As the World Burns"

4) 1989 - Realm of Chaos: Slaves to Darkness

Wieczna wojna - te dwa słowa dobrze odwzorowują zawartość dwójki BT. Ten album to po prostu pierdolona pożoga. Czerpiący inspirację od warhammerowskich bogów chaosu, to zdecydowanie najbardziej zaciekła i bezkompromisowa płyta zespołu. Fragmenty czystej furii przeplatają się z jazdą w średnich tempach, która zmusi do machania łbem nawet martwego. Gitary są cholernie nisko zestrojone, przez co "Realm of Chaos" zdaje się ważyć kilkaset ton. Trudno wskazać bardziej ekstremalny metalowy album przed 1989. No i jest tu potencjalnie największy hit zespołu - mowa tu oczywiście o Pożeraczu Światów, który zarazem idealnie podsumowuje przepis na sukces tej płyty. Najpierw zaatakujemy cię jednym z najbardziej chwytliwych riffów w historii death metalu, a potem zmiażdżymy cię grindowym butem. Kocham.


Najlepsze utwory: "Eternal War", "Through the Eye of Terror", "World Eater"

PANTERA

5) 1994 - ...for Victory

Ostatni album pochodzący z klasycznej ery zespołu jest w najprostszym ujęciu połączeniem masywności poprzedniczki z bardziej agresywnym "War Master". To także najbardziej melodyjny materiał jak do tej pory - acz zaznaczyć trzeba, że są to melodie wyważone i nielukrowane, sprawiające też, że "...for Victory" ma nieco bardziej melancholijną i "osobistą" atmosferę - dobrze oddaje tragiczny żywot żołnierza i stanowi odbicie warstwy tekstowej. Teoretycznie jest tu więc wszystko, co mogłoby się składać na szczytne pierwsze miejsce, ale w drugiej połowie pojawiają się tu nieco słabsze utwory - zarówno "Silent Demise", jak i "Forever Fallen" trochę odstają od reszty i nie wyróżniają się niczym szczególnym. To jednak niewielka wada, bo są tu i momenty absolutnie WYBITNE - np. w tytułowym kawałku, gdy zespół, po wywołaniu przez Karla (którego wokal jest tym razem bardziej szorstki i suchy) "for victory", rozpędza się i nic nie jest w stanie tej pancernej bestii zatrzymać. Doskonały przykład, jak dużo robią tu bębny - kanonady na werblu nadają reszcie niesamowitego kopa. 



Najlepsze utwory: "...for Victory", "Lest We Forget", "Armageddon Bound"

6) 1988 - In Battle There is No Law

Debiut Brytyjczyków to 30 minut soundtracku do świata po nuklearnej wojnie. Surowy, brudny i nieokrzesany, dobrze zdradzający punkowe korzenie zespołu, co odwzorowuje także świetna okładka. Zespół pędzi tu najczęściej do przodu z zawrotną prędkością, a Karl wyrzyguje kolejne frazy z młodzieńczym wigorem, urokliwie urywając końcówki słów. Typowy, acz świetny debiut. Już na tym etapie pojawiają się zalążki grania, jakim ta horda będzie nas raczyć na późniejszych albumach. Bardzo energiczny performance, większość utworów zapada w pamięć, a płyta jest krótka, przez co zachęca do jej katowania. 



Najlepsze utwory: "In Battle There is No Law", "Forgotten Existence", "Concession of Pain"

PANZER IV

7) 1998 - Mercenary

Tutaj mam szczególny sentyment, bo pochodzący z tej płyty "Behind Enemy Lines" jest pierwszym utworem zespołu, jaki poznałem. Dość szybko się zakochałem i zacząłem sprawdzać resztę, a potem poszło już z górki. "Mercenary" to typowy późny Bolt Thrower - jazda głównie w średnich tempach, bez porywczych przyśpieszeń, dużo ciężaru i grania na tle podwójnej centralki. Nie zmienia to faktu, że jest to materiał zachowawczy, który do ustabilizowanej formuły zespołu nie wnosi praktycznie nic. Nadal jednak słucha się tego bardzo dobrze, a jakże. Rozumiem jednak ludzi, dla których wieje tu nudą - jeśli stawiać taki zarzut wobec tego zespołu, to ten krążek (i następny) mógłby być tego potwierdzeniem. Z drugiej strony, puszczam im wtedy kapitalny refren z "No Guts, No Glory" i mówię: wypierdalać. I już dla samego tego utworu warto "Mercenary" posłuchać.



Najlepsze utwory: "Laid to Waste", "Behind Enemy Lines", "No Guts, No Glory"

8) 2001 - Honour - Valour - Pride

Jedyna rzecz bez Willetsa na wokalu, którego zastąpił na ten czas znany m. in. z Benediction Dave Ingram. Nie ukrywam, że absencja głosu przez tyle lat stojącego na czele bandy boli. Dave to oczywiście świetny śpiewak i z powodzeniem próbuje wpasować się w muzykę zespołu, ale to jednak nie to samo. Poza tym - co tu dużo mówić? To, co powiedziałem o "Mercenary", można zastosować i tutaj, bo poza wokalistami wiele tych płyt nie różni. Brak tu naprawdę wyróżniającego się hitu, choć dobrych utworów nie brakuje. Z tych powodów HVP musiało znaleźć się na końcu. Zaznaczyć należy, że jest to rzecz leżąca i tak o wiele wyżej niż ostatnie dokonania Memoriam, zespołu, który co prawda stara się odtworzyć chwałę BT, ale wychodzi mu to dość średnio. Niestety.



Najlepsze utwory: "Contact - Wait Out", "Inside the Wire", "7th Offensive"

I to by było na tyle. Podsumowując - na pewno jedna z lepszych dyskografii w gatunku. Bez wyraźnego gniota, za to z co najmniej pięcoma albumami, które są bezwzględnymi klasykami. Świetny wynik. I prawdę mówiąc, pozycje z pierwszej połowy listy mógłbym poprzestawiać w losowy sposób i wielkiej różnicy by to nie zrobiło. Niech to będzie dowodem na wielkość zespołu. Hail the Mighty Bolt Thrower! 

"On countless worlds
The earth shakes
As the forces of chaos
Are trying to gain control
About to be unleashed
A devastating weapon
A power to end lives
There is no time for peace
Only the eternal war"


A Wy jak byście poukładali te płyty?

PS użyłem nazw niemieckich czołgów, bo są bardziej cool. :)

niedziela, 12 stycznia 2020

Podsumowanie roku 2019


No i kolejny rok za nami. To jak zwykle świetna okazja, żeby - wstępnie - podsumować to, co się działo, zrobić wykaz najlepszych/najczęściej słuchanych płyt, powspominać najlepsze koncerty, powróżyć z fusów, która horda zrobi nam najlepiej w roku nadchodzącym i zreflektować się nad ogólną kondycją muzyki metalowej. Choć już teraz mogę powiedzieć - i nie będzie to chyba zaskoczeniem - że metal ma się lepiej niż kiedykolwiek!

Płyta roku.

I. MOJE ULUBIONE PŁYTY ROKU 2019

Sprostować trzeba dwie rzeczy. Raz, że uświadomiłem sobie niedawno, że robienie list "płyt roku" chwilę po jego zakończeniu lub wręcz jeszcze w trakcie, mija się z celem. Czas boleśnie obnaża niedoskonałość niektórych płyt, a innymi razy wręcz przeciwnie - sprawia, że dojrzewają jak wino. I jakbym teraz miał spojrzeć np. na rok 2014 czy 2015 to zupełnie inne albumy znalazły by się na szczycie - często te, które początkowo mnie odrzuciły. Inne z kolei, tak mocno katowane w okolicach premiery, teraz grzecznie grzeją tylko miejsce na półce. Dwa, że nie silę się na tworzenie obiektywnej listy "najlepszych" płyt. To raczej taka wypadkowa tego, czego najczęściej słuchałem - więc musi być dobre - i tego, w czym wyczuwam największą muzyczną wartość, definiowaną w sumie przez moje gusta. No więc jedziemy!

ESOTERIC - A Pyrrhic Existence

Bez zaskoczeń. Wiedziałem, że stanowisko płyty roku jest obsadzone już w momencie zapowiedzi "A Pyrrhic Existence" i chyba tylko pierdolnięcie meteorytu w Wyspy Brytyjskie mogłoby to zmienić. To zdecydowanie muzyka dla cierpliwych, ale wynagradzająca tę przeprawę przez pole minowe w każdym calu. Arcyciekawa podróż przez horror ludzkiej egzystencji. Jeśli - co nie będzie mnie dziwić - tzw. funeral doom nigdy ci nie podchodził, bo nuży cię przeciąganie kawałków do 30 minut dla zasady i spełnienia "gatunkowych konwenansów", to tutaj nie ma nic z tych rzeczy. Muzyka Esoteric żyje, oddycha, płynie przez nią krew. To, w jaki sposób ci goście piszą kawałki, determinuje ich czas trwania, a nie na odwrót. Mistrzostwo świata i przy okazji jedna z najlepszych pozycji w dyskografii zespołu.


BÖLZER - Lese Majesty

Gdyby decydowała liczba odsłuchów, to szwajcarski duet byłby zdecydowanie na samym szczycie. Względnie krótki czas trwania tej EPki sprzyja takiemu stanowi rzeczy, a przy okazji po raz kolejny potwierdza, że panowie czują się w tym formacie jak ryba w wodzie. Dostrzegam pewne wady tej muzyki, ale w obliczu radości, jaką czerpię z każdej sesji - nie mają one znaczenia. "Lese Majesty" to kontynuacja ścieżki obranej na debiucie, ale jeszcze potężniej, z jeszcze większym rozmachem i z dbałością o detale. Aranżacyjnie jest to bez dwóch zdań najlepszy materiał zespołu, a "Ave Fluvius! Danu be Praised!" to w tym momencie mój ulubiony ich utwór. Zaangażowanie, szczerość i pasja aż kipią z tej muzyki.


NOCTURNUS AD - Paradox

Najlepszy powrót w death metalu ever? Nie widzę kontrowersji w tym stwierdzeniu. To nie tylko niesamowicie sentymentalny album, totalnie nie należący do swoich czasów, ale zachowujący przy tym jakość praktycznie dorównującą ikonicznemu "The Key". Ta płyta brzmi, jakby została nagrana w 1992, po czym zespół wysłał ją w przestrzeń kosmiczną i po 27 latach sobie o niej przypomniał. Niesamowicie charakterystyczna rzecz, w stylu wykonywanym w zasadzie tylko przez Nocturnus właśnie. Kicz i nieporadność są nieodłącznymi elementami tej muzyki, a przy tym brzmi to bardziej autentycznie niż niejedno "lepsze muzycznie" deathmetalowe wydawnictwo.


Najlepszy powrót zza grobu(w tym przypadku - z orbity).

THE DEATHTRIP - Demon Solar Totem

Kapitalny hołd złożony norweskim klasykom. Tym razem uderza w bardziej uduchowione, mistyczne, skąpane w oparach szamańskiego uniesienia rejony. Bardzo klimatyczna, snująca się powoli niczym poranna mgła rzecz. Mniej oczywista niż debiut - za pierwszym razem odrzuca, ale mimo wszystko każe słuchać siebie dalej. A potem jest tylko lepiej i lepiej.

Moja recenzja - klik

EHDLER - Nordabetraktelse

Z kategorii albumów, które wzięły mnie z zaskoczenia, ten stoi zdecydowanie najwyżej. Najlepszy, klasyczny las roku 2019. Hipnotyzuje i wciąga jak diabli. A jednocześnie nie jest to jedynie zapętlenie dwóch riffów - jest tu miejsce na zmiany tempa, rockowe czy thrashowe wkręty, są i zaśpiewy w stylu Isengard. Cholernie angażujący album, który zostaje z człowiekiem na dłużej.

Moja recenzja - klik

Zwycięzca w kategorii "black metal".

BLUT AUS NORD - Hallucinogen

Najświeższa rzecz, jaka wyszła spod rąk francuskiego mistrza co najmniej od czasów "Cosmosophy". Vindsval zreflektował się chyba, że rytualne industriale się zaczynają trochę przejadać i nagrał rzecz z totalnie innej mańki. Niesamowicie lekki, przestrzenny i wręcz "niebiański" album, w dużej mierze instrumentalny. W tle chóry i zawodzenia. Dużo luzu, polotu, bezceremonialnego zasypywania rockowymi solówkami, które jednak nie burzy odbioru całości. A przy tym wciąż blackmetalowe struktury utworów. Czy jest to jakiś mega psychodeliczny album? No nie bardzo, kto spodziewał się takiego obrotu spraw, mógł się zawieść. Dużo tu zaś stanu, hmm, takiej euforii.

Moja recenzja - klik

BLOOD INCANTATION - Hidden History of the Human Race

Tu się nie będę rozwodził, bo o tej płycie powiedziano już bardzo dużo i nic ciekawego bym nie dodał. To już jest jeden ze współczesnych klasyków. Będzie się o tym albumie mówić w takim samym tonie jak o "Graves of the Archangels" czy "Nekropsalms".

Moja recenzja - klik

Na tym zamknę zestawienie pt. "najlepsi z najlepszych". Jest jednak duża szansa, że dołączą do niej płyty następujących hord: MORTIFERUM, DRASTUS, YELLOW EYES, ATARAXIE, HAGZISSA. To pozycje, których słuchałem jeszcze zdecydowanie za mało, ale widzę w nich spory potencjał i chce mi się do nich wracać i je badać.


Wszyscy się zachwycają, to co, mam być gorszy? Ale poważnie, obecność w niemal każdym podsumowaniu jest w pełni zasłużona.

II. SŁUCHANE Z PRZYJEMNOŚCIĄ, ALE DO NAJLEPSZYCH TROCHĘ BRAKUJE

To z kolei rzeczy, które na przestrzeni roku słuchałem z jakąś tam regularnością i generalnie mi się podobały, ale albo po prostu nie dorastają do pięt powyższym, albo kuleje nieco ich replay value i czuję, że niewiele już tam dla mnie zostało do odkrycia. Albo - jak np. w przypadku DsO - cholernie doceniam tę muzykę, ale to jednak nie do końca moja bajka i zawsze znajdę coś, czego chce mi się posłuchać bardziej.

MGŁA - Age of Excuse
DOOMBRINGER - Walpurgis Fires
DEUS MORTEM - Kosmicide
DEATHSPELL OMEGA - The Furnaces of Palingenesia
MAYHEM - Daemon
TEITANBLOOD - The Baneful Choir

Z tej listy najbardziej podoba mi się Mgła. "Age of Excuse" to najbardziej agresywny materiał zespołu od czasów EPek i być może najlepszy ich pełniak. Ciężko mi to ocenić, bo każda ich płyta jest po prostu bardzo równa, a jednocześnie żadna nie robi mi w dłuższej perspektywie totalnej sieki z mózgu. Tak samo jak w przypadku poprzedniej, po premierze zachwycałem się niesamowicie, a potem jednak okazywało się, że trochę nie chce mi się do tego wracać. Bardzo dobry jest też Doombringer, choć debiut - mimo, że znacznie mniej oryginalny - podobał mi się jednak bardziej i zawierał w sobie większe pokłady dynamiki. Mam wrażenie, że swój pełny potencjał panowie zrealizują dopiero na trójce. Teitanblood, choć całościowo pozostawia niedosyt, postanowiłem uwzględnić na liście, bo w tej kategorii mało jest naprawdę wyróżniającego się grania. A pomysłu na swoją muzykę nie mogę Hiszpanom odmówić.

III. ROZCZAROWANIA

Prawdziwych rozczarowań tak naprawdę nie mam, bo i oczekiwań nie było za wiele. Na początku myślałem, że The Deathtrip, ale co o tej płycie sądzę, już dobrze wiesz. Żadna z hord, na które prawdziwie czekałem, nie zawiodła. Może chciałbym, żeby Black Cilice nagrało lepszy album? Tomb Mold też popłynął w morze gatunkowego, lekko jałowego mielenia w stylu "meat and potatoes death metal", po całkiem zjawiskowej dwójce. Trójka Krypts ma miażdżące, zalatujące death/doomową klasyką momenty, całość jednak trochę się rozjeżdża i ginie w nawale nieco nieumiejętnego budowania atmosfery. Generalnie jednak nie boli mnie to praktycznie w ogóle.

IV. NAJLEPSZE KONCERTY

Na wielu nie byłem, więc ten paragraf trochę miją się z celem. Najmilej wspominam wrocławski Into the Abyss fest, na którym ZMIAŻDŻYŁ Primordial, zdewastował Godflesh i kurewsko miło zaskoczył Doombringer. Ponadto zniszczył mnie gig Immolation w Berlinie i niejako sprawił, że odkryłem ten zespół na nowo.

V. OCZEKIWANIA I MUZYCZNE POSTANOWIENIA NOWOROCZNE

  • Nowe płyty STARGAZER, AUTOPSY, DEAD CONGREGATION, ADVERSARIAL, SWALLOWED i pewnie o czymś jeszcze zapomniałem
  • Ulcerate nagrywa lepszy album niż miałkie "Shrines of Paralysis"
  • To niemożliwe, ale Incantation wydaje album choć zbliżony poziomem do "Vanquish in Vengeance"
  • Koncerty Esoteric, Evoken, Autopsy i Ved Buens Ende gdzieś w pobliżu
  • Uda mi się zobaczyć Mercyful Fate i Iron Maiden
  • Więcej czasu poświęcę poszczególnym materiałom, a mniej skupiać się będę na gonieniu króliczka i usilnym byciu "na bieżąco". Nie jest źle, ale zawsze może być lepiej
  • Słuchać mniej, ale bardziej aktywnie
  • Znowu będzie tak dużo zajebistych płyt!
No i to tyle. Zamknięty rok uważam w ogólnym rozrachunku za bardzo udany. Zachęcam do dyskusji i wymiany spostrzeżeń, a tymczasem hails! Oby 2020 był równie dobry(chociaż nie będzie, bo śmiem twierdzić, że w tym roku premiery nowego albumu Esoteric nie będzie, hehe).

Za wszystkie pominięte płyty przepraszam, za wszelkie grzechy żałuję.