wtorek, 16 stycznia 2024

BLUT AUS NORD - Disharmonium - Nahab [2023] ~ RECENZJA

H. P. Lovecraft to pisarz, którego dziedzictwo w stopniu na tyle dużym przesiąknęło kulturę popularną, że ma się wrażenie, że zaraz macka Cthulhu wyskoczy ze świeżo otworzonej lodówki (to naprawdę może się zdarzyć, jeśli nie czyścicie lodówki przez wystarczająco długi czas; proszę, czyście wasze lodówki). Spuścizna to zaiste imponująca, będąca nieskończoną pożywką dla tak podatnego na estetyzację gatunku, jakim jest Metal. Odniesienia do Samotnika z Providence pojawiają się w tytułach, tekstach i oczywiście na okładkach. Jednak - moim zdaniem - mało kto próbuje zrobić coś z Lovecraftem na poważnie w warstwie muzycznej. Jest oczywiście PORTAL, trafnie określający tworzone przez siebie dźwięki jako "Horror Death Metal", przy czym jest to horror abstrakcyjny, niewypowiedziany, brzmiący jak gdyby muzyka Australijczyków rzeczywiście trafiła na moment do wymiaru zamieszkiwanego przez Przedwiecznych i poddana została siłom niemożliwej geometrii, a następnie przetransportowana została z powrotem do świata śmiertelników*. BLUT AUS NORD swoją najświeższą serią albumów Disharmonium daje nura w to nieziemskie uniwersum i udowadnia, że jest kolejnym projektem godnym zasiąść w panteonie tych odważnych, którzy wyciągnęli dalekie konsekwencje z obcowania z twórczością Lovecrafta. Czyni to jednak w inny sposób niż PORTAL, mniej abstrakcyjno-konceptualny, a bardziej operujący dźwiękowymi teksturami. Pierwsze opus, Undreamable Abysses, było niczym eteryczna podróż przez pulsujące, oddychające, obślizgłe tunele alterujące świadomość; miało się poczucie obcowania z jakąś daleką obecnością, zamieszkującą rozległe przestrzenie koloru czerwieni i manifestującą się pod postacią zawodzeń, chórów, dźwięków przypominających dmący przez te niewyśnione otchłanie wiatr. Bezmiar tej czerwonej sieci korytarzy zawierał w sobie zarazem posmak przygody i ekstazy, a to ze względu na melodyjne tu gdzieniegdzie, epickie gitarowe zagrywki, będące jeszcze zakorzenione jedną nogą w komiksowej odsłonie Metalu. To trip ku nieznanemu, wstrząsający i niebezpieczny, lecz wciąż ekscytujący. Nahab to klaustrofobia. To stan, gdzie istoty z okładki zaczynają cię prześladować. I nie zamierzają, kurwa, odpuścić. 


Zapowiada się niewinnie. Album inicjuje minutowe intro, będące zarazem jednym z trzech zawartych na nim interludiów, o tajemniczych tytułach "Hidden Dream Opus" (#1, #2 i #3). To pierwsza zmiana w stosunku do poprzedniczki - szersze wykorzystanie niepokojącego, budującego grozę ambientu. Pojawia się on nie tylko w tych przerywnikach, lecz stanowi także integralną część niektórych pełnoprawnych utworów ("The Endless Multitude", "The Black Vortex", "Forgotten Aeon"). I jest to chyba najbardziej lovecraftowski ambient, jaki słyszałem do tej pory. Jak na moje ucho, ewokuje on tę morską, portową, mulisto-solną otoczkę o rybim odorze, którą Mistrz tak sugestywnie przedstawił w Dagonie czy Widmie nad Innsmouth. Nie jest przypadkiem, że po raz pierwszy Nahab wszedł mi, gdy słoneczna aura opuściła na jeden dzień pewną niewielką nadmorską miejscowość, w której wówczas rezydowałem, zastępując ją szarością, strugami deszczu i wędrującą na naprzeciwległych wzgórzach mgłą. Przechadzałem się wówczas nad przystanią opstrzoną latarniami i goszczącą różnej wielkości łajby, kołyszące się na wodzie i zapewne przy tym skrzypiące (mnie soniczny terror dochodzący ze słuchawek nie pozwolił tego stwierdzić z całą pewnością). Wyobrażałem sobie wtedy, jak w środku tych bardziej wiekowych ucztują sobie ryboludzie, przy akompaniamencie niezrozumiałych pomruków i dźwięków wychodzących z ich skrzeli. Rybacka wioska opuszczona przez boga i ofiary dla Dagona, wiecie. I sól, całe morze soli. Te krótkie, niemetalowe fragmenty to cisza przed burzą, to, jak to kłębowisko patologii jawi się przechadzającemu się, nieświadomemu zagrożenia spacerowiczowi. 

"Mental Paralysis" (cóż za adekwatny tytuł!) uderza nieszczęśnika istną lawiną dysharmonijnych gitar wspomaganych frenetyczną perkusyjną kanonadą. Ten pierwszy riff jest jak opętanie, paraliż właśnie, nakładany na ofiarę splot pajęczych winorośli, eksponowanych przez centralną postać na okładce. Elektryczne porażenie i następujące po nim spazmy, nasilające się w makabrycznej progresji akordów, która za chwilę ustępuje drugiej rundzie tortur. A potem sączący się do głowy jad, w postaci kroczących, dysonansowych riffów w średnim tempie, będących sporym udziałem tej płyty. Tak, utwór ten znakomicie wprowadza w atmosferę krążka, stanowiąc zarazem zręczną jego syntezę. Towarzyszą mu niepokojące gitarowe melodie, o barwie podobnej jak na Undreamable Abysses, lecz chłodniejsze, dziwniejsze, bardziej creepy, strumieniowane w kierunku słuchacza niczym wiązka hipnotyzujących fal. Właśnie, creepy. Z jakim okresem BaN kojarzy wam się to słowo? Dla mnie z tym z lat 2001-2007, czyli zawierającym m.in. dzieła takie jak The Work Which Transforms God, MoRT czy Odinist - The Destruction of Reason by Illumination. I Nahab jest dla mnie w pewnym sensie kontynuacją tamtej ery, a jednocześnie czymś zupełnie nowym. Inne jest brzmienie, inne jest podejście do kompozycji, inna, bo znacznie bardziej techniczna, zapuszczająca się momentami w jazzowe terytoria, jest technika gry na perkusji (wydaje mi się, że to NIE automat, jak na większości wydawnictw BaN - ale macki urwać nie dam). 

Oczywiście Nahab, jako przynależący do serii Disharmonium, zdradza pewne podobieństwa z poprzedniczką. Przede wszystkim chodzi tu o sposób wykorzystania wokali, będących serią charków, mruków, jęków, zawodzeń i całej masy innych dźwięków - nie składających się wszakże w słowa, a całościowo powodujących, że ponownie jest to album w zasadzie instrumentalny i wybitnie skoncentrowany na tworzeniu atmosfery dźwiękowymi teksturami. Zaskoczyło mnie jednak - i z początku chyba rozczarowało - jak bardzo różni się płynącymi z niego odczuciami. Pewnie, finał "The Ultimate Void of Chaos" jest strukturalnie lustrzanym odbiciem "Keziah Mason", a morderczy, ultraszybki "Forgotten Aeon" pragnie zmiażdżyć słuchacza w równie bezlitosny sposób jak "The Apotheosis of the Unnamable". Nahab nie oferuje jednak takiej przestrzeni jak Undreamable Abysses, jest znacznie bardziej duszną płytą, nastawioną na sianie chaosu - czego emanacją może być pierwsza minuta "The Crowning Horror", z atonalnymi gitarami wyjącymi jak syreny i obrzydliwymi charkotami rzygającymi czarną flegmą. Ponadto jest mniej zwarty i monolityczny, nie ma takiego flow, bo jest po prostu inaczej skonstruowany - nie dość, że zawiera ambientowe przerywniki, to cechuje go większa różnorodność utworów, zarówno w obrębie ich samych, jak i względem siebie. Słuchając Undreamable Abysses miałem wrażenie obcowania z jednym długim, podzielonym na siedem części utworem; tu ono nie występuje. Wspomniany ambient mistrzowsko wykorzystany jest w drugiej połowie "The Endless Multitude", jednym z moich ulubionych utworów na płycie, gdzie wraz z minimalistyczną, opartą na cicho akcentowanych talerzach perkusją skrupulatnie buduje napięcie przed erupcją rozszerzającej się entropii - ośmiu napierających na słuchacza fal następujących w finale, okraszonych iście przygnębiającą, lovecraftowską właśnie melodią. Wyzbędźcie się wszelkiej nadziei; ta zrywana będzie z was kawałek po kawałku niczym płaty skóry, z tym że wasi oprawcy operują w psychicznym, mentalnym wymiarze, doprowadzając was stopniowo do stanu niepoczytalności.


Całość utrzymana jest w przeważająco średnich tempach, gdzie również wybrzmiewają nieco bardziej (ale naprawdę, tylko trochę) tradycyjnie metalowo brzmiące riffy, tak jak chociażby w singlowym "Queen of the Dead Dimension" (który zawiera też pokaźną dawkę tych pełzających, upiornych melodii). Te inwokacje zgrozy i rozpaczy przeplatane są oczywiście rzeźnickimi przyśpieszeniami, które wywindowują do ekstremum najbardziej bezkompromisowe momenty takiego Odinist, potęgując inherentnie zawartą w nich dawkę obłędu. Podoba mi się, jak bezpardonowe są te odjazdy, czy to we wspomnianym już "Forgotten Aeon", prującym jakby całe sklepienie niebieskie waliło się na głowy wskutek przebudzenia przedwiecznych mocy, czy np. w "The Black Vortex" - istotnie brzmiącym, jakby zasysało sparaliżowaną zdobycz w wir niedającego się powstrzymać szaleństwa (to przepełniające zgrozą intro!), pieczętując na eony jej oblicze w grymasie z munchowskiego Krzyku. Utwór ten zawiera najbardziej eksperymentalne partie gitar na płycie, brzmiące zaprawdę niczym rój wściekłych os, osaczających (nomen omen) zatapiającego się w mulistym wirze nieszczęśnika. W pewnym momencie szarańcza milknie, ustępując ciszy (powietrze!) i podążającym za nią czymś w rodzaju błyskawicznego perkusyjnego solo, które w większym stopniu pełni jednak funkcję kapitalnego przejścia do kolejnej części utworu, składającej się we wprowadzających w trans, buchających miazmatów ewokowanych przez snujące się gitary i trucicielskie szepty poczwar z okładki. Pamiętam jak bardzo zaskakująca była to dla mnie zagrywka, ta pauza; nie spodziewałem się jej zupełnie, a wytrąciła mnie ona z letargu dysonansów, przypominając zarazem, że takie chwyty - będące zręcznym narzędziem operowania zarówno dynamiką płyty, jak i uwagą słuchacza - odróżniają mistrzów od rzemieślników. 

I na koniec ten przepyszny, portowy ambiencik, płynnie wprowadzający do najbardziej zrelaksowanej i dającej chwilę wytchnienia kompozycji na płycie, a mianowicie "Nameless Rites". Kroczącej melancholii towarzyszy zarazem atmosfera nieuchronności, schwytana ofiara nie może bowiem uniknąć swego fatalnego losu, polegającego na doświadczeniu horroru bycia świadkiem przywoływania niepojętego bytu w nienazwanym rytuale. To przeżycie musi jednak zawierać w sobie zdumienie i wzruszenie, zachodzi bowiem przy dźwięku chwytającej za serce, wysuwającej się na pierwszy plan gitary prowadzącej. Ta zawiera w sobie anielski, a jednocześnie krańcowo apokaliptyczny pierwiastek - piękno kończącego się świata i kontemplacji nadciągającej asteroidy w akompaniamencie seraficznego hymnu. To wyjątkowy, jedyny taki moment na płycie i perełka w dyskografii BLUT AUS NORD, niechybnie spoczywająca obok niepowtarzalnego "Our Blessed Frozen Cells", uosobienia katharsis. Nie trwa długo, więc należy zatopić się w nim i dać mu się całkowicie pochłonąć, zwłaszcza że po nim następuje mrok nisko strojonego, morbidowskiego riffu - istny, emanujący grozą walec, przebudzona bestia pochłaniająca wszystko na swojej drodze niczym czarna śnieżna kula. Potem już tylko trzecie interludium i dwa nie biorące jeńców wygary, końcówka jest bowiem skumulowana i intensywna. 

Im dłużej słucham Nahab, tym bardziej początkowy niedosyt - będący zapewne rezultatem oczekiwań, nasuwających się porównań do poprzedniego albumu, jak i niesprzyjającej aury - zamienia się jeśli nie w zachwyt, to coś w rodzaju podziwu połączonego z nieodpartą potrzebą częstego wracania do tego materiału. Chyba dałem się sparaliżować. Nahab to ścieżka dźwiękowa do postępującego koszmaru, jest niczym zapis stanów świadomości, jakie zachodzą w przerażającym porażeniu sennym. Na pewno jest to album z charakterem, kolejna wyróżniająca się pozycja w imponującym katalogu BaN, odnosząca się do jego bogatego dorobku, a jednocześnie proponująca coś własnego; pozycja, która - gdy już kliknie - nie puszcza i zapewnia masę satysfakcjonującego słuchowiska na długie godziny. Jest coś wybitnie masochistycznego w rozkoszowaniu się udręką i opresyjną atmosferą, jaką serwuje ten materiał, choć preferuję krążki, które bardziej kładą nacisk na afirmację Uniwersum aniżeli udowadnianie mi, jak przerażającym potrafi być miejscem (i dlatego bardziej podobają mi się Niewyśnione Otchłanie - tak, dla mnie to mimo wszystko dziwacznie pozytywna płyta). Ale dobrze - na zakończenie recenzji podkreślę jeszcze, że Nahab uderza w fajny, newralgiczny, trudno uchwytny punkt pomiędzy konceptualną zwartością tudzież monolitycznością, a byciem po prostu zestawem ośmiu przemyślanych i zaskakująco różnorodnych jak na doktrynę siania strachu kompozycji (i trzech interludiów). Choć oczywiście nie widzę innej opcji, by słuchać tego eposu w całości. W międzyczasie czekam na kolejną odsłonę Disharmonium, zastanawiając się, w jaki sposób Vindsval, W. D. Feld i GhÖst podejdą raz jeszcze do Niesamowitego.

[*] - Należy jednak podkreślić, że tworzone przez PORTAL uniwersum jest autorskie i znacznie wykracza poza twórczość Lovecrafta jedynie, która to stanowi zaledwie drobną galaktykę w tym przepastnym wszechświecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz