niedziela, 6 września 2020

INCANTATION, czyli piewcy buchającego siarką bluźnierczego death metalu

 Istnieje pewien zespół, którego nie trzeba zbytnio przedstawiać - a przynajmniej tym, którzy wiernie śledzą dokonania death metalowego podziemia. W latach 90 - złotej erze gatunku - przeoczeny i niedoceniony, a już na pewno będący w cieniu nazw takich jak Death, Morbid Angel, Obituary czy Cannibal Corpse. Dziś INCANTATION stawia się w jednym rzędzie panteonu najbardziej zasłużonych hord, a naśladowców (mniej lub bardziej uzdolnionych) można liczyć w dziesiątkach. Istnieje jednak pewien zestaw cech sprawiający, że muzyka ta od samego początku była mniej przystępna i akceptowalna dla przeciętnego fana wycinania flaków i desekrowania grobów. Poprzedzony EPką "Entrantment of Evil", zawierającą pierwsze autorskie kompozycje zespołu, ikoniczny debiut "Onward to Golgotha" w 1992r. musiał stanowić niesamowity cios, istną infernalną kakofonię, potencjalnie odstraszającą tych, którzy w swoim mniemaniu zjedli zęby w akompaniamencie ekstremalnych dźwięków. 

Część druga wpisu: klik.

O ile wcześniej death metal - mniej lub bardziej - emanował thrash metalowym rodowodem, nie kryjąc symptomów ewolucji przebiegającej na przestrzeni lat, to ekipa Johna McEntee'ego (pozostającego liderem grupy do dzisiaj, a prywatnie - bardzo miłym gościem, którego w życiu nie podejrzewałbym o nagrywanie takiego hałasu) ostatecznie przecięła pępowinę. Już wtedy charakterystyczny styl zespołu opierał się na inkorporacji elementów doom metalu (podobnie jak w przypadku równie przeoczonego Autopsy), przejawiających się w ciężkich jak dupa Lucyfera zwolnieniach, chorobliwie brzmiących melodiach, wykrzywionych i zdeformowanych, nagłych zmianach tempa, podczas których muzyka ta zamienia się w istny piekielny taniec oraz surowej, nieprzystępnej produkcji. Szczególnie w okresie, gdy swoich strun głosowych użyczał niesławny Craig Pillard - istna emanacja monstrualnego wyziewu - Incantation jawił się jako szczególnie nieprzystępny zespół, który wzniósł pnący się wówczas na szczyty popularności death metal w zupełnie nowy wymiar, nie mający nic wspólnego z coraz bardziej wygładzonym brzmieniu Morrissoundu i jeżdżącymi na deskorolkach gośćmi w czapeczkach. To było istne bluźnierstwo, bezceremonialne splunięcie we wszelkie formy zorganizowanej religii, a w szczególności katolicyzmu. I nie przejawiało się to jedynie w warstwie tekstowej, a również w samej muzyce, będącej ucieleśnieniem pogardy i profanacji. 

Choć ostatnimi czasy lirycznie zespół popełnił pewien progres, w dużej mierze dzięki zaangażowaniu obecnego basisty, Chucka Sherwooda, w pisanie tekstów, a trendy produkcyjne zmieniły się z biegiem czasu, to John, Kyle i pozostali nadal wierni są wypracowanym w poprzednim millenium ideałom, poruszając się w swojej hermetycznej stylistyce. Cytując (nie dosłownie, bo z pamięci) słowa McEntee'ego z przeprowadzonego z okazji premiery "Sect of Vile Divinities" wywiadu: "nie mam nic przeciwko nowym pomysłom i rozwiązaniom, tak długo, jak nie odbiegają one od esencji brzmienia Incantation". Podkreślił też, że każdy członek zespołu aktywnie przyczynia się do pisania i komponowania utworów, a próby przypominają istne burze mózgów. I to widać: mimo że każdy kolejny album w znaczącym stopniu cofa się do '92, to nie brakuje im świeżości (tzn. zgnilizny), a akcenty zawsze porozstawiane są nieco inaczej. Właśnie dlatego mam wystarczająco dużo materiału, by wyczerpująco podsumować dyskografię bohaterów dzisiejszego wpisu - choć Incantation do eksperymentatorów nie należy (i dobrze!), to mówiąc z pewnym przekąsem, nie jest też AC/DC. Dlatego też postaram się omówić każdy długograj zespołu, szeregując je w kolejności od najmniej przeze mnie lubianych (acz nadal bardzo, wszak ekipa ta nie splamiła się słabym nagraniem) aż po te wywołujące coś na kształt - paradoksalnie - religijnej ekstazy.

11. Profane Nexus (2017)

Po trwającej kilka lat przerwie dzielącej "Primordial Domination" od "Vanquish in Vengeance", Incantation wzbiło się na wyżyny formy, ponownie osiągając mistrzostwo w dziedzinie duszącego i przytłaczającego death metalu. Po dwóch świetnych materiałach nie dziwnym jest, że kolejny krążek jawi się jako nieco słabszy. Produkcyjnie album ten jest mniej miażdżący, a pod względem wydźwięku cofa się mniej więcej do ery "Decimate Christendom", kładąc nacisk na dość bezpośrednio kopiące w ryj ciosy i rezygnując z wieńczącego dzieła -nasto minutowego potwora. Przyznam, że w momencie premiery obszedłem się z tą płytą po macoszemu. Ostatnio jednak wróciłem do niej i może nie zostałem zmiażdżony, ale grzechem, nomen omen, byłoby odmówić temu materiałowi ducha Inkantacji. Mamy tu zachowane zarówno umiejętne budowanie atmosfery w mrocznym "Visceral Hexahedron" czy nie pozostawiającym strzępów nadziei "Incorporeal Despair", ale także żywiołowy strzał w postaci "Lus Sepulcri" z bardzo zapamiętywalnym motywem przewodnim. Nie powiem więc, że płycie brakuje jakichś wyróżników, zwłaszcza że i zamykający całość "Ancients Arise" stanowi zwięzłą kropkę nad i, zwinnie przechodząc od powolnych jęków rozpaczy po skąpane w duchu Celtic Frost riffowanie, nadając temu daniu posmak klasyki. Coś musi jednak zamykać dolną część tabeli i padło właśnie na "Profane Nexus". Najsłabszy krążek Incantation to tak czy inaczej kawał dobrej muzyki.

Najlepsze utwory: "Visceral Hexahedron", "Lus Sepulcri", "Ancients Arise"


10. Primordial Domination (2006)

Zwieńczenie "środkowego okresu" Incantation, tak jak to lubię porządkować sobie w głowie, to bardzo dobry album, koncentrujący się na budowaniu dusznego klimatu i monolityczny, jeszcze bardziej widniejący jako zwięzła i spójna całość. Mnogość zawartych na tej płycie atmosferycznych pasaży jest prawdziwą gratką dla entuzjastów buchającego siarką death metalu, a wyciszenia podczas których prym wiedzie bas przywołują na myśl klasykę w stylu "Retribution for the Dead". Album ten jawi się jako mniej dziki i furiacki, a bardziej wyważony, nastawiony na kreowanie obrazu powoli kroczącej bestii, pożerającej wszystko na swojej drodze. Wyraziste riffy na tle nieśpiesznie kroczącej podwójnej stopy, podparte sugestywnymi leadami, tworzą wrażenie prawdziwego majestatu. Niestety niewątpliwe piętno kompresji i "atutów" cyfrowej produkcji zwraca na siebie uwagę, a dziwnie zniekształcone wokale Johna dopełniają wrażenie, że produkcyjnie mogłoby być nieco lepiej. Nie zmienia to faktu, że "Primordial Domination" to kawał dobrego albumu, trochę przeoczonego, a szkoda - pomimo przeciętnej okładki stanowi całkiem niezły wyróżnik na tle całej dyskografii.

Najlepsze utwory: "Hailed Babylon", "Doctrines of Reproach", "Conquered God"

9. Decimate Christendom (2004)

Wydany w 2004r. "Decimate Christendom" stanowi w pewien sposób nową furtkę dla zespołu i wyraz istotnej zmiany. Otóż po raz pierwszy w historii Incantation wykrzykiwał bluźnierstwa będzie nie kto inny, jak sam John McEntee (podobno długo do tej roli się przygotowujący), do tej pory stanowiący "jedynie" kompozycyjny filar zespołu. Choć uważam, że na tle poprzednich wokalistów John jawi się jako nieco słabszy, trochę zbyt monotonny, to i tak jego przechodzące w szaleńcze wrzaski wokalizy ujmy zespołowi nie przynoszą. Co mogę zaś powiedzieć o samym albumie? Według mnie to takie "best of" Incantation, dobrze podsumowujące wszystko, co do tej pory działo się w piekielnych zastępach. Furiackie, rzeźnickie utwory w stylu "Dying Divinity" czy "Merciless Tyranny" (przepełnione duchem gitarowego duetu K. Kinga i J. Hannemanna) przeplatane są z utrzymanymi w średnim tempie, klasycznymi w konwencji "Oath of Armageddon" oraz "Blaspheme the Sacraments". Zwłaszcza w tym drugim, gdzie prym wiodą kapitalne, zagęszczone przejścia na garach, na tle których wybrzmiewają złowieszcze tremola, dzieją się rzeczy. Ciężko mi się tu do czegokolwiek przyczepić - to co najmniej bardzo dobry album, może nie tak owiany mistycyzmem jak poprzedni "Blasphemy", bardziej zaś stawiający na hiciarskie kompozycje i perkusyjną nawałnicę, co zresztą podkreślone jest wyraźnym wysunięciem bębnów do przodu w miksie. 

Najlepsze utwory: "Oath of Armageddon", "Blaspheme the Sacraments", "No Paradise Awaits"

8. Dirges of Elysium (2014)

Do tego albumu mam szczególny sentyment - namiętnie go słuchałem, będąc opętanym poznawaniem całej tej nowo wyrośniętej death metalowej sceny, żywiącej się spuścizną Incantation właśnie. Kapitalne brzmienie wypracowane na poprzedniej "Vanquish in Vengeance" jest obecne i tutaj, miażdżąc słuchacza cechującym się tektoniczną mocą basem i wyrazistymi gitarami. Sama płyta zaś jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej podkreśla fascynacje zespołu przytłaczającym, zalewającym świat lawą i popiołem doom metalem, czego wyrazem są kompozycje takie jak "From a Glaciate Womb" - z genialnymi sprzężeniami i obrzydliwymi wokalami przywodzącymi na myśl "Legion of Dis" z poprzedniej płyty - "Charnel Grounds" czy ogromny, 16-minutowy "Elysium (Eternity is Nigh)". W tym ostatnim objawiają się jednak pewne problemy, które podgryzają gdzieniegdzie całą tę płytę - o ile mielenie w wolnych, ociężałych tempach zespół uskutecznia tu perfekcyjnie, tak część szybka nie wypada aż tak dobrze. Nie pomaga też fakt, że utwór składający się de facto na 1/3 materiału, choć momentami bryluje, nie do końca trzyma w napięciu przez cały swój długaśny czas trwania i nie zapewnia wystarczająco mięsistej konkluzji. Z drugiej strony, szaleńcze erupcje przyśpieszeń w "Portal Consecration" są na tyle żwawe, a nieco bardziej techniczne riffy "Debauchery" na tyle przyciągające uwagę, że w ostatecznym rozrachunku "Dirges of Elysium" słucha się naprawdę dobrze.

Najlepsze utwory: "Debauchery", "From a Glaciate Womb", "Portal Consecration"

7. Sect of Vile Divinities (2020)

O najnowszym wypuście Incantation szerzej wypowiedziałem się w recenzji, nie będę więc się zbytnio rozpisywał. W porównaniu do poprzedniego "Profane Nexus" album ten wypada naprawdę odświeżająco, a choć produkcyjnie nadal pozostawia wiele do życzenia, to zawarte tu kompozycje są na tyle porywające, że jestem w stanie przymknąć oko na zbytnie wygładzenie brzmienia. "Sects of Vile Divinities" to album prawdziwie klimatyczny, czarujący eleganckimi partiami gitary prowadzącej, w piękny sposób kontrastującymi ze zgniłą, typową dla Incantation aurą muzyki. Choć niektórzy zapewne będą narzekać, że nie ma tu takiej ilości smoły, jakiej by oczekiwali, dla mnie postawienie na wyraziste, utrzymane w duchu demonologicznej otoczki utwory jest tu strzałem w dziesiątkę. Podejrzewam też, że "Siege Hive" stanie się obowiązkowym punktem w koncertowym repertuarze Incantation, bo wykrzesany tu ogień pozostawia za sobą jedynie zgliszcza.

Najlepsze utwory: "Black Fathom's Fire", "Scribes of the Stygian", "Siege Hive"

Część druga, zawierająca materiały będące już zejściem w same czeluście dziewiątego kręgu piekieł, niebawem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz