piątek, 11 września 2020

INCANTATION, czyli piewcy buchającego siarką death metalu cz. 2

 Niniejszym przechodzimy do drugiej części wpisu o dyskografii weteranów bluźnierczego death metalu. O ile materiały omawiane poprzednim razem stanowić mogły przedsionek piekła, tak tu zagłębiamy się w istny horror, zdobiony między innymi fenomenalnymi okładkami Miran Kim. Wczesny okres INCANTATION szczyci się albumami prawdziwie przytłaczającymi i bezwzględnymi, w których chorobliwa aura i duszna atmosfera sięga zenitu. Ale i całkiem niedawno, bo jeszcze w obecnej dekadzie, trafił się krążek będący manifestacją istnej furii, obracającej w popiół wszystko na swojej drodze. Bez zbędnego przedłużania, kontynuujemy zjazd do czeluści samego Szatana, począwszy od miejsca szóstego.

Poprzednia część wpisu: klik.

6. (66) Blasphemy (2002)

"Blasphemy" to album z kilku powodów dość niefortunny. Po pierwsze, wiąże się on z okresem, gdy dotychczasowa wytwórnia mająca Incantation pod swymi skrzydłami, zaczęła mieć - kolokwialnie mówiąc - wyjebane w zespół. Lata nieukładającej się współpracy z Relapse Records poskutkowały zmianą wydawcy, co w konsekwencji doprowadziło do braku wystarczającej promocji i rozgłosu. Po drugie, rok 2002 to mimo wszystko wciąż okres, gdy death metal jest w odwrocie, a już na pewno jego archaiczna i hermetyczna odnoga, nie mająca wiele wspólnego z technikaliami czy gitarową ornamentyką. Nie pomaga też okładka, która w porównaniu z poprzednimi nie jawi się jako dzieło sztuki - choć akurat w nastrój muzyki wpasowuje się doskonale. Wszystko to złożyło się na fakt, że "Blasphemy" to chyba najbardziej przeoczony i niedoceniony album zespołu, do niedawna także przeze mnie. A nie powinno tak być, bo materiał ten zawiera wszelkie esencjonalne dla Incantation elementy, będąc obfitym w ten charakterystyczny, zgniły klimat, przejawiający się na przykład w "Once Holy Throne", melodyjnym interludium duchem przypominającym wspaniałe "Unheavenly Skies" z trójki. Stylistycznie album ten jest najbardziej zbliżony do poprzedniego - poprzez udział Mike'a Saeza w nagraniach i podobną produkcję - zawiera jednak pewną dawkę mistycznej, niepokojącej aury, a także dozę przyjemnego "niedopracowania", muzycznego niechlujstwa, dobrze idącego w parze z podziemnym duchem death metalu. Na pewno nie jest też tak wyrafinowany jak "The Infernal Storm" - to płyta prostsza, bezpośrednia, hiciarska, ale też przepełniona złowrogim klimatem. Ten objawia się w utworach naznaczonych piętnem doom metalu, zarówno w przesyconym sabbathowskim riffem "Crown of Decayed Salvation" czy ośmiominutowym, wylewającym się niczym magma "Uprising Heresy", będącym jakby duchowym spadkobiercą "Abolishment of Immaculate Serenity" z dwójki. Koniec końców, jest to naprawdę świetny album - może nie wszystkie pochodzące stąd kompozycje na stałe zapisały się w repertuarze zespołu, ale jako spójne dzieło "Blasphemy" nie można niczego zarzucić. Poza bezsensownym, trwającym pół godziny "outro" - to można jednak wybaczyć, wszak stanowi ono prztyczek w nos byłej wytwórni, pragnącej "eksperymentalnych rozwiązań".

Najlepsze utwory: "Crown of Decayed Salvation", "Rotting with Your Christ", "Uprising Heresy"


5. The Infernal Storm (2000)

"The Infernal Storm" to jeden z najbardziej problematycznych w ocenie albumów Incantation, a także chyba najmniej oczywisty. Z jednej strony stanowi jakby pociągnięcie wątków zawartych na wybitnej "Diabolical Conquest", eksponując tę bardziej wyrafinowaną i precyzyjną stronę muzyki, nadal będącą jednak manifestacją bestialskiego szaleństwa cechującego wczesne nagrania zespołu. Zawiera też jedne z najbardziej posępnych melodii w historii hordy McEntee'ego, uwydatnionych "płaczącym" brzmieniem gitar - zwolnienie w "Anoit the Chosen" jest niczym wejście do parnej szklarni. Z drugiej strony, rzuca się w uszy sterylna wręcz czystość garów, podkreślająca bardziej techniczny wydźwięk muzyki, odbierająca jej za to masywność i ociężałość. Sama gra Dave'a Curlossa robi jednak wrażenie - aranże są iście zabójcze, niczym demon z maszynową precyzją nabijający ofiary na swe ostrza (o Szatanie, jak ja uwielbiam tę okładkę). Uwielbiam też zawarte tu stężenie chaotycznych riffów, eksponujących ten tak charakterystyczny dla Incantation diaboliczny taniec - przewodni motyw finałowego "Nocturnal Kingdom of Demonic Enlightenment" to istny obłęd. Album ten jest dość zwięzły, obfity w ciekawe pomysły i całkiem zróżnicowany w obrębie stylistyki zespołu. Choć podczas środkowych utworów troszkę siada napięcie, tak te skrajne są jednymi z najlepszych kompozycji w dziejach Inkantacji. Uważam, że jako kompromis między brutalnością i duchotą "Mortal Throne of Nazarene", a finezją "Diabolical Conquest" - z domieszką oryginalnego sznytu - jest to album zamykający pewną erę, ostatni krążek Incantation, który powinien być w kolekcji entuzjasty tego typu death metalu. Późniejsze - choć wcale nie ustępujące, o czym przekonasz się za chwilę - są już raczej dla zatwardziałych fanów.

Najlepsze utwory: "Anoit the Chosen", "Impetuous Rage", "Nocturnal Kingdom of Demonic Enlightenment"


4. Vanquish in Vengeance (2012)

"Vanquish in Vengeance" jest materiałem przełamującym ten delikatnie słabszy środkowy okres Incantation, i to przełamującym z potężnym impetem! Od pierwszych sekund "Invoked Infinity" panowie nie pozostawiają wątpliwości, że zespół znów jest w najwyższej formie. Doskonałe brzmienie, werwa towarzysząca aranżom i porażająca intensywność niemal każdego riffu cechują ten album aż do samego końca. Myślę, że rzeczą odróżniającą tę płytę od kilku poprzednich, a przywodzącą na myśl niemal poziom debiutu, jest przepełniająca zawarte tu kompozycje dzikość i pasja, przejawiająca się chociażby w żwawo i arogancko brzmiących solówkach oraz dynamicznym erupcjom przyśpieszeń. Trzyminutowe strzały w rodzaju "Progeny of Tyranny", "Vanquish in Vengeance" czy "From Hollow Sands" dewastują słabeuszy niczym niszczycielski huragan, pożerający wszystko na swojej drodze. "Ascend into the Eternal" łączy to podejście z będącymi niczym czarna dziura pochłaniająca wszelkie znamiona optymizmu zwolnieniami, które to w pełni przepoczwarzają się w prawdziwe doom metalowe molochy pod postacią "Profound Loathing" czy - w szczególności - funeralny i niezwykle ponury "Legion of Dis", w drugiej połowie wcale nie potrzebujący aktywnego udziału perkusji, by siać pożogę. Jak widzisz, wymieniłem tu większość znajdujących się na albumie utworów - istotnie jest on bogaty w rozpoznawalne, charakterystyczne kompozycje przez całe 52 minuty obrotu krążka. Zapewne spora w tym zasługa odmiennego procesu twórczego towarzyszącego nagraniom - w porównaniu do "Decimate Christendom" i "Primordial Domination" John otrzymał spore wsparcie w kwestii songwritingu pod postacią świeżej krwi w osobach Chucka Sherwooda i Alexa Bouksa.

Najlepsze utwory: "Ascend into the Eternal", "Vanquish in Vengeance", "Legion of Dis"


3. Onward to Golgotha (1992)

We wstępie do pierwszej części tegoż wpisu pisałem: "ikoniczny debiut w 1992r. musiał stanowić niesamowity cios, istną infernalną kakofonię, potencjalnie odstraszającą tych, którzy w swoim mniemaniu zjedli zęby w akompaniamencie ekstremalnych dźwięków". Tak właśnie jest. Pierwszy materiał Incantation, co prawda skoligacony z przedstawicielami starej szkoły spod znaku "Altars of Madness" czy "Dawn of Possession", przebija je pod względem intensywności i siły przekazu co najmniej kilkukrotnie. Istna gitarowa ściana dźwięku, zniewalająca wiązka piekielnej energii i surowo wyprodukowane bębny dewastują już od pierwszego, legendarnego riffu w tytułowym "Golgotha". Choć przy inicjalnym kontakcie album ten sprawia wrażenie kurewsko nieprzystępnego i chaotycznego, uważny słuchacz - albo po prostu osoba kochająca death metal pełnią serca - szybko dostrzeże, że ma do czynienia z piętrzącymi się na sobie hitami. Dosłownie. Sposób, w jaki "Devoured Death" przechodzi od zmasowanego ostrzału artyleryjskiego do rytmicznego walcowania jest po prostu przepiękny. Spowolnienie obrotów w "Blasphemous Cremation", okraszone tymi dochodzącymi chyba z wnętrza jądra Ziemi wokalnymi wyziewami - czy było w '92 coś, co brzmiało tak ciężko? Nie dająca wytchnienia intesywność "Unholy Massacre", z tym szaleńczym riffem w tremolo i hipnotyzującą sekcją rytmiczną - to jakby wziąć najbardziej złowieszcze partie gitar Treya Azagthotha i uczynić je jeszcze bardziej bluźnierczymi, zupełnie nie z tego świata. Połączenie przeraźliwego wręcz w swym wydźwięku jazgotu wioseł, barbarzyńsko brzmiących blach i talerzy, dozy bestialstwa i zezwierzęcenia w zestawie z fanatycznym pluciu we wszystko, co chrześcijańskie sprawia, że "Onward to Golgotha" ma wręcz antagonistyczny stosunek do słuchacza, jakby pragnąc go pożreć, wyrzygać, po czym jeszcze zmiażdżyć butem. To płyta szalenie esencjonalna, będąca u podstaw tego, czym jest prawdziwy death metal. Sposób, w jaki ówczesny skład Incantation żongluje zmianami tempa, zaciekłość niespodziewanych przyśpieszeń, smaczki w rodzaju apokaliptycznie brzmiących klawiszy ("Christening the Afterbirth") i przeplatanie srogich blast-beatów z bardziej rytmicznymi czy noszącymi znamiona melodii fragmentami zakrawa na arcydzieło. Nawet nie będę pretendował do bycia elokwentnym - debiut Incantation sieje ROZPIERDOL, sprawiając że wpadam w istny amok, latam po pokoju i równam z ziemią wyimaginowany zestaw perkusyjny. Muzyka ta ma wszelkie cechy nakazujące jej być kwintesencją anty-chwytliwości, a jednocześnie na swój chory i zdeprawowany sposób jest chyba najbardziej chwytliwym metalowym albumem w dziejach.

Najlepsze utwory: "Golgotha", "Christening the Afterbirth", "Profanation"


2. Mortal Throne of Nazarene (1994)

Choć subiektywnie debiut lubię chyba nieco bardziej (aczkolwiek to już dzielenie włosa na czworo), czuję się zobowiązany postawić "Mortal Throne of Nazarene" oczko wyżej. Nie mam wątpliwości, że to najcięższy, najbardziej duszny i przytłaczający album Incantation, z inwokacją w postaci uderzająco demonicznego riffu, brzmiącego niczym rój wściekłych os, tysiąc jadowitych ukąszeń. "Demonic Incarnate", bo o tym utworze mowa, po chwili przechodzi w jedno z najbardziej gęstych i buchających siarką death/doomowych momentów w historii gatunku - praca gitar przywołuje na myśl wieczną kaźń w halach agonii. Duża w tym zasługa wypracowanego brzmienia - masywnego, przymulonego, jakby spowitego dodatkową warstwą błota i syfu, z bębnami pełniącymi funkcję buldożera i wyraźnie wyeksponowanym, mięsistym basem. Wrażenie walącego się na głowę nieba uwydatniane jest przez jedne z najbardziej nieludzkich wokali, jakie kiedykolwiek słyszałem - owszem, Pillard na "Mortal Throne of Nazarene" jest jednostajny i monotonny, ale co z tego? Stanowi on istną emanację obślizgłego bytu pragnącego pochłonąć krainy śmiertelników w swych objęciach, co perfekcyjnie korensponduje z aurą przedstawionej tu muzyki. "Iconoclasm of Catholicism" i "Essence Ablaze" zawierają klasyczne dla Incantation harmonie, będąc przy okazji pokazami tego, jak prędko muzyka ta potrafi zamienić się w wirujący taniec ostrzy pod postacią gitar. "The Ibex Moon", jeden z prominentnych koncertowych klasyków, to istny blitzkrieg poprzedzonych grobowym zwolnieniem na miarę Winter szaleńczych tremolo. Najbardziej kruszące kości 50 sekund w historii death metalu figurujące jako "Blissful Bloodshower" (cóż za adekwatny tytuł!) stanowi jedynie przedsmak prawdziwych trąb zagłady, bo nie potrafię inaczej opisać tego, co dzieje się w finałowym już "Abolishment of Immaculate Serenity". To death/doomowy hymn stający w szranki z najlepszymi utworami na wydanym rok wcześniej pełniaku diSEMBOWELMENT, a kto zna mój muzyczny gust, wie że sprawa musi być w takim razie poważna. Pierwsze cztery minuty tego monstrum mogłoby stanowić ścieżkę dźwiękową do wersów Apokalipsy św. Jana. Czy komuś udało się - wcześniej czy później - osiągnąć równie mrożący krew w żyłach dźwięk gitary elektrycznej? Utwór ten nieśpiesznie poddusza i torturuje słuchacza, z każdym uderzeniem bębna atmosfera zagęszcza się, aż można ją kroić nożem - i jeb! Wybrzmiewa jedyna na płycie konwencjonalna, jęcząca solówka, by następnie całość zwieńczona została klasycznym w wydźwięku riffem czerpiącym ze spuścizny najważniejszego zespołu dla metalu ekstremalnego - Celtic Frost. "Mortal Throne of Nazarene" jest albumem jeszcze trudniejszym w odbiorze niż debiut, na pewno nie tak chwytliwym, a zdecydowanie nastawionym na kreowanie atmosfery - pod tym względem nacechowany jest podejściem wręcz black metalowym, a choć tworzący ten materiał muzycy obdarzeni są umiejętnościami technicznymi, swoje partie traktują jako środek do jedynego pożądanego celu: stworzenia albumu będącego lustrzanym odbiciem piekła. To także apogeum wczesnego okresu Incantation i kamień milowy stanowiący fundament pod przyszłe kapele parające się tzw. "gruzem" czy "cavernous death metalem", jak to dzisiejsza szeroko pojęta prasa lubi określać.

Najlepsze utwory: "Demonic Incarnate", "The Ibex Moon", "Abolishment of Immaculate Serenity"


1. Diabolical Conquest (1998)

1998 to nie byle jaki rocznik dla death metalu. Po załamaniu i przeminięciu złotej ery, śmierć powoli wraca do łask, uhonorowana między innymi najlepszym albumem Morbid Angel czy świeżym i oryginalnem debiutem Nile. Ukoronowaniem tego okresu jest trzecia płyta Incantation, jedyny materiał z Danielem Corchado (m. in. meksykański The Chasm) w składzie i opus magnum zespołu. "Diabolical Conquest", choć nie tak gęsta i duszna jak poprzednik, jest w istocie doprowadzeniem formuły Incantation do perfekcji. Klimat aż wylewa się z tego krążka, fermentując zgnilizną upadłych aniołów, grzechem i zepsuciem. To muzyczny spektakl skorumpowanego Edenu, w którym wężowy Szatan gra główną rolę, kusząc żałosne istoty ludzkie będące jego marionetkami. Instrumentalny "Unheavenly Skies" stanowi wrota do królestwa deprawacji i ogrodu rozkoszy ziemskich - to jedna z najbardziej sugestywnych kompozycji w karierze Inkantacji, do której rękę przyłożył nowo przybyły gardłowy. Choć uważam Pillarda za doskonałego wokalistę, nie wyobrażam sobie tutaj za mikrofonem kogokolwiek innego niż Corchado - ma on różnorodną, charyzmatyczną manierę, a swoimi strunami głosowymi mógłby dubbingować Slaneesha, pana rozpusty, gdyby na podstawie świata Warhammera Fantasy powstał pełnometrażowy film. Jego growl jest bardziej ludzki, ale jest to człowiek, który przekroczył już bramę piekieł i nie zazna zbawienia. Nie dysponuje on tak głębokim, basowym rykiem, za to brzmi jak istne wcielenie moralnego degenerata. Przechodzący raz w maniakalny krzyk czy obrzydliwe rzygnięcie, innym razem w jeżący włosy na skórze niski pomruk, jakby kuszący szept, wokal jest jednym z najmocniejszych punktów "Diabolical Conquest". Nie mniej istotne jest pojawienie się w zespole Kyle Severna, nowego garowego, który - wyłączając drobne nieobecności - udziela się w nim do dziś. Bębny na debiucie oraz "Mortal Throne..." i tak były powyżej gatunkowej przeciętnej, ale to, co dzieje się na omawianym albumie, przekracza najśmielsze oczekiwania! Niesamowicie urozmaicone i gęste bębnienie, obfite w błyskawiczne przejścia i precyzyjne jak w zegarku blasty, dodaje temu materiałowi kolorytu, ale też morderczej intensywności. Kultowy otwieracz "Impending Diabolical Conquest" poraża swoją dynamiką, atakując kolejnymi falami riffów z niespotykaną wcześniej zajadłością, po to by za chwilę przejść do tchnącego fetorem rozkładu zwolnienia. "Desecration (Of the Heavenly Graceful) w mistrzowski sposób buduje nastrój, będąc opartym o uwodzicielskie wręcz melodie, jakby nawołujące do skosztowania zakazanego owocu. "Shadows of the Ancient Empire" to ponownie nagrany (oryginalnie występujący na wydanej rok wcześniej EP) utwór, obfitujący w skłębione ze sobą, tańczące w amoku riffy - pod sceną rozpętujący szaleńczy kocioł. To wszystko stanowi wszak "jedynie" ciszę przed burzą: zwieńczeniem - niczym wisienka na prawdziwie pysznym torcie - w postaci monumentalnego, kolosalnego "Unto Infinite Twilight/Majesty of Infernal Damnation", będącego punktem kulminacyjnym twórczości Incantation. Ta niemal 17-minutowa bestia, rozpoczynająca się ohydną, demoniczną apostrofą "Upon the mountain apex, reeking of zealous malevolence..." to kwintesencja wszystkiego, co stanowi o sile tego zespołu, obezwładniająca w swym rozmachu satanistyczna, bluźniercza suita, będąca niczym infernalna droga krzyżowa sygnowana mistrzowskimi partiami gitar - miażdżącymi zarówno podczas fragmentów czysto napierdalankowych, jak i tych sygnowanych piętnem death/doomu. Ten szczytujący w okolicach dwunastej minuty monolit, przechodzący w black metalowe tremola, ponownie powraca do swego motywu przewodniego z przeszywającymi wokalami Corchado, by powoli rozmywać się we mgle gitarowych pisków i sprzężeń brzmiących niczym kakofonia potępionych dusz. Po takim ciosie zostają jedynie buchające trującymi oparami zgliszcza. "Diabolical Conquest" to absolutne arcydzieło świętokradczego death metalu: jeden z najlepszych albumów w historii gatunku.

Najlepsze utwory: "Impending Diabolical Conquest", "Desecration (Of the Heavenly Graceful)", "Upon Infinite Twilight/Majesty of Infernal Damnation"


Myślę, że jakiekolwiek szczególne podsumowanie nie jest już potrzebne. Wyszedł i tak chyba najdłuższy tekst w historii tego bloga - wszystkim, którzy dotarli do końca, gratuluję. W ten sposób zamykam wpis o jednej z mych ulubionych hord metalu śmierci, o niebagatelnym wpływie na rozwój gatunku. Dajcie znać, co sądzicie o przedstawionej przeze mnie kolejności, które płyty Inkantacji są waszymi ulubionymi, czy w '92 istniał większy wpierdol niż "Onward to Golgotha" i tak dalej - wiecie co robić. Do następnego, mam nadzieję że już w krótszym formacie! :)

4 komentarze:

  1. Taka kapela, a tu brak komentarzy :)

    Absolutnie zespół bez słabej płyty (czego np. o równie "wielkim" Morbid Angel powiedzieć nie można), od zawsze wierny swojemu, a przy tym nie nagrywający w kółko tej samej płyty. Co do top3 się zgadzam, identycznie bym to ustawił, jeśli zaś chodzi o resztę płyt z tej części na mnie najmniejsze wrażenie zrobił właśnie "The Infernal Storm". No ale cóż jak się nagrywa taką płytę jak "Diabolical Conquest" to nie dziwne, że można było po nich wymagać więcej ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta garstka, która zaczęła czytać, nie dotrwała pewnie do końca i sekcji z komentarzami. Wcale się nie dziwię :D

      Co do DC pełna zgoda, raczej nie dało się pójść dalej - skąd ten lekki skok w bok pod postacią The Infernal Storm, płyty nie tak dzikiej, bardziej skupionej na wyrafinowanym songwritingu, ale nadal mającej ten charakterystyczny, złowrogi klimat.

      "od zawsze wierny swojemu" - właśnie z tym kojarzy mi się Incantation, klasa sama w sobie.

      Usuń
  2. Dopiero dzisiaj trafiłem na Twój blog. Szacunek za poświęcony czas za opisanie każdego albumu.
    Jeżeli chodzi o moje top 3 to:
    1. Diabolical Conquest (1998)
    2. Onward to Golgotha (1992)
    3. Blasphemy (2002)
    ……………………………………………………
    4. Mortal Throne of Nazarene (1994)

    OdpowiedzUsuń