wtorek, 16 kwietnia 2019

Recenzja OBLITERATION - Cenotaph Obscure


OBLITERATION – CENOTAPH OBSCURE

Gdybym miał zacząć sporządzać listę najlepszych śmierćmetalowych płyt wydanych w naszym tysiącleciu, pierwszym tytułem jaki wpadłby mi do głowy byłby zapewne wydany w 2009 roku „Nekropsalms”. Z poprawnego, dość brutalnego i prostego rzępolenia na modłę Obituary i Pestilence z okolic dwójki – którego słuchało się przyjemnie, ale kompletnie brakowało mu charakteru(mowa tu o „Perpetual Decay”) – czwórka młokosów z Norwegii przeszła do zaserwowania czegoś będącego ze trzy ligi wyżej. Walcowaty death metal czerpiący przede wszystkim z Autopsy, ale i starego Darkthrone czy Celtic Frost, z psychodelicznymi wkrętami, mięsistym basem, wokalami szaleńca i tak pięknym, staromodnym, organicznym brzmieniem, że czapki z głów. Do dzisiaj nie słyszałem lepszej próby oddania tego, co w „Mental Funeral” najlepsze i prawdopodobnie nie usłyszę. Dwójka Obliteration to album, dzięki któremu ci wbili się do panteonu najlepszych współczesnych deszczmetalowych załóg.



Wydany 4 lata później „Black Death Horizon” to rozwinięcie formuły zaprezentowanej wcześniej i moment, w którym Obliteration nie da się już pomylić z jakimkolwiek innym zespołem. Rozbudowane, transowe kompozycje, jeszcze bardziej rozhisteryzowany wokal, to wciąż jednak w pełny oldskul i 90’s worship, ale ze znacznym pierwiastkiem oryginalności i ciągłym dryfowaniem po bezkresnym morzu różnorodnych konwencji. „Nekropsalms” wciąż jest jednak bezkonkurencyjne(to chyba po prostu moja miłość do wczesnego Autopsy), choć trzeciemu pełniakowi nie mogę niczego zarzucić. Oba to ścisła czołówka takiego grania.

Dlatego nie dziwota, że na „Cenotaph Obscure” czekałem z wypiekami na mordzie. Reszta sceny przestała się liczyć, zresztą i tak dziś mało co wartego uwagi wychodzi na deathmetalowym podwórku – a na pewno nic, co osobowością przebijałoby Obliteration. Ci goście nie potrzebują wielkiej marketingowej maszyny, wypuszczają krążek, słyszy to garstka ludzi i jest okej – to nie techniczne jeżdzenie po gryfie próbujące przekroczyć Rubikon, tylko brudny wpierdol dający lepę w ryj, a nie kokieteryjnie zalecający się „och, zobacz jak szybko umiem szarpać za struny!”. Skomponowany z głową, rzecz jasna, ale nie silący się na coś, czym nie jest. Gdy wypuścili klip promujący tytułowy utwór, wiedziałem już, że będzie co najmniej dobrze – moim zdaniem dziś już jest to sztandarowy utwór Obliteration, hitonością przebijający nawet osławione „Goat Skull Crown”. Przejdźmy więc do sedna.

Powolne, marszowe intro rozpoczyna czwartego pełniaka Obliterejszyn, wprowadzając nutkę posępnej atmosfery i mogące sugerować, że panowie postanowią trochę pozamulać. Nic bardziej mylnego! Po niecałej minucie wszelkie wątpliwości zostają rozwiane. Ci goście zasuwają jak nigdy – mam poczucie, że zaraz czeka mnie zderzenie z pierdolonym pociągiem! Tytułowy otwieracz to jeden z najszybszych i najbardziej intensywnych wałków w ich karierze. Oczywiście nie brakuje monumentalnego zwolnienia w środku, ale to jedynie chwila wytchnienia – po czym dalej słuchacz zasypywany jest gradem werbla, opętanych wokali i precyzyjnych jak żyleta riffów. Właśnie, wokale – Sindre Solem to zdecydowanie „kradnie szoł” pozostałym członkom zespołu(co nie znaczy, że ci nie dają rady!), bo to, z jaką pasją wyrzyguje kolejne frazy, naprawdę robi wrażenie! Co najlepsze, jego wrzaski i ryki są tym razem bardziej zróżnicowane niż na poprzednim albumie, który pod tym względem zdawał mi się nieco monotonny. Powróciły grobowe pomruki wprost z „Nekropsalms”, które świetnie kontrastują z maniakalnymi krzykami.

Nie muszę chyba dodawać, że brzmieniowo jest to po raz kolejny ekstraklasa i po raz kolejny pozostali zostali rozstawieni po kątach? Nie ma tu nic sztucznego, żadnych triggerów, każde uderzenie w werbel czy centralkę czuję na swojej skórze, nic nie ginie w nawałnicy zautomatyzowanych blastów. Ścieżki basu zostały chyba delikatnie wyciszone w porównaniu z dwoma poprzednimi pełniakami, ale wciąż ma on swoje chwile, w których nawet przejmuje rolę gitary prowadzącej. Wszystko tu dobrze słychać, ale nie ma tu przesadnego wypolerowania dźwięku. Jest selektywnie, lecz nie plastikowo. To najważniejsze.


Otwierającemu utworowi poświęciłem sporo tekstu i nie bez powodu, bo to mój zdecydowany faworyt spośród siedmiu zaprezentowanych na „Cenotaph Obscure” kawałków. Ale może coś o pozostałych, bo bynajmniej nie są one kurwa gorsze! Po tytułowym wybrzmiewa „Tumulus of Ancient Bones”, który spokojnie nadawał by się na singla, bo to dość nośny kawał deathu na modłę „Soulside Journey” – tutaj najbardziej odczuwam echa debiutu Darkthrone. Tu swój popis daje garnkowy, który niesie ten utwór na barkach, pozwalając na nagłe zmiany tempa i dynamiczne przejścia z jednego riffu do drugiego. Całość płynie i sunie do przodu jak świetnie naoliwiony mechanizm, nie ma czasu na nudę. Po tym następuje moment na zaczerpnięcie oddechu, „Orb” to dwuminutowy, stonowany przerywnik, zapowiadający pierdoloną nawałnicę i spotkanie z Przedwiecznymi jakim jest następny utwór. Jego tytuł jasno wskazuje, z jaką tematyką mamy tu do czynienia – zresztą echa twórczości Lovecrafta występują i w pozostałych utworach, a całość ma obślizgły, „mackowaty” feel. Ośmiominutowy „Eldritch Summoning” to najdłuższa i najbardziej rozbudowana kompozycja na płycie, w której najbardziej odczuwam wyraźne piętno black metalu. Na mnie wrażenie robi w szczególności początek, powolny, wijący się jak obrzydliwy robal, ze świdrującym basem na czele, jakby wyjęty z jakiejś epki DsO. Później rzecz przyśpiesza – nie zabraknie blastów, klasycznej, „obliterejszynowej” solówki i szaleńczego zwieńczenia rodem z portalowej „Seepii”.

Resztę ogarnijcie sobie sami, bo jak można wyczuć – warto. Wspomnę jeszcze o jednym zajebistym momencie w „Onto Damnation”, w którym Solem wrzeszczy: „GUIDE US, DESTROY US, LEAD US!” – to jeden z najbardziej intensywnych fragmentów „Cenotaph Obscure”, dla mnie stanowiący niejako punkt kulminacyjny całości. W tym samym utworze znalazło się i miejsce na jawną inspirację „Praise of Death” wiadomo kogo... zawsze na propsie, kurwa jego mać! Wieńczący materiał „Charnel Plains” strukturalnie przypomina mi zamykacz z „Nekropsalms”, równie intensywnie się kończy(co tam basista odpierdala na końcu to ja nawet nie!), choć całościowo nie robi na mnie AŻ takiego wrażenia. Zostaje mi po nim lekki niedosyt, choć lepsze to niż przesyt.

No właśnie – gdyby nie to nie do końca satysfakcjonujące mnie zwieńczenie, gdyby ta kropka nad „i” była ciutkę większa... to po kolejnych 10-20 odsłuchach kto wie, może uznałbym to za najlepszy materiał Obliteration? Jedno jest natomiast pewne – to ich najbardziej ambitna rzecz do tej pory, nie pozostawiająca jakichkolwiek wątpliwości, że ci goście nieustannie ewoluują i rozwijają się, na szczęście nie rozmieniając się na drobne. Tu wciąż podstawą jest klasyczne, staroszkolne naparzanie, a że Norwedzy budują wokół niej tyle rozbudowanych wątków? Moim zdaniem tym lepiej. O sile nowej płyty niech stanowi fakt, że od momentu wydania jakoś niezbyt chce mi się odpalać poprzednie długograje... „Cenotaph Obscure” rozpoczyna się z takim przytupem, że po prostu raz po raz żądam kolejnej dawki adrenaliny w postaci tytułowego rozkurwiacza, który serwuje mi prawego sierpowego, a gdy jeszcze nie zdołam podnieść się z ziemi, pozostałe kawałki obdarowują mnie bezlitosnymi kopniakami. Albo – coby pozostać w klimacie płyty – przyduszają mnie wijącymi się mackami...

Recenzja AURA NOIR - Aura Noire

AURA NOIR - AURA NOIRE

Niniejszym wpisem rozpoczynam żywot nowego chujowego bloga, w którym będę prawił prawidła nt. szarpidrutów i garkotłuków, czyli szeroko pojętego ekstremalnego metalu. Bez zbędnego gadania przejdźmy od razu do meritum, czyli recenzji najnowszego wypustu norweskich maniaków z Aura Noir, którzy sztuce czarnego traszu wiernie hołdują od ponad 25 lat. I w roku pańskim 2018 dorzucili do pieca jak mało kto!

Czral, Apollyon i Blasphemer nie raczą nas nowymi albumami zbyt często, ale jak już, jest to(przynajmniej dla mnie) małe święto. Jak mniemam, wyznają zasadę quality over quantity i bardzo dobrze, bo jeszcze na żadnym ich materiale nie zawiodłem się. Co prawda, ostatni LP "Out to Die" był jak na mój gust zbyt ugładzony, zabrakło nieco ognia i proporcje black-thrash przesunęły się za bardzo w kierunku tego drugiego, ale to był i tak kawał dobrej muzyki. Za to na ubiegłorocznym s/t panowie odpokutowali i to z wielką klasą, bo teraz jestem już niemal pewien, że dzisiaj omawiany krążek stanowi moją drugą ulubioną płytę Aura Noir, tuż po genialnym "The Merciless". 




Jak już bohaterowie dzisiejszego tematu zdążyli nas przyzwyczaić, tak i tutaj mamy solidną porcję metalu w czystej postaci, zakorzenionego przede wszystkim w latach 80. Mam jednak wrażenie, że tego wszystkiego jest tu więcej. Bardziej. Mocniej. Tak retro nie było jeszcze nigdy, nawet na "Hades Rise". Licznych odwołań do wczesnego Voivod jak zwykle nie brakuje, jest i Celtic Frost, stary Bathory, a nawet motyw z "Overkill" wiadomo kogo. Mam też wrażenie, że duet z Darkthrone, niewątpliwie czerpiący w późnym okresie swojej twórczości z Aury, teraz zaznacza swe piętno na ich najnowszym pełniaku, bo takie "Cold Bone Grasp" spokojnie mogłoby znaleźć się na "F.O.A.D". Album ten wyraźniej niż kiedykolwiek przypomina mi hołd złożony największym klasykom. Co najważniejsze, nie jest to wymuszone ani sztuczne - im to naprawdę w sercu gra! Czuć w tym szczerość, pasję i radość z opętanego tłuczenia w werbel. 

Ta płyta mogłaby wyjść 30 lat temu i nikt by się nie skapnął. Zasługa to przede wszystkim kapitalnego, organicznego brzmienia - kiedy Apollyon napierdala swoje przejścia w takim "Grave Dweller" po prostu czuję te gary na swojej skórze! Plastiku nie doświadczono, całość jest wyprodukowana starannie i profesjonalnie, ale nadal jest szorstko i brudno - wypolerowania tu nie uświadczycie. Poza tym, po raz pierwszy - z tego co się orientuję - nie ma tu gitary rytmicznej podczas solówek Blasphemera. Niby detal, ale to naprawdę robi różnicę i nadaje całości zajebisty wydźwięk, jeszcze bardziej podbijający wrażenie obcowania z czymś z zupełnie nie z tej ery. Same partie solowe są voivodowskie jak nigdy, mocno atonalne i dysonansowe, niezbyt chwytliwe, takie mocno z "Killing Technology"(chyba nie muszę dodawać, że to komplement jakich mało!). Kolejną zmianą jest to, że Czral zdecydowanie zdominował darcie ryja - i bardzo mi to odpowiada, bo ta zadziorna maniera i zachrypnięty, surowy wokal są w pytę. Apollyon pojawia się raczej okazjonalnie, ale jak już to rozpierdala system! Jego wściekłe, opętańcze wyrzygiwanie słów nadaje świetnego kontrastu bardziej "opanowanym" wokalom Czrala.

"Hajlajtów" jest tu sporo - przesiąknięty dysonansami, szybki "Dark Lung of the Storm", stanowiący świetne otwarcie płyty. Wściekły i zapierdalający jak japoński pociąg "The Obscuration" czy "Shades Ablaze", w którym bryluje Apollyon. Motorheadowski "Demoniac Flow", swoją drogą zajebiście wykrzyczany. Zresztą "Aura Noire" to dość zróżnicowany materiał i naprawdę na każdym utworze można tu zawiesić ucho. "Hell's Lost Chambers", początkowo wydające mi się mocno nieprzystępne i bez punktu zaczepienia - to jeden z najmniej "catchy" kawałków Aury do tej pory - silnie urasta do mojego faworyta po kilkudziesięciu odsłuchach, ze świetnymi partiami basu i klimatycznym przerywnikiem w środku. Perełkę stanowi "Mordant Wind", na wskroś celticfrostowy, jedyny gdzie Czral i Apollyon dzielą się wokalnymi obowiązkami - i wierzcie mi, kurwa mać, że jak ten drugi się striggeruje(i jeszcze soczystym blastem przypierdoli) to nie ma czego zbierać! Tych mega agresywnych momentów nie ma tu aż tak wiele, ale jak już, to czapki z głów. 


The ugliest band in the world. Zasłużenie.

No co tu jeszcze można dodać? Jest króciutko - długość w punkt, ledwo ponad 30 minut, można klikać replay w kółko. Poza trochę zbędnym outro(no fajny riff, ale komu to potrzebne? Zwłaszcza, że "Cold Bone Grasp" kończy się stylowym wykrzyczeniem tytułu utworu i stanowiłby treściwe zakończenie) nie ma tu zapychaczy. Szybki cios w mordę i do widzenia, albo prosić o więcej. Jest ikra, jest energia, jest zaangażowanie, klasyczne riffy w black metalowym sosie, analogowe brzmienie, 8 wałków z indywidualnym sznytem i charakterem. Można katować, nie nudzi się, bo nie odsłania wszystkich kart za pierwszym razem. Chwytliwe motywy zrównoważone są atonalnymi harmoniami. Dobra, po co tu jeszcze siedzicie i czytacie moje wypociny? Zapierdalać do sklepu po "Aura Noire" i odpalić wystarczająco głośno, bo to jeden ze zdecydowanych faworytów ubiegłego roku!