sobota, 28 listopada 2020

Recenzja OF FEATHER AND BONE - Sulfuric Disintegration

Z malowniczego, złotego stepu przetacza się barbarzyńska horda, grabiąca, paląca i gwałcąca wszystko na swojej drodze. Z oddali słychać szczęk stali, a rzeki mienią się szkarłatem. To nie przetaczający się przez rubieże Imperium Hunowie, to nowy materiał OF FEATHER AND BONE.


Dawno nie słyszałem tak dzikiego i furiackiego albumu, epatującego aurą nieuniknionego Sądu Ostatecznego. Sześć utworów, 30 minut muzyki - to w zupełności wystarcza, by pozostawić po sobie jedynie zgliszcza i kojące dźwięki dopalającego się ognia. Już pierwszy w kolejce "Regurginated Communion" zapowiada, z czym będziemy mieli do czynienia, z jak chamską, treściwą i bezpośrednią muzyką. Zero wypełniaczy, czyste arcydzieło sztuki wojennej, nie grzeszącej finezją, za to niezwykle precyzyjnej w kaleczeniu - wystarczy zwrócić uwagę na te bębny, wybijającej bitewny rytm z niezmordowaną konsekwencją. Lekko "prymitywna" forma blastów miesza się z bezlitosnymi przejściami, sprawiającymi że muzyka ta zdaje się być jeszcze szybsza, niż jest w rzeczywistości.

Obrzydliwe i brzydkie wokale stanowią jakby emanację wyłaniającego się z płomieni demona zniszczenia, zwiastuna zagłady siejącego terror i postrach. Rzyg i zapalczywy charkot miesza się z tektonicznym pomrukiem, kreślącym wyrwy i szczeliny, pod którymi zapadają się domostwa. Nieliczne zwolnienia, w takim "Noctemania" przywołujące na myśl choróbsko i niepokój death/doomowych fragmentów pełniaka Black Curse, tylko podkreślają apoteozę czystego zniszczenia następującą tuż po nich. Tak samo sporadycznie pojawiające się solówki, bardziej jazgot trąb zagłady niż cokolwiek mające znamiona melodii - dają smakowity posmak war metalu. Dziki wojownik przypuszcza szturm, dokonuje dzieła destrukcji i znika, nie pusząc się z tym i nie obnosząc. Maestria.

"Sulfuric Disitengration" cechuje się bezwzględnością, która kojarzy mi się np. z debiutem Incantation, choć stylistycznie nie jest to zupełnie ten sam typ death metalu. Jest tu pewna doza transowości w sposobie, w jakim ciągnięte są poszczególne motywy, przeplatając się i powracając do siebie. Utwory te ani nie są rozwarstwione zbyt dużą dozą spiętrzających się patentów, ani też nie są na tyle minimalistyczne, by ograniczać się do czystej żądzy niszczenia, mogącej znudzić się już po chwili obcowania z tym materiałem. Nie - to bardzo dobrze wyważona płyta, potrafiąca zaskoczyć bardziej rytmicznym, marszowym podejściem do siania zagłady, a potem jeszcze przypieczętować efekt "wow" sposobem, w jaki te bardziej konwencjonalne fragmenty przejdą w srogi napierdol. 

"Consecrated and Consumed" rozpoczyna się chwytliwym i łatwo wpadającym w głowę motywem, by szybko skoczyć w malstrom, istny huragan riffów, będących niczym taniec mieniącego się szlachetną stalą oręża. Złowieszcze, grane przeważnie w tremolo riffy przeplatają się z pociągnięciami ze struny będącymi jak krojenie mięcha i bebechów perfekcyjnie naostrzoną piłą. Finałowy "Baptized in Boiling Phlegm" miażdży najwymowniejszym na płycie walcem, wyraźnie sygnalizującym, że armia zmierza ku przypuszczeniu ostatecznego ciosu - tak też czyni, a szturm ten pozostawia jedynie wymowną ciszę, po której można przejść jedynie do wymazania z mapy kolejnej grupy etnicznej (czyt. nacisnąć "odtwarzaj ponownie").

W tej kategorii jest to album doskonały, przeciwko któremu ciężko wystosować jakikolwiek zarzut. Nawet o monotonię, bo panowie poczynili dobry krok, rezygnując z siódmego utworu - potencjalnie mogącego nieco zaburzyć szyk legionów.

środa, 25 listopada 2020

Recenzja INQUISITION - Black Mass for a Black Grave

 Recenzję świeżo wydanego albumu INQUISITION mógłbym w zasadzie skwitować, że poszli w tanie melodyjki, zatracili cały swój kosmogoniczny mistycyzm i w ogóle sprzedali swoje oblicze bóstwu hamburgerowego black metalu. Jedno z tych stwierdzeń byłoby niedopowiedzeniem, drugie - bzdurą, trzecie zaś sugerowałoby, że nie znam wystarczająco wcześniejszych materiałów zespołu. Sami zdecydujcie, co do czego przyporządkować.


Jedno jest pewne - odpalam "Black Mass for a Mass Grave" i od pierwszych sekund wybrzmiewa sztandarowy styl Inquisition. Jestem zwolennikiem tezy, że Dagon zdołał wypracować całkiem unikalny styl gry na wiośle i jakkolwiek może się on podobać lub nie - nie sposób odmówić mu charakteru. Druga sprawa jest taka, że bohaterowie dzisiejszego wpisu tak naprawdę zawsze grają to samo, tzn. rdzeń muzyki nie zmienia się diametralnie z płyty na płytę. Nie można tu wskazać jakiegoś "Pure Holocaust" i przyrównać do "Sons of Northern Darkness". Różnice polegają na rozłożeniu akcentów i uwypukleniu pewnych aspektów ich wizji black metalu. Tak więc "Invoking the Majestic Throne of Satan" jest chyba najbardziej klasycznym dziełem, któremu blisko do tradycyjnego dziedzictwa gatunkowego Norwegii, zaś "Obscure Verses for the Multiverse" flirtuje z dziwnymi, powykręcanymi melodiami, dla mnie wywołującymi np. skojarzenia ze sceną francuską. 

Każdy z poprzednich albumów cechowała jednakże typowa dla Inquisition dynamika, polegająca na balansowaniu pomiędzy wolnymi, płynącymi i snującymi się niczym mgła fragmentami melancholijnymi, średnimi tempami z charakterystycznym - nie boję się użyć tego słowa - groove'm, wreszcie - momentami, gdzie do głosu dochodzą blasty Incubusa, również grane na specyficzną modłę jednoczesnego uderzania werbla i hi-hata. To wyważenie i płynne lawirowanie między nastrojami sprawiało, że albumy te są niezwykle plastyczne i angażujące. Obawiam się, że w przypadku najnowszego albumu nastąpiło pewne zachwianie tych proporcji. W połączeniu z niespotykanym do tej pory stężeniem melodii i ogólnym "epickim" wydźwiękiem całości... cóż, rozumiem ludzi mających problem z przebrnięciem przez ten materiał.

"Spirit of the Black Star" to flagowy otwieracz, stricte w stylu Inquisition. Nie widzę powodu, dla którego utwór ten miałby komuś nie przypasować. Tu dominują szybkie i agresywne patenty, które - niestety - na dobrą sprawę powrócą jedynie w ostatnim "Beast of Creation and Master of Time", wyłączywszy naprawdę pojedyncze fragmenty innych utworów. Singlowy "Luciferian Rays" to z kolei znacznie bardziej luzacki utwór, dryfujący w akompaniamencie z deka nachalnej, acz w ostatecznym rozrachunku fajnej melodii składającej się na motyw przewodni. W środku pojawiają się takie morsko-żeglarskie motywy, ale nie szanty, tylko raczej odwzorowanie zadumy żeglarza patrzącego w spienione fale (i nie jest to tylko wywołana teledyskiem autosugestia; co do teledysku samego w sobie, odłóżmy go na bok...). Wbrew pozorom utwór ten nie jest reprezentatywny dla całości, bo owszem, cała późniejsza część albumu jest melodyjna, ale w inny sposób.

Jeżeli miałbym jakoś nakreślić ogólny wydźwięk tej płyty, to jest on taki lajtowy, niebiański, wyluzowany. Zdaje sobie sprawę, że w przypadku black metalu brzmi to mocno pejoratywnie, ale w jakiś sposób materiał ten broni się - nie wywołuje żenady i można go słuchać nie chowając się pod łóżkiem z obawy, że starsi koledzy usłyszą. Ogólne wibracje przywodzą mi nieco na myśl "Hallucinogen" Blut aus Nord - tam też jakby spuścili z tonu, zaprawili rockowymi riffami, a jednak nie było to rozmemłane. Kompletnie nie rozumiem głosów, że Inquisition zatraciło tożsamość - jest tu masa harmonii charakterystycznych dla trzech poprzednich albumów, a gdy przebić się przez domagające się atencji nonszalanckie melodie, solówki i barwne pejzaże, dostrzeżemy wcale niebanalne riffy Dagona, które oczywistością nigdy nie grzeszyły. Problematyczna jest jednak długość płyty w połączeniu z nadmiarem wolnych i średnich temp. Gdzieś tak w środku, w okolicach "Majesty of the Expanding Tomb", trochę zanika suspens.

Z elementów ewidentnie irytujących wymienić należy trącącą banałem (i, nie bójmy się tego powiedzieć - power metalem) galopadę w "Extinction of Darkness and Light", co prawda kontrastowaną dysharmonijnym zwolnieniem, ale jednak pozostawiającą pewien niesmak. Na szczęście kolejny utwór wykorzystuje swą motoryczność w znacznie bardziej angażujący sposób, nadaje też płycie żywiołu wyraźnym podkręceniem obrotów. Wyróżnić też muszę całkiem mroczny w porównaniu do reszty "Necromancy Through a Buried Cosmos" czy powodujący skojarzenia z monumentalnym doom/viking metalem rosyjskiego Scald "My Spirit Shall Join the Constellation of Stars". Ten drugi pięknie trzyma w napięciu pomimo 7-minutowego czasu trwania, w drugiej połowie subtelnie zwiększając obroty i atakując mieszanką chwytliwego riffu oraz fajnie zaaranżowanych wokali.

Do samych melodii nie mam zastrzeżeń. Są na poziomie, w pewien sposób nawet zmysłowe. Falują niczym wstęgi, na których zawieszone są latarnie i złote klucze pasujące do drzwi będących portalami do wyimaginowanych światów. Słuchacz kroczy sobie ścieżką z gwiezdnego pyłu, nieśpiesznie, mając czas na decyzję, który klucz jest dla niego najodpowiedniejszy. Gdzieś tam przebiegnie kot, a stwór z dziwną twarzą poczęstuje go mufinką, słodką, ale nie wywołującą odruchu wymiotnego nadmiarem lukru. Taka z lekka baśniowo-poduszkowa jest ta płyta, to fakt - kusi jednak jakąś tajemnicą, jak każdy materiał Inquisition. Wciąż kryją się za tym niezbadane uniwersa. 

Wyrzuciłbym bym więc ze dwa utwory, skondensował to jakoś, dodał więcej rzeźnickich temp. Jestem pewien, że wtedy "Black Mass for a Mass Grave" miałaby więcej zwolenników, wszak pod pozostałymi względami jest to Inquisition jak każde inne. Czy jest to najsłabszy album zespołu? Pewnie tak. Czy kiepski? W żadnym wypadku. Jest kilka wpadek, w ostateczności jednak - to dobry album, miejscami bardzo dobry. Panowie poszli w nieco innym kierunku, nie zatracając zarazem tego, co wypracowywali przez przeszło dwie dekady. Rezultat może zrażać purystów - i ja też nie będę wynosił tego albumu na ołtarze, bo zwyczajnie na to nie zasługuje, za to chętnie do niego wrócę raz na jakiś czas.