wtorek, 12 listopada 2019

Recenzja MAYHEM - Daemon. Bardzo dobry black metal, przeciętny Mayhem

Dlaczego zdecydowałem się na dość prowokujący tytuł tegoż wpisu? Otóż z Mayhem sprawa ma się następująco. Jest to kapela niewątpliwie kultowa i zasłużona dla całego metalu w ogóle. Pomińmy już fakt, że wokół tego zespołu narosło już tyle legend i kontrowersji(część prawdziwych, część nie), a w okresie poprzedzającym wydanie debiutanckiego DMDS działo się... sporo. Skupmy się na muzyce. Mayhem z praktycznie każdym kolejnym albumem nie bał się wypływać na nowe, niezbadane wody - czasem tylko w kontekście samego siebie("Chimera"), ale niejednokrotnie i całego gatunku("Grand Declaration of War", "Ordo ad Chao"). Zespół, który po nagraniu wybitnego albumu w zasadzie definiującego black metal nie zaczął nagrywać kalki tegoż materiału, tylko przekraczał co rusz bariery i granice. W efekcie powstała grupa ludzi rozumiejąca geniusz tych albumów, oraz z drugiej strony - cała rzesza pajaców deklarujących podniosłe manifesty, że Mayhem skończył się na Kill'em all(to już temat na inny post, za który w sumie chętnie się niedługo zabiorę).


Po co ten przydługi wstęp? Otóż "Daemon" jest w zasadzie pierwszym albumem, który porusza się w znanej dla Mayhem strefie komfortu. Czy to źle? To zależy. Jeżeli słusznie oczekujemy, że zespół ten jeszcze raz przekroczy Rubikon, to niestety czeka nas rozczarowanie. Najnowsze dzieło Necrobutchera i kolegów po fachu stanowi w największym skrócie syntezę wszelkich poprzednich wydawnictw, jakie ukazały się pod tą nazwą. Owszem, jest tu kilka drobiazgów i zagrywek, które nigdy wcześniej nie miały miejsca, ale umówmy się - to tylko detale nadające smaczku całości, nie zaś nakreślające ogólny wydźwięk albumu. 

A jaki jest "Daemon"? Zdecydowanie stanowi on najbardziej bezpośredni i konwencjonalny album The True Mayhem od czasów "Chimery". Jest to też najmniej monolityczny wypust zespołu. To tak naprawdę zespół piosenek, które można słuchać w odosobnieniu lub zmienionej kolejności - większej różnicy to nie zrobi. Nie znaczy to, że album jest niespójny czy rozpada się w szwach! Absolutnie. Całość ma zdecydowanie sens i poczucie kierunku, po prostu nie idzie za tym jedna konkretna myśl przewodnia. No bo co my tu mamy? Są krótkie utwory będące ciosem w ryj, jak "Worthless Abominations Destroyed" czy "Of Worms and Ruins", pod względem riffowania zdecydowanie odwołujące się do DMDS - ten drugi rozpoczyna się motywem jakby nieśmiało nawiązującym do tytułowego utworu z debiutu. Sporo jest tu ogólnie grania "religijnego", nieco natchnionego - pod tym względem faktycznie można uznać, że "Daemon" jest powrotem do korzeni. Z drugiej strony, dwa pierwsze numery ze swoimi przestrzennymi motywami wyraźnie nawiązują do poprzedniego "Esoteric Warfare". Szczególnie "Agenda Ignis" należy do zdecydowanej czołówki płyty - kawałek zimny, mechaniczny, przypominający nieco Thorns. Podobnie sprawa ma się z "Falsified and Hatred", przepełnionym samplami i elektroniką. A w zestawie jest jeszcze "Bad Blood", z pierwszą od dawien dawna tradycyjną solówką(!), nadającą całości niespotykanej świeżości czy "Malum" z lekkim zalążkiem eksperymentalnego szaleństwa. 

Zwykle nie opisuję albumów w ten sposób, wymieniając konkretne utwory, ale widzicie, w przypadku "Daemon" inaczej się po prostu nie da - bo to, jak już wspomniałem, konglomerat dobrze znanych dźwięków. Łatwo można też wywnioskować, że jest to rzecz całkiem zróżnicowana, dzięki czemu nie nuży jakoś szczególnie, mimo długiego czasu trwania. Godzina to jednak trochę zbyt dużo jak na Mayhem. Końcowe utwory, choć wciąż dobre, wydają się już być umieszczone nieco na siłę. Nie dotyczy to zajebistego, bonusowego "Everlasting Dying Flame", który wręcz krzyczy: "Hej! Powstałem 25 lat temu!", ale odtwórczość na takim poziomie łykam bez popity. Szczególnie świetnie chodzi w nim bas, plumkający niczym w ikonicznym "Life Eternal". 

No więc w sumie to jest dobrze, co nie? No, nawet bardzo. Nie licząc dość paskudnego, sterylnego brzmienia, któremu trochę brakuje mocy - w tych bardziej industrialnych momentach ma ono sens, jednak gdy chodzi o proste metalowe parcie do przodu, chciałoby się usłyszeć bardziej organiczne bębny. "Daemon" to... wróćmy do tytułu. Po prostu bardzo udany black metalowy album, będący jednocześnie zachowawczym i bezpiecznym w odniesieniu do twórczości Mayhem. Mi się te wszelkie odniesienia i niuansiki bardzo podobają, tylko muszę przymknąć oczy na nazwę zespołu. W końcowym rozrachunku słucha mi się tego przyjemnie. Ot, niezobowiązujące granie, przyciągające uwagę tym, co już znane i lubiane. 

PS. Atilla oczywiście po raz kolejny używa swoich strun głosowych na milion sposobów i nadal jest to totalnie satysfakcjonujące dla słuchacza. Cieszy mnie zwłaszcza spora ilość absolutnie wspaniałych momentów "operowych". W zasadzie jeśli chodzi o performance, to na spółkę z Hellhammerem jest on bohaterem tego albumu.

PS2. Przeraża mnie niesamowicie sporo głosów, że jest to najlepszy Mayhem po DMDS. Ale to już wyjaśniliśmy sobie w pierwszym akapicie :D

6 komentarzy:

  1. Już z samym tytułem recki można się zgodzić w 100%-ach :D Bardzo to bezpieczne płyciwo jak na Mayhem, a jednak po tej kapeli zawsze wymagało się dzieł wielkich i wybitnych. Wątpię czy ktoś by zwrócił uwagę na ten album gdyby nie nazwa jaka widnieje na okładce xd

    Zapraszam też do mnie: https://subiektywnymetal.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. A widzisz - dzisiaj na forum masterfula jeden z użytkowników zwrócił uwagę, że w sumie to gadanie o przełomowości Mayhem jest nieco na wyrost. Nie odniosłem się do tego na forum, ale odniosę się tutaj - Mayhem z każdym albumem redefiniował samego siebie. Bo to serio nie jest często spotykane, żeby po absolutnie epokowym albumie(DMDS) kapela poszła w zupełnie(!) innym kierunku. Oczywiście jest to związane z nowym gitarzystą - Blasphemer grał w całkowicie innym stylu niż Euronymous i jest to zrozumiałe. Wiele jednak odwagi i zignorowania wymagań fanów wymagało obranie tej eksperymentalnej ścieżki. Świadczy to też o zespole, który w dupie ma oczekiwania ludu. Niestety "Daemon" stanowi nieco - mimo wszystko - wymuszoną próbę uzyskania ponownego respektu osób, które pokochały zespół za to, co ten tworzył do 1994 roku. I naprawdę trudno mi stwierdzić, czy jest to wyraz szczerej potrzeby samych muzyków, czy nacisk wytwórni, czy lekkie "wypalenie zawodowe"(no bo ileż można poszukiwać czegoś nowego?) - nie wiem.

    Dlatego istotne w tym przypadku jest wg mnie oddzielenie KONTEKSTU od czystej muzyki, samej w sobie. Bo w zależności od przyjętego punktu widzenia ocena tegoż albumu może być diametralnie różna.

    PS co do bloga, ze względu na stan upojenia alkoholowego zwrócę na niego szerszą uwagę dopiero w najbliższy weekend, ale już podoba mi się design strony i dbałość o szczegóły, w tym tak bardzo ważną w dzisiejszych czasach stronę wizualną(zwyczajnie przyciąga oko! zwłaszcza loga zespołów w dziale "recenzje"). Zresztą jeszcze się do Ciebie odezwę - wzajemna promocja jest bardzo ważna ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. To jest takie błędne koło z tym Mayhem, bo z jednej strony chciałoby się, żeby oni z każdym albumem wprowadzali coś nowego, z drugiej strony - no ile można szukać. Tak czy siak, ja przesłuchałem z parę razy i w sumie to już nie mam ochoty do tego wracać, ale kto wie, może za parę lat mi się odmieni :D

    A co do swojego bloga. Dzięki za dodanie tu na stronkę. Sam pewnie zauważyłeś, że blogów z ekstremalną muzą nie jest dużo, ale jak już się ich poznajduje to każdy oferuje po trochu innych kapel i zawsze można coś fajnego wyłowić. Pozdrówa

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetna płyta. Wreszcie normalne black owe napierdalanie. Nie mówię że poprzednie płyty były zle ale wreszcie można tego posłuchać bez wysiłku. Czysta przyjemność. Najlepsza płyta od czasów Chimery

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam. Pajac z tej strony. Mayhem na szczęście nie skończyło się na Kill'em all. Płyta ta chociaż ważna dla wielu podgatunków metalu jest z perspektywy czasu pozycją nieciekawą i drętwą. Mayhem skończyło się na DMDS. To płyta nadal definiująca BM. Kolejne produkcje? Różnie bywało. Z pewnością są elementy, które mogą się podobać. Ogólnie rzecz ujmując nie były to jednak najlepsze płyty jakie słyszałem. Po dłuższym czasie prawie całkowicie zatarły się w mojej pamięci.

    Bez wątpienia kapele muszą się rozwijać. Skład który stoi w miejscu szybko pozostanie w pamięci tylko najwierniejszych fanów. Rozwój może oczywiście przebiegać różnorako. Może dotyczyć techniki gry, koncepcji samej kapeli, produkcji etc. Nie mam zastrzeżeń co do warstwy technicznej następców DMDS. Reszta to jednak w dużej mierze śmietnik. Mam wrażenie, że Panowie pogubili się po stracie istotnej części składu. Nowi (czasami starzy) muzycy? Mam na ich temat swoje zdanie. W każdym razie następne lata to miotanie się w poszukiwaniu tożsamości . Dodajmy, że kapela w momencie wydania DMDS raczej nie wyeksploatowała swojego pierwotnego pomysłu na siebie. Zabrakło po prostu ludzi, którzy to najzwyczajniej w świecie czuli.

    Co z tym Daemonem? To świetna płyta gdzie stare łączy się z nowym. Uważam ja za naturalnego następcę DMDS. W stosunku do tej ostatniej Daemon nie jest rewolucją a raczej owocem ewolucji. Czy coś tu nie gra? Jasne. Daemon powinien zostać wydany lata temu. Wtedy byłby na swoim miejscu. Nie będę rozpisywał się o kwestiach technicznych. Gdzie był jaki riff i do czego był podobny? Bzdura. Klimat. W BM tylko on się naprawdę liczy. W tej materii Daemon to godny następca DMDS. Cóż z tego, że to drugie bardziej przełomowe? A blaze in the northern sky też. I Henbane Cultes des Ghoules lepsze. Chciałbym jednak żeby wszystkie stare kapele nagrywały po tylu latach takie płyty.

    -Skogtroll

    OdpowiedzUsuń
  6. * takie płyty jak Daemon oczywiście.

    OdpowiedzUsuń