To zadziwiające, jak bardzo pierwsze wrażenie może wywieść kogoś na manowce. I jak bardzo pewne utwory zyskują, gdy słuchane są w kontekście całego albumu, a nie w odosobnieniu. Jeszcze bardziej zdumiewająca jest sytuacja, gdy rzecz "nie mająca podjazdu do debiutu" zaczyna się z nim zrównywać... a może nawet przewyższać. Poznajcie moją przygodę z THE DEATHTRIP, który kilka dni temu wypuścił w świat swój drugi pełnoprawny longplay.
"Deep Drone Master" to fenomenalny album z jednymi z najlepszych wokali w historii black metalu w ogóle - i mówię to bez słowa przesady. Zasługa to niejakiego Aldrahna, postaci znanej i zasłużonej dla sceny, potrafiącej sprawić, że z wypiekami na twarzy sięgam po każdy materiał z jego nazwiskiem we wkładce. Niesamowita ekspresja i zdolność do nadawania utworom płynnej narracji - czujesz, jakbyś faktycznie był w jakimś spowitym mgłą lesie, a po jego najskrytszych zakamarkach oprowadzał cię jakiś zakapturzony gość i opowiadał zajmujące historie(podobnego porównania użyłem już w recenzji "Belus"; taka to muzyka i takie skojarzenia wywołuje). Dlatego gdy wydało się, że na nowej płycie tegoż osobnika zabraknie, już zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. Potem zespół udostępnił dwa single. Momenty przypominające debiut zlewają się z przeciętniactwem nie zapadającym w pamięć, a w tle jeszcze jakieś czyste zaśpiewy... co to ma być, do cholery?
Pierwszy pełnoprawny odsłuch wywołuje lekkie zaciekawienie, ale generalnie jasne jest, że jest sporo gorzej. Magia nazwy sprawia jednak, że tak łatwo nie odpuszczam. Załączam "Demon Solar Totem" po raz drugi i trzeci, tym razem zwracając uwagę na podobieństwo stylistyczne w kwestii riffowania. Przecież tu się wcale wiele nie zmieniło - gitary to wciąż klasyczna Norwegia, w najlepszym tych słów znaczeniu. Wokale też całkiem zgrabnie naśladują manierę Aldrahna momentami, pomijając chóry i podniosłe deklamacje, generalnie jest dobrze. Jakieś takie inne te kompozycje, mniej bezpośrednie i hiciarskie, bardziej nastawione na klimacenie chyba...
A potem czwarty odsłuch, już w otoczeniu drzew, a nie czterech ścian. O kurwa! Tym razem weszło na dobre. Okazuje się, że "Demon Solar Totem" to zwyczajnie album stosujący nieco inne środki wyrazu niż poprzedni. To już nie jest zbiór genialnych piosenek, to zwarty monolit, nieco mniej oczywisty i zawierający niewiele jawnych punktów zaczepienia, lecz całościowo znów zabierający mnie we niezapomnianą podróż. Skąpany w psychodelicznym sosie, w oparach szamańskiego uniesienia, gęsty i hipnotyzujący. Niejednokrotnie wolniejszy, snujący się bez pośpiechu, konsekwentnie kreując narkotyczno-grzybową atmosferę. Po wsiąknięciu w te dźwięki, nawet odmienny styl śpiewania zdaje się bezbłędnie wpasowywać w konwencję - a zawodzenie niczym jak w "En Ring Til A Herske" legendarnego Burzum pozwala poczuć prawdziwą magię. Skoro już wspomniałem tę nazwę, to idźmy za ciosem - "Surrender to a Higher Power" to przecież "Jesus Tod" anno domini 2019, tu wszystko się zgadza, nieustanna kanonada na podwójnej stopie, podobnie zapętlony cudowny riff, 7 minut mija nie wiadomo kiedy, istne zakrzywienie czasoprzestrzeni. W drugiej połowie atakuje minimalistyczny na modłę "Transilvanian Hunger" i najwścieklejszy przedostatni już na płycie utwór, by chwilę potem ustąpić wieńczącym dzieło rozbudowanemu zamykaczowi. A nie wspomniałem o "Angel Fossils", osiągającym w pewnym punkcie wspaniałą, bezpretensjonalną podniosłość, czy kapitalnie wprowadzającym w klimat albumu utworze tytułowym z silnie wpadającym w pamięć refrenem...
"Demon Solar Totem" to nadal hołd złożony klasykom lat 90, hołd absolutnie najwyższej klasy, który podobnie jak w przypadku pierwszego albumu, doskonale oddaje i rozumie ESENCJĘ tego grania. Tym razem uderza w nieco inne aspekty, te bardziej uduchowione i mistyczne, ale przecież to właśnie jest nieodłączny element sprawiający, że ta muzyka tak bardzo oddziaływała(i wciąż oddziałuje) na naszą wyobraźnię. "Vintage Telepathy" to absolutnie zjawiskowy przykład w tej kwestii i nie wiem, czy nie najlepszy na płycie utwór.
A przede wszystkim mamy tu potęgę riffu. Album ten gitarami stoi, po prostu. Bierze najlepsze wzorce z Darkthrone, Burzum i Ulver i dodaje szczyptę - w sam raz - indywidualnego sznytu, tych eterycznych, charakterystycznych melodii, błąkających się niczym widma na granicy nocnego mroku i porannego blasku. No i ten album oddycha. Jest w nim przestrzeń. Nie ma zbitej papki i miliona zbędnych ozdobników. Sam rdzeń, dużo miejsca, w które mogą wsiąknąć te fenomenalne gitarowe pasaże.
Całkowicie pozytywne zaskoczenie. Nie spodziewałem się, że od pozycji typu "sprawdzę, bo muszę, ale nie jestem pozytywnie nastrojony" urośnie to do rangi potencjalnej płyty roku. I jeszcze raz - potwierdza to, że szeroko pojęty pierwszy kontakt jest niezbyt reprezentatywny dla tego, z czym mamy do czynienia. "Demon Solar Totem" to rzecz z kategorii, która musi się przetrawić, ale jak już pójdzie to jest tylko lepiej i lepiej. I trzeba odrzucić uprzedzenia, że będzie tak samo jak w 2014, bo nie będzie. A przynajmniej stylistycznie, bo jakościowo jest to spokojnie ta sama półka. Geniusz!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz