Pokazywanie postów oznaczonych etykietą colombia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą colombia. Pokaż wszystkie posty

środa, 25 listopada 2020

Recenzja INQUISITION - Black Mass for a Black Grave

 Recenzję świeżo wydanego albumu INQUISITION mógłbym w zasadzie skwitować, że poszli w tanie melodyjki, zatracili cały swój kosmogoniczny mistycyzm i w ogóle sprzedali swoje oblicze bóstwu hamburgerowego black metalu. Jedno z tych stwierdzeń byłoby niedopowiedzeniem, drugie - bzdurą, trzecie zaś sugerowałoby, że nie znam wystarczająco wcześniejszych materiałów zespołu. Sami zdecydujcie, co do czego przyporządkować.


Jedno jest pewne - odpalam "Black Mass for a Mass Grave" i od pierwszych sekund wybrzmiewa sztandarowy styl Inquisition. Jestem zwolennikiem tezy, że Dagon zdołał wypracować całkiem unikalny styl gry na wiośle i jakkolwiek może się on podobać lub nie - nie sposób odmówić mu charakteru. Druga sprawa jest taka, że bohaterowie dzisiejszego wpisu tak naprawdę zawsze grają to samo, tzn. rdzeń muzyki nie zmienia się diametralnie z płyty na płytę. Nie można tu wskazać jakiegoś "Pure Holocaust" i przyrównać do "Sons of Northern Darkness". Różnice polegają na rozłożeniu akcentów i uwypukleniu pewnych aspektów ich wizji black metalu. Tak więc "Invoking the Majestic Throne of Satan" jest chyba najbardziej klasycznym dziełem, któremu blisko do tradycyjnego dziedzictwa gatunkowego Norwegii, zaś "Obscure Verses for the Multiverse" flirtuje z dziwnymi, powykręcanymi melodiami, dla mnie wywołującymi np. skojarzenia ze sceną francuską. 

Każdy z poprzednich albumów cechowała jednakże typowa dla Inquisition dynamika, polegająca na balansowaniu pomiędzy wolnymi, płynącymi i snującymi się niczym mgła fragmentami melancholijnymi, średnimi tempami z charakterystycznym - nie boję się użyć tego słowa - groove'm, wreszcie - momentami, gdzie do głosu dochodzą blasty Incubusa, również grane na specyficzną modłę jednoczesnego uderzania werbla i hi-hata. To wyważenie i płynne lawirowanie między nastrojami sprawiało, że albumy te są niezwykle plastyczne i angażujące. Obawiam się, że w przypadku najnowszego albumu nastąpiło pewne zachwianie tych proporcji. W połączeniu z niespotykanym do tej pory stężeniem melodii i ogólnym "epickim" wydźwiękiem całości... cóż, rozumiem ludzi mających problem z przebrnięciem przez ten materiał.

"Spirit of the Black Star" to flagowy otwieracz, stricte w stylu Inquisition. Nie widzę powodu, dla którego utwór ten miałby komuś nie przypasować. Tu dominują szybkie i agresywne patenty, które - niestety - na dobrą sprawę powrócą jedynie w ostatnim "Beast of Creation and Master of Time", wyłączywszy naprawdę pojedyncze fragmenty innych utworów. Singlowy "Luciferian Rays" to z kolei znacznie bardziej luzacki utwór, dryfujący w akompaniamencie z deka nachalnej, acz w ostatecznym rozrachunku fajnej melodii składającej się na motyw przewodni. W środku pojawiają się takie morsko-żeglarskie motywy, ale nie szanty, tylko raczej odwzorowanie zadumy żeglarza patrzącego w spienione fale (i nie jest to tylko wywołana teledyskiem autosugestia; co do teledysku samego w sobie, odłóżmy go na bok...). Wbrew pozorom utwór ten nie jest reprezentatywny dla całości, bo owszem, cała późniejsza część albumu jest melodyjna, ale w inny sposób.

Jeżeli miałbym jakoś nakreślić ogólny wydźwięk tej płyty, to jest on taki lajtowy, niebiański, wyluzowany. Zdaje sobie sprawę, że w przypadku black metalu brzmi to mocno pejoratywnie, ale w jakiś sposób materiał ten broni się - nie wywołuje żenady i można go słuchać nie chowając się pod łóżkiem z obawy, że starsi koledzy usłyszą. Ogólne wibracje przywodzą mi nieco na myśl "Hallucinogen" Blut aus Nord - tam też jakby spuścili z tonu, zaprawili rockowymi riffami, a jednak nie było to rozmemłane. Kompletnie nie rozumiem głosów, że Inquisition zatraciło tożsamość - jest tu masa harmonii charakterystycznych dla trzech poprzednich albumów, a gdy przebić się przez domagające się atencji nonszalanckie melodie, solówki i barwne pejzaże, dostrzeżemy wcale niebanalne riffy Dagona, które oczywistością nigdy nie grzeszyły. Problematyczna jest jednak długość płyty w połączeniu z nadmiarem wolnych i średnich temp. Gdzieś tak w środku, w okolicach "Majesty of the Expanding Tomb", trochę zanika suspens.

Z elementów ewidentnie irytujących wymienić należy trącącą banałem (i, nie bójmy się tego powiedzieć - power metalem) galopadę w "Extinction of Darkness and Light", co prawda kontrastowaną dysharmonijnym zwolnieniem, ale jednak pozostawiającą pewien niesmak. Na szczęście kolejny utwór wykorzystuje swą motoryczność w znacznie bardziej angażujący sposób, nadaje też płycie żywiołu wyraźnym podkręceniem obrotów. Wyróżnić też muszę całkiem mroczny w porównaniu do reszty "Necromancy Through a Buried Cosmos" czy powodujący skojarzenia z monumentalnym doom/viking metalem rosyjskiego Scald "My Spirit Shall Join the Constellation of Stars". Ten drugi pięknie trzyma w napięciu pomimo 7-minutowego czasu trwania, w drugiej połowie subtelnie zwiększając obroty i atakując mieszanką chwytliwego riffu oraz fajnie zaaranżowanych wokali.

Do samych melodii nie mam zastrzeżeń. Są na poziomie, w pewien sposób nawet zmysłowe. Falują niczym wstęgi, na których zawieszone są latarnie i złote klucze pasujące do drzwi będących portalami do wyimaginowanych światów. Słuchacz kroczy sobie ścieżką z gwiezdnego pyłu, nieśpiesznie, mając czas na decyzję, który klucz jest dla niego najodpowiedniejszy. Gdzieś tam przebiegnie kot, a stwór z dziwną twarzą poczęstuje go mufinką, słodką, ale nie wywołującą odruchu wymiotnego nadmiarem lukru. Taka z lekka baśniowo-poduszkowa jest ta płyta, to fakt - kusi jednak jakąś tajemnicą, jak każdy materiał Inquisition. Wciąż kryją się za tym niezbadane uniwersa. 

Wyrzuciłbym bym więc ze dwa utwory, skondensował to jakoś, dodał więcej rzeźnickich temp. Jestem pewien, że wtedy "Black Mass for a Mass Grave" miałaby więcej zwolenników, wszak pod pozostałymi względami jest to Inquisition jak każde inne. Czy jest to najsłabszy album zespołu? Pewnie tak. Czy kiepski? W żadnym wypadku. Jest kilka wpadek, w ostateczności jednak - to dobry album, miejscami bardzo dobry. Panowie poszli w nieco innym kierunku, nie zatracając zarazem tego, co wypracowywali przez przeszło dwie dekady. Rezultat może zrażać purystów - i ja też nie będę wynosił tego albumu na ołtarze, bo zwyczajnie na to nie zasługuje, za to chętnie do niego wrócę raz na jakiś czas.