poniedziałek, 15 lutego 2021

Recenzja STARGAZER - Psychic Secretions

 Istnieją takie rzeczy, które trochę wymykają się opisom. Są na tyle magiczne, nieuchwytne i tajemnicze, że trzeba z nimi skonfrontować się na własną rekę, a wszelkie zasłyszane o nich plotki i opowieści milkną w momencie zderzenia się poznającego z poznawanym. Taka jest właśnie muzyka StarGazer - jak mit, w którym uczestniczy słuchacz, podlegający nieustannym przeobrażeniom. Innym mitem - już teraz w tym bardziej potocznym, pejoratywnym znaczeniu - jest to, że zespoły takie jak Death, Atheist czy Coroner są nadal jedynymi wyznacznikami i odnośnikami jakości technicznego death czy thrash metalu. Owszem, to zawsze będą niedoścignione wzory, nalegam jednak, by do tego grona dołączać także bohaterów dzisiejszego wpisu. Australijczycy bowiem nie tylko działają od 1995 roku, ale także wydali właśnie czwartego już fenomenalnego pełniaka, którym potwierdzają klasę i wielkość najlepiej zaprezentowaną przy okazji poprzedniczki, "A Merging to The Boundless". Ze wstępu tamtej recenzji przywołam tylko dwa słowa, które i tutaj mają zastosowanie: "nowa jakość".

Tyle w kwestii mojego małego apelu, a teraz już zapraszam Cię do meritum. Przejdźmy do ośmiu zaprezentowanych na "Psychic Secretions" kompozycji, a jest o czym mówić. Już intro rozwiewa wątpliwości, z kim mamy do czynienia. Nakreśla nam tło do muzycznej przygody, a tłem tym ponownie jest czarny firmament usłany gwiazdami, a jedynym punktem odniesienia w tym bezkresie jest stojący nieopodal ofiarny ołtarz. Płyta ta kipi wręcz pogańską metafizyką, alchemią, enigmatycznymi stowarzyszeniami epoki renesansu. Pod osłoną nocy, na miejscu kultu zbiera się grupa wyznawców, wokół nich rozpościerają się przyrządy do obserwacji nieba, ze złotych strumieni wydobywających się z fontann wzmagają się kłęby astralnego pyłu. Rytuałem inicjacji jest jedna z najbardziej zmysłowych i bajecznych melodii, jakie ostatnio słyszałem - początek "Lash of the Tytans" wręcz mąci umysł swym urokiem. Temu czarowi towarzyszą równie niepowtarzalne nuty bezprogowej gitary basowej Damona Gooda - znaku rozpoznawczego StarGazer. Zachwyca nie tylko bezbłędna technika, ale i wyczucie, z jakim instrument ten jest wykorzystywany - w momentach, gdy muzyka nabiera diabelskiego tempa niejednokrotnie wybrzmią wirtuozerskie solówki w stylu DiGiorgio. Innym razem, jak w motywie przewodnim fenomenalnego "Hooves", dajemy się uwieść niezwykle hipnotyzującym pociągnięciom za struny, sączącym się do uszu jak kuszenia biblijnego węża. Nie sposób odmówić skosztowania owocu.

Od razu nasuwa się też charakterystyczne brzmienie - organiczne, ciepłe, tkane jakby bardzo delikatną nicią, obdarte z barbarzyństwa, pełne wdzięku. Bo i nie jest to album ważący pięć ton, mający miażdżyć ciężarem czy kruszyć kości toporem. Nie - on ma uwodzić, zachęcać do upojonego dionizyjskiego tańca. "Psychic Secretions" to materiał zwiewny, spleciony lekką jedwabistą szatą, poruszający się z gracją niczym azjatycka tancerka. Pod spodem jej smukłej figury kryją się jednak zabójcze ostrza, tnące szybko i bezszelestnie. Emanacją tego są liczne pędzące fragmenty o thrashowej motoryce, szczególnie w takim "Star Vassal". Ów utwór jest zresztą zaskakująco melodyjny, wręcz miodowy w swej konsytencji, ale ten nadmiar słodyczy wpasowuje się w kontekst. Sposób, w jaki muzycy prowadzą dalszą jego część, przypomina ruchy barwnego kwiatu powoli rozchylającego swe płatki, poddanego działaniu oświecających go promieni słonecznych. W szczycie swego splendoru roślina ta jest ofiarowana w mistycznym rytuale - wybrzmiewa interludium, równie przemawiające do wyobraźni co omówione w poprzednim paragrafie intro. Takie momenty, w przypadku poprzedniego albumu skomasowane w epickim "The Grand Equalizer", tutaj są bardziej fragmentaryczne, rozłożone równomiernie, najczęściej tworząc jednak wstępy lub końcówki utworów. Bo i cały ten materiał jest zwarty, podkreślający swój death/thrashowy rodowód, bardziej konwencjonalny i nastawiony na siłę indywidualnych kompozycji. Ani to zaleta, ani wada, po prostu cecha. 

Niepowtarzalny wydźwięk muzyki StarGazer nie istnieje tym samym w próżni, a dowodem tego są skojarzenia z dziełami takimi jak "Piece of Time", "From this Day Forward" czy "Individual Thought Patterns". W szczególności w łamańcach rytmicznych i jakby naznaczonym gorzką filozoficzną refleksją tonem takiego "Evil Olde Sol" wybrzmiewają inspirację szczytowym albumem Death. O kradnącym show basie już wspominałem, powtarzać się więc nie będę. Lecz w tym utworze fascynuje mnie przede wszystkim sposób rozwijania poszczególnych partii, nieustannie poddawanych wariacjom. Nie dające się okiełznać rozpędzone riffy zyskują na sile rażenia, gdy manifestują swą obecność raz jeszcze, tym razem na tle niezwykle precyzyjnej lawiny blastów. Zasługa to nie tylko mistrzowskiego zmysłu kompozycyjnego, ale i partiom perkusji właśnie, chyba najbardziej urozmaiconym i zagęszczonym jak do tej pory. Czysto muzyczne inspiracje są oczywiste - a jednocześnie wkładane są w nowe ramy, albo mglistych black metalowych oparów ("Hooves"), albo nieokiełznanego, awangardowego szaleństwa z niezwykle jadowitymi wokalami ("All Knowing Cold" - ta końcówka, niczym tykający licznik Geigera!) czy wreszcie...

...balladowego wręcz "Pilgrimage"! Tutaj Australiczyjcy dowiedli, że nie obawiają się próbować nowych form, pozostając zarazem w pełni wierni swojej wizji i konceptowi. Konfrontacja z pierwszymi trzema minutami tego utworu wywołuje wyraz zdziwienia na twarzy, a zarazem pierwsze strzępy myśli: "ej, ale przecież to ma sens". Natchniony śpiew proroka na tle delikatnych gitarowych akordów wciąż poraża tajemnicą, zadaje pytania, nie jest ckliwym i desperackim sięgnięciem po najprostsze emocje słuchacza. Wspaniałe są niewielkie, trwające zaledwie kilka sekund akcenty - kojący dźwięk kobiecych strun głosowych czy wieńczący całość, schowany w miksie chór. I to naprawdę są akcenty, kropki nad i, wplecione powściągliwie, lecz w idealnym momencie. Całość tak pasuje do tego, czym jest StarGazer, że pozostaje pokłonić się w zachwycie. I odtworzyć album jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze.

Choć jestem orędownikiem opinii, że techniczny death metal powinien trzymać się krótkich form, to chyba chciałbym tu usłyszeć jeszcze jeden utwór. Bowiem pomysł na tę muzykę szalenie trafia w me gusta, i mam poczucie lekkiego niedosytu. Może właśnie brak takiego "The Grand Equalizera" sprawia, że pozostaję z poczuciem tego jednego kęsa za mało? Ciężko powiedzieć. "Psychic Secretions" nie poraża takim majestatem jak poprzedniczka, ale z drugiej strony - jest wręcz mistrzowska w kreowaniu tego niesamowitego, pradawnego, pierwotnego klimatu, który starałem się ci, Drogi Czytelniku, nakreślić. W każdym razie - ja już od kilku tygodni celebruję premierę tego albumu i jak na razie nie mam dość. To rzecz z gatunku rozpościerających się w głąb, a nie wszerz - choć mam wrażenie, że znam tę płytę już na pamięć, to jednak za każdym razem odkrywa przede mną nowe znaczenia. Jak mit.

sobota, 28 listopada 2020

Recenzja OF FEATHER AND BONE - Sulfuric Disintegration

Z malowniczego, złotego stepu przetacza się barbarzyńska horda, grabiąca, paląca i gwałcąca wszystko na swojej drodze. Z oddali słychać szczęk stali, a rzeki mienią się szkarłatem. To nie przetaczający się przez rubieże Imperium Hunowie, to nowy materiał OF FEATHER AND BONE.


Dawno nie słyszałem tak dzikiego i furiackiego albumu, epatującego aurą nieuniknionego Sądu Ostatecznego. Sześć utworów, 30 minut muzyki - to w zupełności wystarcza, by pozostawić po sobie jedynie zgliszcza i kojące dźwięki dopalającego się ognia. Już pierwszy w kolejce "Regurginated Communion" zapowiada, z czym będziemy mieli do czynienia, z jak chamską, treściwą i bezpośrednią muzyką. Zero wypełniaczy, czyste arcydzieło sztuki wojennej, nie grzeszącej finezją, za to niezwykle precyzyjnej w kaleczeniu - wystarczy zwrócić uwagę na te bębny, wybijającej bitewny rytm z niezmordowaną konsekwencją. Lekko "prymitywna" forma blastów miesza się z bezlitosnymi przejściami, sprawiającymi że muzyka ta zdaje się być jeszcze szybsza, niż jest w rzeczywistości.

Obrzydliwe i brzydkie wokale stanowią jakby emanację wyłaniającego się z płomieni demona zniszczenia, zwiastuna zagłady siejącego terror i postrach. Rzyg i zapalczywy charkot miesza się z tektonicznym pomrukiem, kreślącym wyrwy i szczeliny, pod którymi zapadają się domostwa. Nieliczne zwolnienia, w takim "Noctemania" przywołujące na myśl choróbsko i niepokój death/doomowych fragmentów pełniaka Black Curse, tylko podkreślają apoteozę czystego zniszczenia następującą tuż po nich. Tak samo sporadycznie pojawiające się solówki, bardziej jazgot trąb zagłady niż cokolwiek mające znamiona melodii - dają smakowity posmak war metalu. Dziki wojownik przypuszcza szturm, dokonuje dzieła destrukcji i znika, nie pusząc się z tym i nie obnosząc. Maestria.

"Sulfuric Disitengration" cechuje się bezwzględnością, która kojarzy mi się np. z debiutem Incantation, choć stylistycznie nie jest to zupełnie ten sam typ death metalu. Jest tu pewna doza transowości w sposobie, w jakim ciągnięte są poszczególne motywy, przeplatając się i powracając do siebie. Utwory te ani nie są rozwarstwione zbyt dużą dozą spiętrzających się patentów, ani też nie są na tyle minimalistyczne, by ograniczać się do czystej żądzy niszczenia, mogącej znudzić się już po chwili obcowania z tym materiałem. Nie - to bardzo dobrze wyważona płyta, potrafiąca zaskoczyć bardziej rytmicznym, marszowym podejściem do siania zagłady, a potem jeszcze przypieczętować efekt "wow" sposobem, w jaki te bardziej konwencjonalne fragmenty przejdą w srogi napierdol. 

"Consecrated and Consumed" rozpoczyna się chwytliwym i łatwo wpadającym w głowę motywem, by szybko skoczyć w malstrom, istny huragan riffów, będących niczym taniec mieniącego się szlachetną stalą oręża. Złowieszcze, grane przeważnie w tremolo riffy przeplatają się z pociągnięciami ze struny będącymi jak krojenie mięcha i bebechów perfekcyjnie naostrzoną piłą. Finałowy "Baptized in Boiling Phlegm" miażdży najwymowniejszym na płycie walcem, wyraźnie sygnalizującym, że armia zmierza ku przypuszczeniu ostatecznego ciosu - tak też czyni, a szturm ten pozostawia jedynie wymowną ciszę, po której można przejść jedynie do wymazania z mapy kolejnej grupy etnicznej (czyt. nacisnąć "odtwarzaj ponownie").

W tej kategorii jest to album doskonały, przeciwko któremu ciężko wystosować jakikolwiek zarzut. Nawet o monotonię, bo panowie poczynili dobry krok, rezygnując z siódmego utworu - potencjalnie mogącego nieco zaburzyć szyk legionów.

środa, 25 listopada 2020

Recenzja INQUISITION - Black Mass for a Black Grave

 Recenzję świeżo wydanego albumu INQUISITION mógłbym w zasadzie skwitować, że poszli w tanie melodyjki, zatracili cały swój kosmogoniczny mistycyzm i w ogóle sprzedali swoje oblicze bóstwu hamburgerowego black metalu. Jedno z tych stwierdzeń byłoby niedopowiedzeniem, drugie - bzdurą, trzecie zaś sugerowałoby, że nie znam wystarczająco wcześniejszych materiałów zespołu. Sami zdecydujcie, co do czego przyporządkować.


Jedno jest pewne - odpalam "Black Mass for a Mass Grave" i od pierwszych sekund wybrzmiewa sztandarowy styl Inquisition. Jestem zwolennikiem tezy, że Dagon zdołał wypracować całkiem unikalny styl gry na wiośle i jakkolwiek może się on podobać lub nie - nie sposób odmówić mu charakteru. Druga sprawa jest taka, że bohaterowie dzisiejszego wpisu tak naprawdę zawsze grają to samo, tzn. rdzeń muzyki nie zmienia się diametralnie z płyty na płytę. Nie można tu wskazać jakiegoś "Pure Holocaust" i przyrównać do "Sons of Northern Darkness". Różnice polegają na rozłożeniu akcentów i uwypukleniu pewnych aspektów ich wizji black metalu. Tak więc "Invoking the Majestic Throne of Satan" jest chyba najbardziej klasycznym dziełem, któremu blisko do tradycyjnego dziedzictwa gatunkowego Norwegii, zaś "Obscure Verses for the Multiverse" flirtuje z dziwnymi, powykręcanymi melodiami, dla mnie wywołującymi np. skojarzenia ze sceną francuską. 

Każdy z poprzednich albumów cechowała jednakże typowa dla Inquisition dynamika, polegająca na balansowaniu pomiędzy wolnymi, płynącymi i snującymi się niczym mgła fragmentami melancholijnymi, średnimi tempami z charakterystycznym - nie boję się użyć tego słowa - groove'm, wreszcie - momentami, gdzie do głosu dochodzą blasty Incubusa, również grane na specyficzną modłę jednoczesnego uderzania werbla i hi-hata. To wyważenie i płynne lawirowanie między nastrojami sprawiało, że albumy te są niezwykle plastyczne i angażujące. Obawiam się, że w przypadku najnowszego albumu nastąpiło pewne zachwianie tych proporcji. W połączeniu z niespotykanym do tej pory stężeniem melodii i ogólnym "epickim" wydźwiękiem całości... cóż, rozumiem ludzi mających problem z przebrnięciem przez ten materiał.

"Spirit of the Black Star" to flagowy otwieracz, stricte w stylu Inquisition. Nie widzę powodu, dla którego utwór ten miałby komuś nie przypasować. Tu dominują szybkie i agresywne patenty, które - niestety - na dobrą sprawę powrócą jedynie w ostatnim "Beast of Creation and Master of Time", wyłączywszy naprawdę pojedyncze fragmenty innych utworów. Singlowy "Luciferian Rays" to z kolei znacznie bardziej luzacki utwór, dryfujący w akompaniamencie z deka nachalnej, acz w ostatecznym rozrachunku fajnej melodii składającej się na motyw przewodni. W środku pojawiają się takie morsko-żeglarskie motywy, ale nie szanty, tylko raczej odwzorowanie zadumy żeglarza patrzącego w spienione fale (i nie jest to tylko wywołana teledyskiem autosugestia; co do teledysku samego w sobie, odłóżmy go na bok...). Wbrew pozorom utwór ten nie jest reprezentatywny dla całości, bo owszem, cała późniejsza część albumu jest melodyjna, ale w inny sposób.

Jeżeli miałbym jakoś nakreślić ogólny wydźwięk tej płyty, to jest on taki lajtowy, niebiański, wyluzowany. Zdaje sobie sprawę, że w przypadku black metalu brzmi to mocno pejoratywnie, ale w jakiś sposób materiał ten broni się - nie wywołuje żenady i można go słuchać nie chowając się pod łóżkiem z obawy, że starsi koledzy usłyszą. Ogólne wibracje przywodzą mi nieco na myśl "Hallucinogen" Blut aus Nord - tam też jakby spuścili z tonu, zaprawili rockowymi riffami, a jednak nie było to rozmemłane. Kompletnie nie rozumiem głosów, że Inquisition zatraciło tożsamość - jest tu masa harmonii charakterystycznych dla trzech poprzednich albumów, a gdy przebić się przez domagające się atencji nonszalanckie melodie, solówki i barwne pejzaże, dostrzeżemy wcale niebanalne riffy Dagona, które oczywistością nigdy nie grzeszyły. Problematyczna jest jednak długość płyty w połączeniu z nadmiarem wolnych i średnich temp. Gdzieś tak w środku, w okolicach "Majesty of the Expanding Tomb", trochę zanika suspens.

Z elementów ewidentnie irytujących wymienić należy trącącą banałem (i, nie bójmy się tego powiedzieć - power metalem) galopadę w "Extinction of Darkness and Light", co prawda kontrastowaną dysharmonijnym zwolnieniem, ale jednak pozostawiającą pewien niesmak. Na szczęście kolejny utwór wykorzystuje swą motoryczność w znacznie bardziej angażujący sposób, nadaje też płycie żywiołu wyraźnym podkręceniem obrotów. Wyróżnić też muszę całkiem mroczny w porównaniu do reszty "Necromancy Through a Buried Cosmos" czy powodujący skojarzenia z monumentalnym doom/viking metalem rosyjskiego Scald "My Spirit Shall Join the Constellation of Stars". Ten drugi pięknie trzyma w napięciu pomimo 7-minutowego czasu trwania, w drugiej połowie subtelnie zwiększając obroty i atakując mieszanką chwytliwego riffu oraz fajnie zaaranżowanych wokali.

Do samych melodii nie mam zastrzeżeń. Są na poziomie, w pewien sposób nawet zmysłowe. Falują niczym wstęgi, na których zawieszone są latarnie i złote klucze pasujące do drzwi będących portalami do wyimaginowanych światów. Słuchacz kroczy sobie ścieżką z gwiezdnego pyłu, nieśpiesznie, mając czas na decyzję, który klucz jest dla niego najodpowiedniejszy. Gdzieś tam przebiegnie kot, a stwór z dziwną twarzą poczęstuje go mufinką, słodką, ale nie wywołującą odruchu wymiotnego nadmiarem lukru. Taka z lekka baśniowo-poduszkowa jest ta płyta, to fakt - kusi jednak jakąś tajemnicą, jak każdy materiał Inquisition. Wciąż kryją się za tym niezbadane uniwersa. 

Wyrzuciłbym bym więc ze dwa utwory, skondensował to jakoś, dodał więcej rzeźnickich temp. Jestem pewien, że wtedy "Black Mass for a Mass Grave" miałaby więcej zwolenników, wszak pod pozostałymi względami jest to Inquisition jak każde inne. Czy jest to najsłabszy album zespołu? Pewnie tak. Czy kiepski? W żadnym wypadku. Jest kilka wpadek, w ostateczności jednak - to dobry album, miejscami bardzo dobry. Panowie poszli w nieco innym kierunku, nie zatracając zarazem tego, co wypracowywali przez przeszło dwie dekady. Rezultat może zrażać purystów - i ja też nie będę wynosił tego albumu na ołtarze, bo zwyczajnie na to nie zasługuje, za to chętnie do niego wrócę raz na jakiś czas.


niedziela, 20 września 2020

Recenzja VOID ROT - Descending Pillars

 Bywają sytuacje, gdy potrzeba naprowadzającej na tor oświecenia mocy czasu, by w swej świadomości przekuć wadę danego dzieła na cechę. W przypadku debiutu VOID ROT nie jest to jakiś koncept podporządkowany z góry określonym założeniom. W luźnych notatkach towarzyszących mojemu drugiemu odsłuchowi tej płyty widnieje zdanie: "boli brak tej wściekłości, spuszczenia bestii ze smyczy; mankamentem jest to, że wszystko jest jakby od linijki, wykalkulowane, zbyt perfekcyjne: brakuje niebezpieczeństwa". Uważam, że nadal może to stanowić dla kogoś cechę nie do przebrnięcia. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że "Descending Pillars" to materiał całkowicie skoncentrowany na jednym aspekcie, podporządkowujący sobie wobec niego wszelkie elementy składowe: skrupulatne budowanie mrocznej atmosfery kosmicznego terroru.

Niezwykle klimatyczny, ponury i nie koncentrujący się na samym riffie - a raczej traktujący je jako narzędzie do kreowania nastroju - wypuszczony wcześniej utwór tytułowy, przyciągnął moją uwagę i nasycił chęć jak najszybszego zapoznania się z omawianym albumem. Wywołując skojarzenia z tworami takimi jak Grave Miasma, Krypts czy Cruciamentum, wytworzył też podskórne oczekiwanie, że tego rodzaju monolityczne death/doomowe kolosy będą współistnieć z rasowym, opartym na spuściznie Incantation wygarem, składając się na miażdżący gruz w równym stopniu porażający mrokiem, jak i niszczący nawałnicą przesterowanych wioseł oraz bezlitosnych bębnów.

Okazuje się, że VOID ROT podszedł do tematu z innej strony, a to, co wypoczwarzyło się w tytułowej kompozycji, będzie słuchaczowi towarzyszyć już do samego końca.

Zawarte tu 37 minut muzyki - okraszone bardzo dobrym, masywnym i spowitym pogłosem brzmieniem perkusji, dalekiej od bycia zbitej w niestrawną papkę - płynie nieśpiesznie, przytłaczając cię i wydzierając kropla po kropli twe życiodajne soki. Zdecydowanie rekomenduję odsłuch w godzinach wieczornych, bo "Descending Pillars" to istny pożeracz słońc, otulający świat w całunie mroku i czerni. Nieskomplikowane partie gitar, nie obfitujące w zapamiętywalne czy chwytliwe riffy, są raczej strumieniem sączącej się trucizny, będącej jedynie środkiem do osiągnięcia celu. Tym zaś jest stworzenie wrażenia całkowitej opresji i beznadziei: jakbyś obcował z przedwieczną, kosmiczną siłą, będąc z góry skazanym na porażkę. To jednak coś w rodzaju zawarcia paktu: album ten wymaga uwagi i koncentracji. To współpraca po obu stronach, ty zaś ze swojej musisz zadeklarować chęć bycia pochłoniętym.

Wybrzmiewające konsekwentnie, powracające niczym zły omen, fale dysonansu - nie będące wszak nadużywaną zagrywką - mogą przywoływać skojarzenia z tym "rozmemłanym" black metalem. Tu jednak stanowią znakomity kontrast do tego rytualno-okultystycznego riffowania, wzmacniając jego wydźwięk. Ten zaś polega na dość subtelnych progresjach, nie obfitując zarazem w jakiekolwiek fajerwerki. Zamiast tego zniewala słuchacza w zimnokrwisty sposób, niczym ta pajęczyca, która złapawszy już ofiarę - wie, że ta nie ma szans uwolnić się - delektuje się jej agonią i udręczoną niepewnością. Napięcie narasta, lecz bardzo powoli - tu nawet pojawiające się gdzieniegdzie blasty wywołują wrażenie "nieśpiesznych", będących raczej naturalnym elementem kompozycji, jej wrodzonym organem, a nie manifestacją agresji. "Liminal Forms" jest dobrym tego przykładem, demonstrując zarazem, jak gitarowy minimalizm pozwala wykreować przestrzeń dla całkiem intrygujących perkusyjnych aranży, także dość stonowanych, acz w tych wolniejszych fragmentach tworzących coś na kształt plemiennego groove'u.

Kulminacje utworów przejawiają się w postaci nieuchwytnych, nie rzucających się spektakularnie w uszy zagęszczeń partii garów, delikatnych akcentach czy nieszczególnie gwałtownych zmianach tempa. Przypieczętowane są złowrogimi, utrzymanymi w kolorach szkarłatu, apokaliptycznymi melodiami - w finałowym "Monolith" będącą nawet czymś w rodzaju bezkształtnej, flegmowatej solówki - oszczędnymi w środkach, wyrażającymi filozofię całego albumu: tego ascetyzmu nieustannie przypominającego, że chodzi przede wszystkim o przeszycie słuchacza wiązką negatywnej energii astralnego horroru. Powściągliwość ta sprawia, że nawet te najmniejsze, najsubtelniejsze przesunięcia są niczym pękający ryft w skorupie ziemskiej - niezwykle groźne, choć nieuważny słuchacz nawet nie dostrzeże czyhającego niebezpieczeństwa. Jedynym znakiem ostrzegawczym może być krótka, kilkusekundowa zaledwie pauza na początku "Delusions of Flesh": objawiona w kilku pociągnięciach za struny lovecraftowska cisza przed burzą. 

Im dalej w las, tym otchłań czarniejsza, bowiem "Inversion" stanowi w mym mniemaniu najsilniejszy punkt albumu, będąc jakby nieco dynamiczniejszym i żwawszym w swej ekspozycji: szybko narastające zagęszczenie bębnów w połączeniu z przenikliwym strumieniem wyjącej gitary zdecydowanie zwraca na siebie uwagę, zaś wyłaniający się chwilę później chropowaty bas wzmacnia poczucie krępującej oślizgłości pomieszczenia odsłuchowego. Poprzedzone akustycznym przerywnikiem, upiorne i wyraziste zwieńczenie, ze wspomnianym już solo - gościnnym, nadmieńmy (co podświadomie da się wyczuć) - stanowi zaś wyczerpujące podsumowanie tego, co działo się przez ostatnie 30 minut. 

Nie wpłynie jednak na wrażenie, że "Descending Pillars" to wyraźnie płyta "dla koneserów" tego typu stylu: oni docenią misterny sposób kreowania klimatu i brak epatowania typowo oczywistymi zagrywkami; reszta zaś może pokiwa głową z uznaniem, ale stwierdzi że to nie do końca ich bajka. To nie jest przytyk w żadną z tych stron. Za siebie mogę stwierdzić, że mnie album ten się podoba, choć rzeczywiście może zmęczyć swą jednostajnością, gdy nie zaistnieją odpowiednie warunki odsłuchowe. Na pewno jest satysfakcjonujący w swym powolnym, wysmakowanym wręcz rysie, w tej niezmąconej konsekwencji i delektowaniu się twym cierpeniem.

piątek, 18 września 2020

Recenzja PRECAMBRIAN - Tectonics

 Na początek krótki wykład o historii naszej Ziemi, poprzedzony moim niezwykle wnikliwym, 20-minutowym researchem. Prekambr uznawany jest za najdłuższy okres w dziejach tejże planety, trwający od jej powstania ponad 4,5 miliarda lat temu do mniej więcej 541 milionów lat temu. Można się domyślić, że działo się sporo. Ot, woda się skropliła i powstały oceany, zaczęły formować się kontynenty, w Ziemię uderzył obiekt wielkości Marsa, a powodowany tym odłam części skorupy stał się - według jednej z teorii - Księżycem. Pojawiły się pierwsze, jednokomórkowe formy życia, z czasem ewoluujące w coraz bardziej zaawansowane organizmy, pod koniec eonu przypominające już dzisiejsze zwierzęta - na co istnieją dowody w postaci skamielin. W międzyczasie następowały liczne zmiany klimatyczne, owocujące np. w kriogen - erę globalnego zlodowacenia. Wzmożona aktywność wulkaniczna prawdopodobnie skutkowała zjawiskiem tzw. zimy wulkanicznej, drastycznie obniżając temperaturę globu. Kilkaset milionów lat po zakończeniu prekambru, następuje największe masowe wymieranie w dziejach Ziemi, zwane wymieraniem permskim - potencjalne przyczyny nadal pozostają hipotezami. Doskonały grunt pod black metalowy album.

Wystarczy trochę wyobraźni, by uzmysłowić sobie skalę i rozmiar tamtych wydarzeń. Śmiem twierdzić, że stały za tym siły potężniejsze niż Szatan (no chyba że w wyobrażeniu metafizycznym), tak bardzo opiewany w tekstach hord parających się czarnym metalem. PRECAMBRIAN, na czele z weteranem sceny, niejakim R. Saenką - widocznie zainteresowanym historią nie tylko rodzimej Ukrainy - postanawia tym siłom hołdować, daleko wykraczając poza gatunkową strefę komfortu. 

A przynajmniej pod względem oprawy tematyczno-estetycznej, bo muzycznie jest na wskroś klasycznie i tradycyjnie. "Tectonics" to równo 30 minut - ni sekundy dłużej, ni krócej, za czym pewnie stoi jakaś geologiczna symbolika, choć równie dobrze mogą to być moje wyimaginowane domysły - esencjonalnego, wypranego z jakichkolwiek ozdobników black metalu na modłę jednego z poprzednich projektów Romana. Chciałoby się wręcz rzec: umarł Hate Forest, niech żyje Hate Forest! Jeżeli tak jak ja uważasz "Purity" za wykładnię black metalu w siedmiu hymnach riffem, możesz już przestać czytać tę recenzję i kupić debiut Precambrian w ciemno. To te same wibracje, równie starożytne i trącące potęgą znacznie wykraczającą poza jakiekolwiek dokonania człowieka.

"Archaebacteria" to zdecydowanie najbardziej bezkompromisowy i chamski wstęp, jaki ostatnio słyszałem. Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wrzucony zostałem w sam środek szalejącej zamieci, lawiny lodowych brył spadających mi na mordę, cios za ciosem. To wyrokujące dwie sekundy, decydujące kto przeżyje - doskonały odsiewacz wypudrowanych słuchaczy ładnego black metalu (nie mam nic do ładnego black metalu, sam czasem lubię posłuchać). Taki zresztą jest pełen album: brak zbędnych dodatków, klimatycznych interludiów, akordów granych na nieprzesterowanej gitarze. Jest pięć kompozycji opartych tylko (a przede wszystkim aż) na przeszywającej głębi black metalowego riffu, wielowarstwowego i patrzącego w czeluść będącą miejscem zamieszkania niepoznanych sił odległych eonów. Skrajnie nieludzkie i odrażające wokale - lawirujące między dwoma trybami, szorstkim i przywodzącym na myśl kąpiel w basenie zdobionym drutami kolczastymi, oraz brutalnym niczym pieśń zderzających się płyt tektonicznych - a także surowość perkusyjnych blach, zwracają na siebie uwagę, również z powodu wysokiego umieszczenia w miksie, ale to w tych przybrudzonych gitarach, jakby otulonych warstwą pokrywy lodowej, kryje się istota i sens "Tectonics".

Subtelne progresje nisko strojonych riffów, brzmiących złowieszczo i momentami kreujących (luźne) skojarzenia z opartym na tremolo death metalem - to drugi na płycie "Fossilization", obfity w charakterystyczny patent stanowiący jakby część wspólną materiału, będący elementem jej naturalnego cyklu: ustępująca na moment perkusja pozwala wybrzmieć głębokim, nienawistnym growlom, by za chwilę powrócić do ofensywy złożonej z kanonady blastów. W dużej mierze cały ten album stanowi nieprzerwaną nawałnicę, manifestację chaosu kaprysów natury znacznie potężniejszych i nieprzyjaznych człowiekowi, bardzo zaś satysfakcjonujące jest wyławianie z tej śnieżnej burzy poszczególnych patentów melodycznych, delikatnie zarysowanych gdzieś w tle i konsekwentnie powracających w poszczególnych utworach, przez co jawią się one jako spójne i przemyślane, nie będące jedynie zlepkiem (co prawda kapitalnych) riffów. Objawiają się też lata doświadczeń członków zespołu - doskonale wiedzą bowiem, który motyw pociągnąć i jak długo, by całkowicie zanurzyć słuchacza w kojąco repetytywnej atmosferze, gdy czas istotnie zdaje się być mierzony w milionach lat, stając się czymś w rodzaju abstrakcyjnego konceptu.

Zgrabnie poutykane melodie, gdzieś tam majaczące w oddali, nie stroszące się zbędnie i cierpliwie czekające na wyłowienie przez uważnego odbiorcę, wyraźniej rosną niczym piętrzące się lodowce w "Cryogenian", stanowiąc bardziej konwencjonalny fragment, bliski w motoryce do wspomnianego już Hate Forest i zawierający nawet szczątkową nutkę melancholii. Od tej pory album będzie balansował między tym podejściem, a niezmordowanie przypominającymi o swej obecności erupcjami wściekłości zmiatającymi wszelkie życie z powierzchni Ziemi, osiągającymi swe apogeum w finale usianego sztormem crashów "Volcanic Vinter". Utwór ten stanowi wizytówkę filozofii towarzyszącej debiutowi Precambrian - kompozycje zagęszczają się, osiągają swoje ekstremum i bezceremonialnie kończą się, bez zapowiedzi, początkowo wywołując konfudujące i ambiwalentne odczucia. Z czasem dostrzeżesz jednak, że właśnie wtedy powinny ustać. Zresztą pochwalić należy i ogólną długość materiału, stanowiącą niezaprzeczalny walor zachęcający do katowania przycisku replay przez następne 4 miliardy lat - a mimo że "Tectonics" za każdym razem jest takie samo, to posiada tę charakterystyczną cechę esencjonalnych albumów black metalowych: te miliony zazębiających się, nieuchwytnych warstw kryjących się gdzieś w oddali, mogących być penetrowanych w nieskończoność.

Delikatne urozmaicenie stanowi troszkę, ale to dosłownie troszeczkę, bardziej wyrafinowana perkusyjna zagrywka w ostatnim już utworze sławiącym kres całego niemal ówczesnego życia - ten wwiercający się w głowę, wygrywany na ride'ach rytm, w bardziej rozwiniętej formie uskuteczniany przez naszego rodzimego Darkside'a. W przeciwieństwie do jego macierzystego zespołu, muzyka nadal pozostaje surowa i nieokrzesana, zgrzytliwa i chropowata niczym na trójce Gorgoroth, tak więc bez obaw. "P-Tr. Extinction" swoim motywem przewodnim wywołuje skojarzenia z "The Immortal Ones", stanowiąc chyba najbardziej tradycyjny w wydźwięku black metalowy utwór na płycie, nieco bardziej okiełznany - będący jakby powrotem do naturalnego cyklu po kataklizmie. I tym akcentem urwę niniejszą recenzję (rozmiarowo - w przeciwieństwie do omawianego albumu - wymknęła się już bowiem spod kontroli), wzorem zawartych na "Tectonics" kompozycji: nie potrzebujących szczególnie wymyślnych kropek nad i, by porażać swą emocjonalną intensywnością.

wtorek, 15 września 2020

Recenzja BLACK CURSE - Endless Wound

 Zreflektowałem się, iż na mym blogu - koncentrującym się przecież przede wszystkim na spowitym czernią metalu śmierci bądź odwrotnie - nie ma jeszcze recenzji prawdopodobnie najgorętszego i najbardziej nośnego albumu z ekstremą w tym roku. Pragnę więc zatuszować tę drobną wpadkę, choć cała ta sytuacja ma również dobre strony - emocje związane z debiutem BLACK CURSE opadły, można więc podejść do tego materiału z pewną dozą zdrowej rezerwy, występującej w moich tekstach w ilościach raczej deficytowych (biorąc pod uwagę niezaprzeczalną dominację entuzjastycznych recenzji). Czy oznacza to, że pierwszy pełnoprawny krążek zespołu o składzie mogącym przywoływać skojarzenia niemal z supergrupą (Blood Incantation, Spectral Voice, Primitive Man, Vasaeleth - kurwa, biorąc pod uwagę CV nie dziwię się, że rzecz skupiła wokół siebie taką uwagę) jest przereklamowany, a zachwyty przesadzone? Zapraszam do dalszej lektury!

"Endless Wound" to 38 minut istnego konglomeratu niemal wszystkiego, co w ostatnich latach wydarzyło się w szeroko pojętym death/doom/black metalu, wszystkich tych gruzach, jaskiniach i kryptach - dobrze ci znanych, skoro czytasz ten tekst. Album ten łączy masywność, ciężar i nośność DM z chorobliwą aurą skąpanego w czerni doom metalu, będącego istnym sosem z fińskich grzybów podawanych pacjentom miejscowego psychiatryka na obiad. Pod tym względem całość przypomina unikatową atmosferę pełniaka Swallowed - który lat kilka temu także wywołał spore poruszenie w podziemiu - choć tam jednak panowie poszli nieco dalej, nie bojąc się spuścić wyhodowanej abominacji ze smyczy. Ale nie wyprzedzajmy faktów.

"Charnel Rift" otwiera album z niemałym przytupem, sprzedając zarazem wszystkie jego najlepsze cechy w kompaktowym i wizytówkowym formacie - to taki death/black metalowy sales pitch. Jeśli ten utwór cię nie przekonał, z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę stwierdzić, że pozostawienie krążka w odtwarzaczu (w celu zapewnienia kolejnym kompozycjom możliwości autoprezentacji) niczego już nie zmieni. Jakie składniki tworzą to danie? Na pewno świetna produkcja - zmasowana, z deka przybrudzona, lecz czytelna, pozwalająca zdekodować płynące fale dźwiękowe nawet względnym amatorom tej kuchni. Z kolei nasze podniebienie wyłechtane zostanie kalejdoskopem smaków - od zahaczającego o war metal gruzu, poprzez poprzedzone apetycznie rzężącym basem zwolnieniem mającym rodowód datujący wstecz do diSEMBOWELMENT, aż po rytmiczne, naznaczone piętnem starej szkoły riffowanie. Tak, to wszystko w pierwszym daniu, zdecydowanie najlepszym spośród całego menu, choć nie oznacza to, że reszta jest be. 

Inicjalne wrażenie jest takie, że panowie pobrali lekcje w nie byle jakich technikach gastronomicznych, a potrawę tę smażyli pod ścisłą kuratelą death/black metalowego master chefa. Przygotowali danie będące ucztą dla stałych klientów, którzy nie przybyli w celu redefiniowania swego kulinarnego gustu, tylko by wpierdolić rasowego schaboszczaka. Jak już wspominałem, debiut Black Curse składa się z dobrze znanych i przemaglowanych patentów, choć puzzle te zostały ułożone w układankę iście po mistrzowsku i z zegarmistrzowską precyzją. Powiem więcej, wracając jednocześnie do kucharskiego porównania - talerz został mi podany przez seksowną kelnerkę, która nie tylko nienachalnie upewniła się, czy mi smakuje, a jeszcze po wszystkim zaproponowała drinka w promocyjnej cenie. Jest po prostu pięknie. Mój delikatny dyskomfort polega jedynie na tym, że lubię czasem pobrudzić sobie ręce, pofatygować się i przygotować posiłek samemu - wszak satysfakcja z jedzenia bywa wtedy znacznie większa. Tu zaś dostaję wszystko podane na tacy, o najwyższych walorach smakowych, bez większych zaskoczeń. Z drugiej strony, czy naprawdę oczekiwałem przekroczenia Rubikonu?

Słuchając "Endless Wound" mam nieustanne wrażenie towarzyszącego mi choróbska, przejawiającego się pod postacią kakofonicznych, jazgotliwych strzępach solówek, przywodzących na myśl zły narkotykowy zjazd przeprowadzonych przez krzywe zwierciadło "melodii" - w świetnym finale "Enrupted by Decay" jakby rodem wyjętych z pełniaka Spectral Voice - oraz absolutnie fenomenalnych wokali, srogo wykolejonych i mających znamiona zwyrodniałego obłędu. Te szaleńcze wrzaski, w większości przynależące raczej do domeny black metalu, fragmentami przechodzące w ultra-niski grobowy wyziew ("Crowned in (Floral) Vice"), innym razem w przeszywające, trącące grozą szepty (niedalekie od debiutu Beherit), istne recytacje wersów Necronomiconu, wreszcie osiągające apogeum w końcówce "Seared Eyes", gdzie struny głosowe pana o ksywce Gravetorn przytłaczane są przez zaciskającą się na jego szyi pętlę, nadal wydając dźwięki - to absolutnie najlepszy punkt albumu, stanowiący jego niezaprzeczalny wyróżnik i pierwiastek nakazujący mi przymykać oko na wtórność pozostałych elementów składowych omawianego dzieła. Na pewno nie można przejść obok tych wokali obojętnie, są one antytezą monotonii i zlewającego się z instrumentami bulgotu, koniec końców - jednymi z pierwszorzędnych, jeśli o ekstremalnym metalu ostatniej dekady mówimy. 

Wyłączając jednak ten aspekt muzyki, reszta jawi się jako nieco bezpieczna, momentami przewidywalna i szepcąca do twego uszka: "hej, już to gdzieś słyszałeś, hihi!". Może to grozić po prostu szybkim zmęczeniem materiału, zwłaszcza że chwytliwych i zapadających w pamięć od pierwszego odsłuchu fragmentów tu nie brakuje. Debiut Black Curse jest jakby idealnie, co do centymetra, skrojony pod gusta człowieka od lat włóczącego się po meandrach gruzu, szeroko pojętego death/black metalu, fińskiego doomu i war metalu razem wziętych. Jeśli jednak przestać się nad tym zastanawiać oraz założyć filtr nie przepuszczający jakichkolwiek oczekiwań w związku z byciem zaskoczonym - "Endless Wound" słucha się niezmiernie przyjemnie. To naprawdę dobrze skonstruowany materiał, robiący wrażenie zarówno pod kątem stylistycznym, jak i kompozycyjnym. Misternie upleciony utwór tytułowy stopniowo gęstnieje i nabiera chorobliwej flegmy, przechodzi w duszny mostek na filarach rytualnego bębnienia, by w końcu uwolnić budowane napięcie mięsiście i nonszalancko szarpanym riffem, przypieczętowanym perkusyjną kanonadą. Tego typu satysfakcjonujących konkluzji jest na omawianej płycie multum.

Finałowa kompozycja, adekwatnie zresztą zatytułowana, w pierwszej połowie zaciekła i intensywna, ze świetnym motywem gitarowym akcentowanym przez fanatyczne nabicia na crashach (w ogóle zestaw perkusyjny jest tu barbarzyńsko dewastowany) przerwanym przez będący przełamaniem konwencji rytmiczny wtręt - przywołujący skojarzenie z pierwszym utworem - w końcówce przeradza się w hipnotyczny, zapętlony riff okraszony narastającym jazgotem w tle (co w kontekście płyty jest oczywiście komplementem). Epilog ten jawi się jako dość stonowany w zestawieniu z całą resztą, z drugiej strony całkiem dobitny i wyczerpujący. Dobre zakończenie zwięzłego albumu, następujące właśnie w momencie, w którym należy postawić kropkę nad i. Recenzję tę skwitowałbym następująco: chciałbym, aby tak brzmiał ostatni, nieco mnie rozczarowujący Teitanblood. W ostatecznym rozrachunku debiut Black Curse, choć konwencjonalny i wyrachowany w swoim szaleństwie, jest świetnym albumem, który na pewno zapisze się w historii gatunkowego podziemia (umownego, bo wtórujący mu rozgłos daleko poza podziemie wykroczył). I jakkolwiek masochistycznie to brzmi: chciałbym bowiem się z "Endless Wound" bardziej pomęczyć w celu późniejszego zdublowania towarzyszącej odsłuchowi satysfakcji, bardzo mi się ten album podoba.

piątek, 11 września 2020

INCANTATION, czyli piewcy buchającego siarką death metalu cz. 2

 Niniejszym przechodzimy do drugiej części wpisu o dyskografii weteranów bluźnierczego death metalu. O ile materiały omawiane poprzednim razem stanowić mogły przedsionek piekła, tak tu zagłębiamy się w istny horror, zdobiony między innymi fenomenalnymi okładkami Miran Kim. Wczesny okres INCANTATION szczyci się albumami prawdziwie przytłaczającymi i bezwzględnymi, w których chorobliwa aura i duszna atmosfera sięga zenitu. Ale i całkiem niedawno, bo jeszcze w obecnej dekadzie, trafił się krążek będący manifestacją istnej furii, obracającej w popiół wszystko na swojej drodze. Bez zbędnego przedłużania, kontynuujemy zjazd do czeluści samego Szatana, począwszy od miejsca szóstego.

Poprzednia część wpisu: klik.

6. (66) Blasphemy (2002)

"Blasphemy" to album z kilku powodów dość niefortunny. Po pierwsze, wiąże się on z okresem, gdy dotychczasowa wytwórnia mająca Incantation pod swymi skrzydłami, zaczęła mieć - kolokwialnie mówiąc - wyjebane w zespół. Lata nieukładającej się współpracy z Relapse Records poskutkowały zmianą wydawcy, co w konsekwencji doprowadziło do braku wystarczającej promocji i rozgłosu. Po drugie, rok 2002 to mimo wszystko wciąż okres, gdy death metal jest w odwrocie, a już na pewno jego archaiczna i hermetyczna odnoga, nie mająca wiele wspólnego z technikaliami czy gitarową ornamentyką. Nie pomaga też okładka, która w porównaniu z poprzednimi nie jawi się jako dzieło sztuki - choć akurat w nastrój muzyki wpasowuje się doskonale. Wszystko to złożyło się na fakt, że "Blasphemy" to chyba najbardziej przeoczony i niedoceniony album zespołu, do niedawna także przeze mnie. A nie powinno tak być, bo materiał ten zawiera wszelkie esencjonalne dla Incantation elementy, będąc obfitym w ten charakterystyczny, zgniły klimat, przejawiający się na przykład w "Once Holy Throne", melodyjnym interludium duchem przypominającym wspaniałe "Unheavenly Skies" z trójki. Stylistycznie album ten jest najbardziej zbliżony do poprzedniego - poprzez udział Mike'a Saeza w nagraniach i podobną produkcję - zawiera jednak pewną dawkę mistycznej, niepokojącej aury, a także dozę przyjemnego "niedopracowania", muzycznego niechlujstwa, dobrze idącego w parze z podziemnym duchem death metalu. Na pewno nie jest też tak wyrafinowany jak "The Infernal Storm" - to płyta prostsza, bezpośrednia, hiciarska, ale też przepełniona złowrogim klimatem. Ten objawia się w utworach naznaczonych piętnem doom metalu, zarówno w przesyconym sabbathowskim riffem "Crown of Decayed Salvation" czy ośmiominutowym, wylewającym się niczym magma "Uprising Heresy", będącym jakby duchowym spadkobiercą "Abolishment of Immaculate Serenity" z dwójki. Koniec końców, jest to naprawdę świetny album - może nie wszystkie pochodzące stąd kompozycje na stałe zapisały się w repertuarze zespołu, ale jako spójne dzieło "Blasphemy" nie można niczego zarzucić. Poza bezsensownym, trwającym pół godziny "outro" - to można jednak wybaczyć, wszak stanowi ono prztyczek w nos byłej wytwórni, pragnącej "eksperymentalnych rozwiązań".

Najlepsze utwory: "Crown of Decayed Salvation", "Rotting with Your Christ", "Uprising Heresy"


5. The Infernal Storm (2000)

"The Infernal Storm" to jeden z najbardziej problematycznych w ocenie albumów Incantation, a także chyba najmniej oczywisty. Z jednej strony stanowi jakby pociągnięcie wątków zawartych na wybitnej "Diabolical Conquest", eksponując tę bardziej wyrafinowaną i precyzyjną stronę muzyki, nadal będącą jednak manifestacją bestialskiego szaleństwa cechującego wczesne nagrania zespołu. Zawiera też jedne z najbardziej posępnych melodii w historii hordy McEntee'ego, uwydatnionych "płaczącym" brzmieniem gitar - zwolnienie w "Anoit the Chosen" jest niczym wejście do parnej szklarni. Z drugiej strony, rzuca się w uszy sterylna wręcz czystość garów, podkreślająca bardziej techniczny wydźwięk muzyki, odbierająca jej za to masywność i ociężałość. Sama gra Dave'a Curlossa robi jednak wrażenie - aranże są iście zabójcze, niczym demon z maszynową precyzją nabijający ofiary na swe ostrza (o Szatanie, jak ja uwielbiam tę okładkę). Uwielbiam też zawarte tu stężenie chaotycznych riffów, eksponujących ten tak charakterystyczny dla Incantation diaboliczny taniec - przewodni motyw finałowego "Nocturnal Kingdom of Demonic Enlightenment" to istny obłęd. Album ten jest dość zwięzły, obfity w ciekawe pomysły i całkiem zróżnicowany w obrębie stylistyki zespołu. Choć podczas środkowych utworów troszkę siada napięcie, tak te skrajne są jednymi z najlepszych kompozycji w dziejach Inkantacji. Uważam, że jako kompromis między brutalnością i duchotą "Mortal Throne of Nazarene", a finezją "Diabolical Conquest" - z domieszką oryginalnego sznytu - jest to album zamykający pewną erę, ostatni krążek Incantation, który powinien być w kolekcji entuzjasty tego typu death metalu. Późniejsze - choć wcale nie ustępujące, o czym przekonasz się za chwilę - są już raczej dla zatwardziałych fanów.

Najlepsze utwory: "Anoit the Chosen", "Impetuous Rage", "Nocturnal Kingdom of Demonic Enlightenment"


4. Vanquish in Vengeance (2012)

"Vanquish in Vengeance" jest materiałem przełamującym ten delikatnie słabszy środkowy okres Incantation, i to przełamującym z potężnym impetem! Od pierwszych sekund "Invoked Infinity" panowie nie pozostawiają wątpliwości, że zespół znów jest w najwyższej formie. Doskonałe brzmienie, werwa towarzysząca aranżom i porażająca intensywność niemal każdego riffu cechują ten album aż do samego końca. Myślę, że rzeczą odróżniającą tę płytę od kilku poprzednich, a przywodzącą na myśl niemal poziom debiutu, jest przepełniająca zawarte tu kompozycje dzikość i pasja, przejawiająca się chociażby w żwawo i arogancko brzmiących solówkach oraz dynamicznym erupcjom przyśpieszeń. Trzyminutowe strzały w rodzaju "Progeny of Tyranny", "Vanquish in Vengeance" czy "From Hollow Sands" dewastują słabeuszy niczym niszczycielski huragan, pożerający wszystko na swojej drodze. "Ascend into the Eternal" łączy to podejście z będącymi niczym czarna dziura pochłaniająca wszelkie znamiona optymizmu zwolnieniami, które to w pełni przepoczwarzają się w prawdziwe doom metalowe molochy pod postacią "Profound Loathing" czy - w szczególności - funeralny i niezwykle ponury "Legion of Dis", w drugiej połowie wcale nie potrzebujący aktywnego udziału perkusji, by siać pożogę. Jak widzisz, wymieniłem tu większość znajdujących się na albumie utworów - istotnie jest on bogaty w rozpoznawalne, charakterystyczne kompozycje przez całe 52 minuty obrotu krążka. Zapewne spora w tym zasługa odmiennego procesu twórczego towarzyszącego nagraniom - w porównaniu do "Decimate Christendom" i "Primordial Domination" John otrzymał spore wsparcie w kwestii songwritingu pod postacią świeżej krwi w osobach Chucka Sherwooda i Alexa Bouksa.

Najlepsze utwory: "Ascend into the Eternal", "Vanquish in Vengeance", "Legion of Dis"


3. Onward to Golgotha (1992)

We wstępie do pierwszej części tegoż wpisu pisałem: "ikoniczny debiut w 1992r. musiał stanowić niesamowity cios, istną infernalną kakofonię, potencjalnie odstraszającą tych, którzy w swoim mniemaniu zjedli zęby w akompaniamencie ekstremalnych dźwięków". Tak właśnie jest. Pierwszy materiał Incantation, co prawda skoligacony z przedstawicielami starej szkoły spod znaku "Altars of Madness" czy "Dawn of Possession", przebija je pod względem intensywności i siły przekazu co najmniej kilkukrotnie. Istna gitarowa ściana dźwięku, zniewalająca wiązka piekielnej energii i surowo wyprodukowane bębny dewastują już od pierwszego, legendarnego riffu w tytułowym "Golgotha". Choć przy inicjalnym kontakcie album ten sprawia wrażenie kurewsko nieprzystępnego i chaotycznego, uważny słuchacz - albo po prostu osoba kochająca death metal pełnią serca - szybko dostrzeże, że ma do czynienia z piętrzącymi się na sobie hitami. Dosłownie. Sposób, w jaki "Devoured Death" przechodzi od zmasowanego ostrzału artyleryjskiego do rytmicznego walcowania jest po prostu przepiękny. Spowolnienie obrotów w "Blasphemous Cremation", okraszone tymi dochodzącymi chyba z wnętrza jądra Ziemi wokalnymi wyziewami - czy było w '92 coś, co brzmiało tak ciężko? Nie dająca wytchnienia intesywność "Unholy Massacre", z tym szaleńczym riffem w tremolo i hipnotyzującą sekcją rytmiczną - to jakby wziąć najbardziej złowieszcze partie gitar Treya Azagthotha i uczynić je jeszcze bardziej bluźnierczymi, zupełnie nie z tego świata. Połączenie przeraźliwego wręcz w swym wydźwięku jazgotu wioseł, barbarzyńsko brzmiących blach i talerzy, dozy bestialstwa i zezwierzęcenia w zestawie z fanatycznym pluciu we wszystko, co chrześcijańskie sprawia, że "Onward to Golgotha" ma wręcz antagonistyczny stosunek do słuchacza, jakby pragnąc go pożreć, wyrzygać, po czym jeszcze zmiażdżyć butem. To płyta szalenie esencjonalna, będąca u podstaw tego, czym jest prawdziwy death metal. Sposób, w jaki ówczesny skład Incantation żongluje zmianami tempa, zaciekłość niespodziewanych przyśpieszeń, smaczki w rodzaju apokaliptycznie brzmiących klawiszy ("Christening the Afterbirth") i przeplatanie srogich blast-beatów z bardziej rytmicznymi czy noszącymi znamiona melodii fragmentami zakrawa na arcydzieło. Nawet nie będę pretendował do bycia elokwentnym - debiut Incantation sieje ROZPIERDOL, sprawiając że wpadam w istny amok, latam po pokoju i równam z ziemią wyimaginowany zestaw perkusyjny. Muzyka ta ma wszelkie cechy nakazujące jej być kwintesencją anty-chwytliwości, a jednocześnie na swój chory i zdeprawowany sposób jest chyba najbardziej chwytliwym metalowym albumem w dziejach.

Najlepsze utwory: "Golgotha", "Christening the Afterbirth", "Profanation"


2. Mortal Throne of Nazarene (1994)

Choć subiektywnie debiut lubię chyba nieco bardziej (aczkolwiek to już dzielenie włosa na czworo), czuję się zobowiązany postawić "Mortal Throne of Nazarene" oczko wyżej. Nie mam wątpliwości, że to najcięższy, najbardziej duszny i przytłaczający album Incantation, z inwokacją w postaci uderzająco demonicznego riffu, brzmiącego niczym rój wściekłych os, tysiąc jadowitych ukąszeń. "Demonic Incarnate", bo o tym utworze mowa, po chwili przechodzi w jedno z najbardziej gęstych i buchających siarką death/doomowych momentów w historii gatunku - praca gitar przywołuje na myśl wieczną kaźń w halach agonii. Duża w tym zasługa wypracowanego brzmienia - masywnego, przymulonego, jakby spowitego dodatkową warstwą błota i syfu, z bębnami pełniącymi funkcję buldożera i wyraźnie wyeksponowanym, mięsistym basem. Wrażenie walącego się na głowę nieba uwydatniane jest przez jedne z najbardziej nieludzkich wokali, jakie kiedykolwiek słyszałem - owszem, Pillard na "Mortal Throne of Nazarene" jest jednostajny i monotonny, ale co z tego? Stanowi on istną emanację obślizgłego bytu pragnącego pochłonąć krainy śmiertelników w swych objęciach, co perfekcyjnie korensponduje z aurą przedstawionej tu muzyki. "Iconoclasm of Catholicism" i "Essence Ablaze" zawierają klasyczne dla Incantation harmonie, będąc przy okazji pokazami tego, jak prędko muzyka ta potrafi zamienić się w wirujący taniec ostrzy pod postacią gitar. "The Ibex Moon", jeden z prominentnych koncertowych klasyków, to istny blitzkrieg poprzedzonych grobowym zwolnieniem na miarę Winter szaleńczych tremolo. Najbardziej kruszące kości 50 sekund w historii death metalu figurujące jako "Blissful Bloodshower" (cóż za adekwatny tytuł!) stanowi jedynie przedsmak prawdziwych trąb zagłady, bo nie potrafię inaczej opisać tego, co dzieje się w finałowym już "Abolishment of Immaculate Serenity". To death/doomowy hymn stający w szranki z najlepszymi utworami na wydanym rok wcześniej pełniaku diSEMBOWELMENT, a kto zna mój muzyczny gust, wie że sprawa musi być w takim razie poważna. Pierwsze cztery minuty tego monstrum mogłoby stanowić ścieżkę dźwiękową do wersów Apokalipsy św. Jana. Czy komuś udało się - wcześniej czy później - osiągnąć równie mrożący krew w żyłach dźwięk gitary elektrycznej? Utwór ten nieśpiesznie poddusza i torturuje słuchacza, z każdym uderzeniem bębna atmosfera zagęszcza się, aż można ją kroić nożem - i jeb! Wybrzmiewa jedyna na płycie konwencjonalna, jęcząca solówka, by następnie całość zwieńczona została klasycznym w wydźwięku riffem czerpiącym ze spuścizny najważniejszego zespołu dla metalu ekstremalnego - Celtic Frost. "Mortal Throne of Nazarene" jest albumem jeszcze trudniejszym w odbiorze niż debiut, na pewno nie tak chwytliwym, a zdecydowanie nastawionym na kreowanie atmosfery - pod tym względem nacechowany jest podejściem wręcz black metalowym, a choć tworzący ten materiał muzycy obdarzeni są umiejętnościami technicznymi, swoje partie traktują jako środek do jedynego pożądanego celu: stworzenia albumu będącego lustrzanym odbiciem piekła. To także apogeum wczesnego okresu Incantation i kamień milowy stanowiący fundament pod przyszłe kapele parające się tzw. "gruzem" czy "cavernous death metalem", jak to dzisiejsza szeroko pojęta prasa lubi określać.

Najlepsze utwory: "Demonic Incarnate", "The Ibex Moon", "Abolishment of Immaculate Serenity"


1. Diabolical Conquest (1998)

1998 to nie byle jaki rocznik dla death metalu. Po załamaniu i przeminięciu złotej ery, śmierć powoli wraca do łask, uhonorowana między innymi najlepszym albumem Morbid Angel czy świeżym i oryginalnem debiutem Nile. Ukoronowaniem tego okresu jest trzecia płyta Incantation, jedyny materiał z Danielem Corchado (m. in. meksykański The Chasm) w składzie i opus magnum zespołu. "Diabolical Conquest", choć nie tak gęsta i duszna jak poprzednik, jest w istocie doprowadzeniem formuły Incantation do perfekcji. Klimat aż wylewa się z tego krążka, fermentując zgnilizną upadłych aniołów, grzechem i zepsuciem. To muzyczny spektakl skorumpowanego Edenu, w którym wężowy Szatan gra główną rolę, kusząc żałosne istoty ludzkie będące jego marionetkami. Instrumentalny "Unheavenly Skies" stanowi wrota do królestwa deprawacji i ogrodu rozkoszy ziemskich - to jedna z najbardziej sugestywnych kompozycji w karierze Inkantacji, do której rękę przyłożył nowo przybyły gardłowy. Choć uważam Pillarda za doskonałego wokalistę, nie wyobrażam sobie tutaj za mikrofonem kogokolwiek innego niż Corchado - ma on różnorodną, charyzmatyczną manierę, a swoimi strunami głosowymi mógłby dubbingować Slaneesha, pana rozpusty, gdyby na podstawie świata Warhammera Fantasy powstał pełnometrażowy film. Jego growl jest bardziej ludzki, ale jest to człowiek, który przekroczył już bramę piekieł i nie zazna zbawienia. Nie dysponuje on tak głębokim, basowym rykiem, za to brzmi jak istne wcielenie moralnego degenerata. Przechodzący raz w maniakalny krzyk czy obrzydliwe rzygnięcie, innym razem w jeżący włosy na skórze niski pomruk, jakby kuszący szept, wokal jest jednym z najmocniejszych punktów "Diabolical Conquest". Nie mniej istotne jest pojawienie się w zespole Kyle Severna, nowego garowego, który - wyłączając drobne nieobecności - udziela się w nim do dziś. Bębny na debiucie oraz "Mortal Throne..." i tak były powyżej gatunkowej przeciętnej, ale to, co dzieje się na omawianym albumie, przekracza najśmielsze oczekiwania! Niesamowicie urozmaicone i gęste bębnienie, obfite w błyskawiczne przejścia i precyzyjne jak w zegarku blasty, dodaje temu materiałowi kolorytu, ale też morderczej intensywności. Kultowy otwieracz "Impending Diabolical Conquest" poraża swoją dynamiką, atakując kolejnymi falami riffów z niespotykaną wcześniej zajadłością, po to by za chwilę przejść do tchnącego fetorem rozkładu zwolnienia. "Desecration (Of the Heavenly Graceful) w mistrzowski sposób buduje nastrój, będąc opartym o uwodzicielskie wręcz melodie, jakby nawołujące do skosztowania zakazanego owocu. "Shadows of the Ancient Empire" to ponownie nagrany (oryginalnie występujący na wydanej rok wcześniej EP) utwór, obfitujący w skłębione ze sobą, tańczące w amoku riffy - pod sceną rozpętujący szaleńczy kocioł. To wszystko stanowi wszak "jedynie" ciszę przed burzą: zwieńczeniem - niczym wisienka na prawdziwie pysznym torcie - w postaci monumentalnego, kolosalnego "Unto Infinite Twilight/Majesty of Infernal Damnation", będącego punktem kulminacyjnym twórczości Incantation. Ta niemal 17-minutowa bestia, rozpoczynająca się ohydną, demoniczną apostrofą "Upon the mountain apex, reeking of zealous malevolence..." to kwintesencja wszystkiego, co stanowi o sile tego zespołu, obezwładniająca w swym rozmachu satanistyczna, bluźniercza suita, będąca niczym infernalna droga krzyżowa sygnowana mistrzowskimi partiami gitar - miażdżącymi zarówno podczas fragmentów czysto napierdalankowych, jak i tych sygnowanych piętnem death/doomu. Ten szczytujący w okolicach dwunastej minuty monolit, przechodzący w black metalowe tremola, ponownie powraca do swego motywu przewodniego z przeszywającymi wokalami Corchado, by powoli rozmywać się we mgle gitarowych pisków i sprzężeń brzmiących niczym kakofonia potępionych dusz. Po takim ciosie zostają jedynie buchające trującymi oparami zgliszcza. "Diabolical Conquest" to absolutne arcydzieło świętokradczego death metalu: jeden z najlepszych albumów w historii gatunku.

Najlepsze utwory: "Impending Diabolical Conquest", "Desecration (Of the Heavenly Graceful)", "Upon Infinite Twilight/Majesty of Infernal Damnation"


Myślę, że jakiekolwiek szczególne podsumowanie nie jest już potrzebne. Wyszedł i tak chyba najdłuższy tekst w historii tego bloga - wszystkim, którzy dotarli do końca, gratuluję. W ten sposób zamykam wpis o jednej z mych ulubionych hord metalu śmierci, o niebagatelnym wpływie na rozwój gatunku. Dajcie znać, co sądzicie o przedstawionej przeze mnie kolejności, które płyty Inkantacji są waszymi ulubionymi, czy w '92 istniał większy wpierdol niż "Onward to Golgotha" i tak dalej - wiecie co robić. Do następnego, mam nadzieję że już w krótszym formacie! :)