piątek, 18 września 2020

Recenzja PRECAMBRIAN - Tectonics

 Na początek krótki wykład o historii naszej Ziemi, poprzedzony moim niezwykle wnikliwym, 20-minutowym researchem. Prekambr uznawany jest za najdłuższy okres w dziejach tejże planety, trwający od jej powstania ponad 4,5 miliarda lat temu do mniej więcej 541 milionów lat temu. Można się domyślić, że działo się sporo. Ot, woda się skropliła i powstały oceany, zaczęły formować się kontynenty, w Ziemię uderzył obiekt wielkości Marsa, a powodowany tym odłam części skorupy stał się - według jednej z teorii - Księżycem. Pojawiły się pierwsze, jednokomórkowe formy życia, z czasem ewoluujące w coraz bardziej zaawansowane organizmy, pod koniec eonu przypominające już dzisiejsze zwierzęta - na co istnieją dowody w postaci skamielin. W międzyczasie następowały liczne zmiany klimatyczne, owocujące np. w kriogen - erę globalnego zlodowacenia. Wzmożona aktywność wulkaniczna prawdopodobnie skutkowała zjawiskiem tzw. zimy wulkanicznej, drastycznie obniżając temperaturę globu. Kilkaset milionów lat po zakończeniu prekambru, następuje największe masowe wymieranie w dziejach Ziemi, zwane wymieraniem permskim - potencjalne przyczyny nadal pozostają hipotezami. Doskonały grunt pod black metalowy album.

Wystarczy trochę wyobraźni, by uzmysłowić sobie skalę i rozmiar tamtych wydarzeń. Śmiem twierdzić, że stały za tym siły potężniejsze niż Szatan (no chyba że w wyobrażeniu metafizycznym), tak bardzo opiewany w tekstach hord parających się czarnym metalem. PRECAMBRIAN, na czele z weteranem sceny, niejakim R. Saenką - widocznie zainteresowanym historią nie tylko rodzimej Ukrainy - postanawia tym siłom hołdować, daleko wykraczając poza gatunkową strefę komfortu. 

A przynajmniej pod względem oprawy tematyczno-estetycznej, bo muzycznie jest na wskroś klasycznie i tradycyjnie. "Tectonics" to równo 30 minut - ni sekundy dłużej, ni krócej, za czym pewnie stoi jakaś geologiczna symbolika, choć równie dobrze mogą to być moje wyimaginowane domysły - esencjonalnego, wypranego z jakichkolwiek ozdobników black metalu na modłę jednego z poprzednich projektów Romana. Chciałoby się wręcz rzec: umarł Hate Forest, niech żyje Hate Forest! Jeżeli tak jak ja uważasz "Purity" za wykładnię black metalu w siedmiu hymnach riffem, możesz już przestać czytać tę recenzję i kupić debiut Precambrian w ciemno. To te same wibracje, równie starożytne i trącące potęgą znacznie wykraczającą poza jakiekolwiek dokonania człowieka.

"Archaebacteria" to zdecydowanie najbardziej bezkompromisowy i chamski wstęp, jaki ostatnio słyszałem. Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wrzucony zostałem w sam środek szalejącej zamieci, lawiny lodowych brył spadających mi na mordę, cios za ciosem. To wyrokujące dwie sekundy, decydujące kto przeżyje - doskonały odsiewacz wypudrowanych słuchaczy ładnego black metalu (nie mam nic do ładnego black metalu, sam czasem lubię posłuchać). Taki zresztą jest pełen album: brak zbędnych dodatków, klimatycznych interludiów, akordów granych na nieprzesterowanej gitarze. Jest pięć kompozycji opartych tylko (a przede wszystkim aż) na przeszywającej głębi black metalowego riffu, wielowarstwowego i patrzącego w czeluść będącą miejscem zamieszkania niepoznanych sił odległych eonów. Skrajnie nieludzkie i odrażające wokale - lawirujące między dwoma trybami, szorstkim i przywodzącym na myśl kąpiel w basenie zdobionym drutami kolczastymi, oraz brutalnym niczym pieśń zderzających się płyt tektonicznych - a także surowość perkusyjnych blach, zwracają na siebie uwagę, również z powodu wysokiego umieszczenia w miksie, ale to w tych przybrudzonych gitarach, jakby otulonych warstwą pokrywy lodowej, kryje się istota i sens "Tectonics".

Subtelne progresje nisko strojonych riffów, brzmiących złowieszczo i momentami kreujących (luźne) skojarzenia z opartym na tremolo death metalem - to drugi na płycie "Fossilization", obfity w charakterystyczny patent stanowiący jakby część wspólną materiału, będący elementem jej naturalnego cyklu: ustępująca na moment perkusja pozwala wybrzmieć głębokim, nienawistnym growlom, by za chwilę powrócić do ofensywy złożonej z kanonady blastów. W dużej mierze cały ten album stanowi nieprzerwaną nawałnicę, manifestację chaosu kaprysów natury znacznie potężniejszych i nieprzyjaznych człowiekowi, bardzo zaś satysfakcjonujące jest wyławianie z tej śnieżnej burzy poszczególnych patentów melodycznych, delikatnie zarysowanych gdzieś w tle i konsekwentnie powracających w poszczególnych utworach, przez co jawią się one jako spójne i przemyślane, nie będące jedynie zlepkiem (co prawda kapitalnych) riffów. Objawiają się też lata doświadczeń członków zespołu - doskonale wiedzą bowiem, który motyw pociągnąć i jak długo, by całkowicie zanurzyć słuchacza w kojąco repetytywnej atmosferze, gdy czas istotnie zdaje się być mierzony w milionach lat, stając się czymś w rodzaju abstrakcyjnego konceptu.

Zgrabnie poutykane melodie, gdzieś tam majaczące w oddali, nie stroszące się zbędnie i cierpliwie czekające na wyłowienie przez uważnego odbiorcę, wyraźniej rosną niczym piętrzące się lodowce w "Cryogenian", stanowiąc bardziej konwencjonalny fragment, bliski w motoryce do wspomnianego już Hate Forest i zawierający nawet szczątkową nutkę melancholii. Od tej pory album będzie balansował między tym podejściem, a niezmordowanie przypominającymi o swej obecności erupcjami wściekłości zmiatającymi wszelkie życie z powierzchni Ziemi, osiągającymi swe apogeum w finale usianego sztormem crashów "Volcanic Vinter". Utwór ten stanowi wizytówkę filozofii towarzyszącej debiutowi Precambrian - kompozycje zagęszczają się, osiągają swoje ekstremum i bezceremonialnie kończą się, bez zapowiedzi, początkowo wywołując konfudujące i ambiwalentne odczucia. Z czasem dostrzeżesz jednak, że właśnie wtedy powinny ustać. Zresztą pochwalić należy i ogólną długość materiału, stanowiącą niezaprzeczalny walor zachęcający do katowania przycisku replay przez następne 4 miliardy lat - a mimo że "Tectonics" za każdym razem jest takie samo, to posiada tę charakterystyczną cechę esencjonalnych albumów black metalowych: te miliony zazębiających się, nieuchwytnych warstw kryjących się gdzieś w oddali, mogących być penetrowanych w nieskończoność.

Delikatne urozmaicenie stanowi troszkę, ale to dosłownie troszeczkę, bardziej wyrafinowana perkusyjna zagrywka w ostatnim już utworze sławiącym kres całego niemal ówczesnego życia - ten wwiercający się w głowę, wygrywany na ride'ach rytm, w bardziej rozwiniętej formie uskuteczniany przez naszego rodzimego Darkside'a. W przeciwieństwie do jego macierzystego zespołu, muzyka nadal pozostaje surowa i nieokrzesana, zgrzytliwa i chropowata niczym na trójce Gorgoroth, tak więc bez obaw. "P-Tr. Extinction" swoim motywem przewodnim wywołuje skojarzenia z "The Immortal Ones", stanowiąc chyba najbardziej tradycyjny w wydźwięku black metalowy utwór na płycie, nieco bardziej okiełznany - będący jakby powrotem do naturalnego cyklu po kataklizmie. I tym akcentem urwę niniejszą recenzję (rozmiarowo - w przeciwieństwie do omawianego albumu - wymknęła się już bowiem spod kontroli), wzorem zawartych na "Tectonics" kompozycji: nie potrzebujących szczególnie wymyślnych kropek nad i, by porażać swą emocjonalną intensywnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz