wtorek, 15 września 2020

Recenzja BLACK CURSE - Endless Wound

 Zreflektowałem się, iż na mym blogu - koncentrującym się przecież przede wszystkim na spowitym czernią metalu śmierci bądź odwrotnie - nie ma jeszcze recenzji prawdopodobnie najgorętszego i najbardziej nośnego albumu z ekstremą w tym roku. Pragnę więc zatuszować tę drobną wpadkę, choć cała ta sytuacja ma również dobre strony - emocje związane z debiutem BLACK CURSE opadły, można więc podejść do tego materiału z pewną dozą zdrowej rezerwy, występującej w moich tekstach w ilościach raczej deficytowych (biorąc pod uwagę niezaprzeczalną dominację entuzjastycznych recenzji). Czy oznacza to, że pierwszy pełnoprawny krążek zespołu o składzie mogącym przywoływać skojarzenia niemal z supergrupą (Blood Incantation, Spectral Voice, Primitive Man, Vasaeleth - kurwa, biorąc pod uwagę CV nie dziwię się, że rzecz skupiła wokół siebie taką uwagę) jest przereklamowany, a zachwyty przesadzone? Zapraszam do dalszej lektury!

"Endless Wound" to 38 minut istnego konglomeratu niemal wszystkiego, co w ostatnich latach wydarzyło się w szeroko pojętym death/doom/black metalu, wszystkich tych gruzach, jaskiniach i kryptach - dobrze ci znanych, skoro czytasz ten tekst. Album ten łączy masywność, ciężar i nośność DM z chorobliwą aurą skąpanego w czerni doom metalu, będącego istnym sosem z fińskich grzybów podawanych pacjentom miejscowego psychiatryka na obiad. Pod tym względem całość przypomina unikatową atmosferę pełniaka Swallowed - który lat kilka temu także wywołał spore poruszenie w podziemiu - choć tam jednak panowie poszli nieco dalej, nie bojąc się spuścić wyhodowanej abominacji ze smyczy. Ale nie wyprzedzajmy faktów.

"Charnel Rift" otwiera album z niemałym przytupem, sprzedając zarazem wszystkie jego najlepsze cechy w kompaktowym i wizytówkowym formacie - to taki death/black metalowy sales pitch. Jeśli ten utwór cię nie przekonał, z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę stwierdzić, że pozostawienie krążka w odtwarzaczu (w celu zapewnienia kolejnym kompozycjom możliwości autoprezentacji) niczego już nie zmieni. Jakie składniki tworzą to danie? Na pewno świetna produkcja - zmasowana, z deka przybrudzona, lecz czytelna, pozwalająca zdekodować płynące fale dźwiękowe nawet względnym amatorom tej kuchni. Z kolei nasze podniebienie wyłechtane zostanie kalejdoskopem smaków - od zahaczającego o war metal gruzu, poprzez poprzedzone apetycznie rzężącym basem zwolnieniem mającym rodowód datujący wstecz do diSEMBOWELMENT, aż po rytmiczne, naznaczone piętnem starej szkoły riffowanie. Tak, to wszystko w pierwszym daniu, zdecydowanie najlepszym spośród całego menu, choć nie oznacza to, że reszta jest be. 

Inicjalne wrażenie jest takie, że panowie pobrali lekcje w nie byle jakich technikach gastronomicznych, a potrawę tę smażyli pod ścisłą kuratelą death/black metalowego master chefa. Przygotowali danie będące ucztą dla stałych klientów, którzy nie przybyli w celu redefiniowania swego kulinarnego gustu, tylko by wpierdolić rasowego schaboszczaka. Jak już wspominałem, debiut Black Curse składa się z dobrze znanych i przemaglowanych patentów, choć puzzle te zostały ułożone w układankę iście po mistrzowsku i z zegarmistrzowską precyzją. Powiem więcej, wracając jednocześnie do kucharskiego porównania - talerz został mi podany przez seksowną kelnerkę, która nie tylko nienachalnie upewniła się, czy mi smakuje, a jeszcze po wszystkim zaproponowała drinka w promocyjnej cenie. Jest po prostu pięknie. Mój delikatny dyskomfort polega jedynie na tym, że lubię czasem pobrudzić sobie ręce, pofatygować się i przygotować posiłek samemu - wszak satysfakcja z jedzenia bywa wtedy znacznie większa. Tu zaś dostaję wszystko podane na tacy, o najwyższych walorach smakowych, bez większych zaskoczeń. Z drugiej strony, czy naprawdę oczekiwałem przekroczenia Rubikonu?

Słuchając "Endless Wound" mam nieustanne wrażenie towarzyszącego mi choróbska, przejawiającego się pod postacią kakofonicznych, jazgotliwych strzępach solówek, przywodzących na myśl zły narkotykowy zjazd przeprowadzonych przez krzywe zwierciadło "melodii" - w świetnym finale "Enrupted by Decay" jakby rodem wyjętych z pełniaka Spectral Voice - oraz absolutnie fenomenalnych wokali, srogo wykolejonych i mających znamiona zwyrodniałego obłędu. Te szaleńcze wrzaski, w większości przynależące raczej do domeny black metalu, fragmentami przechodzące w ultra-niski grobowy wyziew ("Crowned in (Floral) Vice"), innym razem w przeszywające, trącące grozą szepty (niedalekie od debiutu Beherit), istne recytacje wersów Necronomiconu, wreszcie osiągające apogeum w końcówce "Seared Eyes", gdzie struny głosowe pana o ksywce Gravetorn przytłaczane są przez zaciskającą się na jego szyi pętlę, nadal wydając dźwięki - to absolutnie najlepszy punkt albumu, stanowiący jego niezaprzeczalny wyróżnik i pierwiastek nakazujący mi przymykać oko na wtórność pozostałych elementów składowych omawianego dzieła. Na pewno nie można przejść obok tych wokali obojętnie, są one antytezą monotonii i zlewającego się z instrumentami bulgotu, koniec końców - jednymi z pierwszorzędnych, jeśli o ekstremalnym metalu ostatniej dekady mówimy. 

Wyłączając jednak ten aspekt muzyki, reszta jawi się jako nieco bezpieczna, momentami przewidywalna i szepcąca do twego uszka: "hej, już to gdzieś słyszałeś, hihi!". Może to grozić po prostu szybkim zmęczeniem materiału, zwłaszcza że chwytliwych i zapadających w pamięć od pierwszego odsłuchu fragmentów tu nie brakuje. Debiut Black Curse jest jakby idealnie, co do centymetra, skrojony pod gusta człowieka od lat włóczącego się po meandrach gruzu, szeroko pojętego death/black metalu, fińskiego doomu i war metalu razem wziętych. Jeśli jednak przestać się nad tym zastanawiać oraz założyć filtr nie przepuszczający jakichkolwiek oczekiwań w związku z byciem zaskoczonym - "Endless Wound" słucha się niezmiernie przyjemnie. To naprawdę dobrze skonstruowany materiał, robiący wrażenie zarówno pod kątem stylistycznym, jak i kompozycyjnym. Misternie upleciony utwór tytułowy stopniowo gęstnieje i nabiera chorobliwej flegmy, przechodzi w duszny mostek na filarach rytualnego bębnienia, by w końcu uwolnić budowane napięcie mięsiście i nonszalancko szarpanym riffem, przypieczętowanym perkusyjną kanonadą. Tego typu satysfakcjonujących konkluzji jest na omawianej płycie multum.

Finałowa kompozycja, adekwatnie zresztą zatytułowana, w pierwszej połowie zaciekła i intensywna, ze świetnym motywem gitarowym akcentowanym przez fanatyczne nabicia na crashach (w ogóle zestaw perkusyjny jest tu barbarzyńsko dewastowany) przerwanym przez będący przełamaniem konwencji rytmiczny wtręt - przywołujący skojarzenie z pierwszym utworem - w końcówce przeradza się w hipnotyczny, zapętlony riff okraszony narastającym jazgotem w tle (co w kontekście płyty jest oczywiście komplementem). Epilog ten jawi się jako dość stonowany w zestawieniu z całą resztą, z drugiej strony całkiem dobitny i wyczerpujący. Dobre zakończenie zwięzłego albumu, następujące właśnie w momencie, w którym należy postawić kropkę nad i. Recenzję tę skwitowałbym następująco: chciałbym, aby tak brzmiał ostatni, nieco mnie rozczarowujący Teitanblood. W ostatecznym rozrachunku debiut Black Curse, choć konwencjonalny i wyrachowany w swoim szaleństwie, jest świetnym albumem, który na pewno zapisze się w historii gatunkowego podziemia (umownego, bo wtórujący mu rozgłos daleko poza podziemie wykroczył). I jakkolwiek masochistycznie to brzmi: chciałbym bowiem się z "Endless Wound" bardziej pomęczyć w celu późniejszego zdublowania towarzyszącej odsłuchowi satysfakcji, bardzo mi się ten album podoba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz