wtorek, 28 kwietnia 2020

Recenzja MALOKARPATAN - Krupinské Ohne


Słowacy z MALOKARPATAN po raz kolejny udowadniają, że doskonale czują esencję i ducha prawdziwego black metalu. Tego z lat osiemdziesiątych, gdy podziały gatunkowe nie były jeszcze tak wyraźne, a od monotonnego piłowania na jednej strunie i nieustannej kanonady blastów ważniejsze było tworzenie sugestywnego klimatu. Nie to, że czepiam się dzisiejszej kondycji gatunku - cieszę się wszelako, że działają zespoły, które tak wiernie hołdują tradycji, a jednocześnie tworzą coś nowego i do tego z każdym albumem potwierdzają swą unikalną tożsamość. "Krupinské Ohne" jest czymś znacznie więcej, niż sumą swych składowych. W końcu znajdziemy tu nieco starego Bathory, szczyptę upiornej atmosfery kultowego Tormentor czy Mortuary Drape, gdzieniegdzie bezpośrednie skojarzenia z naszym rodzimym Katem i nie dające się uniknąć porównanie z pochodzącym z podobnego kręgu kulturowego Master's Hammer. Koniec końców jest to jednak MALOKARPATAN - który dziś już nie powinien zostać pomylony z jakąkolwiek inną hordą - nagrywający zajebisty album koncepcyjny skąpany w sosie lokalnego folkloru. Mniam.


Debiutanckie "Stridžie Dni" nacechowane były surowizną i pijacką atmosferą słowackiej wsi, następujący po nich "Nordkarpatenland" to dla odmiany zestaw heavymetalowych szlagierów z całą masą świetnych riffów odnoszących się do złotych lat gatunku. Trzeci, tegoroczny album wydaje się być na pierwszy rzut oka zgrabnym kompromisem między tymi dwoma podejściami, a jednocześnie błędem byłoby zaszufladkowanie go w ten sposób. Postawię sprawę jasno - to materiał zdecydowanie bardziej rozbudowany i monumentalny od poprzednich, a zarazem najlepszy w dorobku grupy. Różnice widać już na wierzchu - tylko pięć utworów i to nierzadko obracających się w okolicach 10 minut czasu trwania (!). Łatwo można było to spieprzyć - nie będzie odkryciem Ameryki, jeśli powiem, że ta charakterystyczna mieszanka black/heavy/speed metalu najlepiej sprawdza się w krótszych formach. A jednak się udało!

Otwierający całość "V Brezových Hájech Poblíž Babinej Zjavoval Sa Nám Podsvetný Velmož" (tytuły kompozycji jak zwykle są fenomenalne) w pierwszych minutach naznaczony jest silnym piętnem "Twilight of the Gods" wiadomo kogo. Podniosłe chóry stanowią świetną inaugurację do przygody, w jakiej właśnie zaczyna uczestniczyć słuchacz, a w tle wybrzmiewają szarpnięcia za struny gitary klasycznej. Zgodnie z informacją w dołączonej do albumu książeczce - i to z nią w ręku polecam słuchać tego albumu - przenosimy się do Krupiny, gdzie w XVII wieku dotarła burza prześladowań rzekomych czarownic, w wyniku której na stosach spłonęło kilkadziesiąt kobiet. Kolejne kompozycje to wędrówka poprzez mroczne knieje i zaułki tegoż regionu, gdzie pod osłoną nocy gromadzą się wiedźmy by spiskować z diabłem i odprawiać swoje rytuały. Historię pokazaną w tekstach utworów śledzimy z ich perspektywy i widzimy na przykład, jak zakopują w grobie korzeń mandragory, coby ten potem służył im w przeprowadzaniu aktów czarnej magii. Całość kończy się oczywiście poprzedzonymi torturami procesem. Krupińskie ognie płoną, ale duch zakazanej wiedzy przetrwa jeszcze długo w podziemiu i dzikich lasach...

I w takim właśnie tonie utrzymane są "Krupinské Ohne". Muzyka i teksty tworzą nierozerwalną całość i choć same kompozycje są oczywiście świetne same w sobie, to po stokroć zyskują gdy zanurzymy się w snutą przez zespół opowieść. Długi czas trwania utworów dobrze wkomponowuje się w to podejście i pozwala tekstom nieśpiesznie płynąć. Pojawiające się znacznie częściej niż dotychczas folkowe przerywniki pełnią funkcję introdukcji jakiegoś dziejącego się w tle wydarzenia, niejednokrotnie decydując o zmianie miejsca akcji.

Jeśli chodzi o same kompozycje, to album jest bardzo spójny, równy i zdecydowanie do słuchania w całości, co nie powinno dziwić w przypadku takiego konceptu. We wspomnianym już otwieraczu, zdecydowanie najbardziej wielowątkowym i rozbudowanym, początkowo nie do końca podobały mi się przejścia między poszczególnymi partiami - brakowało mi czegoś w rodzaju "flow", niezachwianej płynności, jednak z bookletem w ręku całość nabiera sensu i składa się do kupy. Ten utwór, podobnie jak wieńczący całość "Krupinské Ohne Poštyrikráte Teho Roku Vzplanuli" z dziarskimi zaśpiewami w refrenie (oraz świetnym wstępem wyjętym rodem z czeskiego Młota na czarownice z 1969, który nawiasem mówiąc polecam w ramach lektury uzupełniającej), to dwa spoiwa które łatwo z automatu wyróżnić, jednak to co jest pomiędzy ani trochę nie odstaje poziomem. Świetny jest więc i "Ze Semena Viselcuov Čarovný Koren Povstáva", chyba najbardziej "skoczny" i przebojowy ze wszystkich utworów, z fenomenalną solówką przechodzącą w doomową, opatrzoną sabbathowskim riffem końcówkę. W podobnie entuzjastycznym tonie mogę wyrazić się o "Filipojakubskiej Nocy Na Štangarígelských Skalách", zaczynającej się bardzo klimatycznie i naznaczonej romantycznym duchem paktu z diabłem, by potem zamienić się w dynamiczny utwór naznaczony riffami spod znaku Celtyckiego Mrozu. Zaprawdę równa jest to płyta, bez słabego momentu. 48 minut mija jak z bicza strzelił!

MALOKARPATAN, choć już pierwszym albumem pokazał prawdziwą klasę, swoją trójką potwierdza, że jest jednym z czołowych przedstawicieli współczesnego black metalu, a już na pewno jednym z bardziej rozpoznawalnych. Dokładnie tak - mimo że czysto muzycznie można tu snuć akademickie rozważania o dominacji rasowego heavy czy speed metalu - to pod względem pierwotnej esencji goście wyciskają 100% i są znacznie bardziej autentyczni niż cała zgraja "prawdziwych" zespołów. Dla mnie jest to czysta bomba i niezmiernie ciekawi mnie, w jakim kierunku panowie pójdą na kolejnej płycie.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Recenzja NERO DI MARTE - Immoto

Zostałem wzięty z zaskoczenia. Uśpili moją czujność tylko po to, by za chwilę przystąpić do nieubłaganego szturmu. Kompletnie się nie spodziewałem, ba, nawet nie brałem takiej opcji pod uwagę. I wpadłem. NERO DI MARTE ze swoim "Immoto" zastawili na mnie sidła, a ja - nie doceniając przeciwnika - dałem się złapać. Wcześniejsze akcje wywiadowcze nie zwiastowały o potężnej sile wroga: poprzednie materiały zespołu to nie były zbyt grube ryby. Pewnie niektórzy zawołają o pomstę do nieba po usłyszeniu tej opinii, ale dla mnie Włosi stanowili nieco rozwodnioną wersję Ulcerate. Urośli jednak w siłę i wyhodowali prawdziwą bestię; nieznany dotąd gatunek, acz śmiertelnie niebezpieczny...


Na wnętrzności tego niemal 70-minutowego monstrum składa się siedem przeważnie długich i rozbudowanych kompozycji. Myli się jednak ten, kto spodziewa się usłyszeć rozciągniętego w czasie dynamicznego riffowania spod znaku około-technicznego death metalu. "Immoto" to zapuszczenie się na odległe wody prawdziwie progresywnego grania, które w zasadzie ciężko mi do czegoś przyrównać, gdyż zwykle nie wypływam aż tak daleko poza swoją death czy black metalową strefę komfortu. Tak jak poprzednie płyty nie przekraczały zbytnio granicy nieco bardziej atmosferycznego dziecka Gorguts i Ulcerate, tak tutaj mamy do czynienia z niesamowitym przeskokiem. Włosi stworzyli materiał niezmiernie bogaty, będący istnym kalejdoskopem dźwięków. Namalowali pejzaże, które urzeką odbiorcę paletą użytych barw. Nigdzie się nie śpieszą. Te utwory żyją własnym życiem, oddychają. Nieustannie przeobrażają się i podlegają metamorfozie. Potrzebują czasu, aby ukazać pełnię swego wdzięku, wręcz igrają ze słuchaczem, jakby testując jego cierpliwość. Na pewno nie jest to rzecz prosta w odbiorze. Wymaga koncentracji i poświęcenia pełni swojej uwagi. NERO DI MARTE na swoim trzecim albumie bawi się kontrastami, dynamiką dźwięku i żonglowaniem emocjami. Początkowo może wydawać się, że kompozycje te zmierzają donikąd, a konkretnego grania tu dość mało. W zasadzie nie licząc zamykającego całość, znacznie krótszego od pozostałych i stanowiącego żywiołową kulminację "La Fuga", to nie ma tu ani grama oczywistych i prostolinijnych dźwięków lub chociaż mających takie znamiona.

Ten album jest jak dryfowanie po wzburzonym morzu, które momentami zamienia się w istny sztorm. Włosi skrupulatnie i po mistrzowsku budują napięcie, by potem rozładować je i przekuć w istną erupcję zmiatającą wszystko z powierzchni ziemi. Tak dzieje się choćby w moim ulubionym utworze tytułowym, który w ostatnich minutach staje się tykającą bombą. Trzyma mnie w niepewności, zdaję sobie sprawę, że zaraz pierdolnie, nie wiem tylko kiedy! W końcu z nieba poczynają spadać ważące tonę głazy, a ja desperacko staram się ich unikać, i tak będąc skazanym na porażkę. Niewiele jest tu tych wybuchów wściekłości, ale jak już się pojawiają, to nie ma zmiłuj. Podobnie jest w fenomenalnym "Sisyphos", będącym zdecydowanie najbardziej mrocznym i naznaczonym piętnem chaosu kawałkiem, który jednak po zabójczym przypływie fali dysonansów ponownie oddala się w rejony bardziej delikatne i stonowane. "L'Arca" to chyba najbardziej melodyjny i konwencjonalny ze wszystkich kolosów, za to "La Casa del Diavolo" to atak połamanych rytmów przeplatanych momentami wyciszenia. W ogóle uwielbiam spokojne fragmenty tej płyty, których zresztą jest całkiem sporo - stanowią dobrą połowę materiału. Jest w nich pewne piękno i poetyckość, a z drugiej strony niezmierna pewność siebie i poczucie, że nie trzeba nic nikomu udowadniać. "Immoto" nieśpiesznie się sączy, z wolna odkrywa kolejne warstwy, każe się sobą rozkoszować, urzeka subtelnością użytych melodii. Tutaj pojedyncze szarpnięcia za struny potrafią chwytać za serce. I to jest właśnie najpiękniejsze - to album cholernie "muzyczny", pełen wrażliwości, ale nie ckliwy, posługujący się metalowymi środkami wyrazu, lecz wcale nie silący się na bycie metalowym z natury. To są po prostu świetne utwory, zarazem daleko wybiegające poza utarte konwenanse.

Świetne jest i osiągnięte brzmienie - prawdziwie masywne i dociążone, z wysuniętym wprzód basem, który potrafi brzmieć złowieszczo, ale i hipnotycznie niczym z jakiejś krainy snów, jak w "Irradia". Gdy już panowie zapuszczają się w rejon sygnowany nazwą "napierdalać", kreują potężną ścianę dźwięku robiącą prawdziwe wrażenie. Zapewne najtrudniejszym punktem do przebrnięcia mogą być wokale, naznaczone - nie dziwota - włoskim akcentem. Sporadycznie pojawiają się wersy śpiewane po angielsku. Mnie się podoba - na pewno nie można zarzucić wokaliście monotonnych partii, a jego śpiew, choć nie mający nic wspólnego z death metalem, ma jednak sporą siłę przebicia. Nadaje to też całości indywidualnego sznytu. 

Lubię takie zasadzki. "Immoto" jest wymagającym albumem, lecz z nawiązką wynagradza poświęcony mu czas. Kawał dobrej i odważnej muzyki, raczej nie do słuchania na co dzień, ale wyśmienity raz na jakiś czas jako danie główne muzycznej uczty. Na pewno jeden z najciekawszych i najambitniejszych materiałów jakie wyszły ostatnimi czasy. Polecam w oczekiwaniu na nowe Ulcerate, jednocześnie zaznaczając, że NERO DI MARTE przestało już być zdolnym uczniem i wyrosło na potężny twór, z którym trzeba się liczyć.

czwartek, 9 kwietnia 2020

Recenzja SERPENT NOIR - Death Clan OD

SERPENT NOIR to jedna z bardziej lubianych przeze mnie greckich hord. Zapewne jest tak dlatego, że stronią od klasycznego greckiego brzmienia - tj. flirtów z heavy metalem, sporej dawki charakterystycznej dla tego regionu melodyjności oraz hellenistycznego kultu bohatera. Doceniam tę szkołę black metalu, ale w końcowym rozrachunku: nie siedzi mi i tyle. Twórcy "Death Clan OD" zaś babrają się w okultyzmie, demonologii i zakazanych kultach, w które nie miałem okazji głębiej wsiąknąć (może to i dobrze). Te zainteresowania szczególnie odzwierciedlały się na poprzednim albumie zespołu "Erotomysticism", który uważam za jeden z najlepszych i najciekawszych materiałów ostatnich lat. A jak wygląda sprawa z najnowszym wypustem Greków?


Na pewno jest znacznie bardziej klasycznie i tradycyjnie. Podczas gdy poprzednia płyta skoncentrowana była na kreowaniu, nomen omen, mistycznej i rytualistycznej atmosfery przywodzącej na myśl starożytne obrzędy pradawnych cywilizacji, tak tutaj środek ciężkości przeniesiony został na riffy i dynamiczne kompozycje. Nie zrozumcie mnie źle - opary tego sugestywnego klimatu nadal unoszą się tu w powietrzu, ale nie aż w takim stopniu, a za jego kreowanie odpowiadają tym razem głównie gitarowe melodie. Zniknęły też ambientowe przerywniki, tym razem stanowiąc zaledwie intra bądź outra właściwych utworów. "Death Clan OD" to z pewnością materiał uproszczony, co niekoniecznie musi stanowić jego wadę. Po prostu panowie postanowili podkręcić tempo, postawić na sprawdzone black metalowe patenty, tu i ówdzie dorzucić riffy ze środkowego Darkthrone - wszystko to jednak bez zatracania swojej tożsamości. Ponownie bardzo silnym punktem są wokale - mamy tu i partie deklamowane, i tajemnicze inkantacje, szorstkie krzyki czy głębokie, kruszące mury growle. Spore zróżnicowanie w tej kwestii sprawia, że cały czas jest na czym zawiesić ucho, a utwory zyskują na narracyjności. Warto też wspomnieć, że w zamykającym album "Goeh Ra Reah: Garm Unchained" gościnnie zaśpiewał Thomas Karlsson, który użyczył swojego głosu i w jednym z utworów na "Erotomysticism". Podniosły ton i chóry w tle dobrze wpasowują się w konwencję zespołu.

Świetne są też solówki, mające co prawda ten posmak "greckości", lecz - dla mnie - w stopniu zjadliwym, a do tego nadającym utworom pewnego rozmachu, za które tak polubiłem poprzedni album. "Death Clan OD" ma dość krótki czas trwania i kończy się dokładnie w momencie, gdy mógłby już zacząć powoli nużyć. Same kompozycje też są dość równe i żadna w zasadzie nie odstaje od pozostałych - ja wyróżniłbym "Asmodeus..." oraz "Astaroth...", najbardziej stawiające na ten ezoteryczny aspekt muzyki SERPENT NOIR. W zasadzie nie mam do czego się przyczepić. Początkowe odsłuchy były nieco zniechęcające - album wydawał mi się "generyczny" i mogący zginąć w zalewie blackmetalowej przeciętności. A Grecy po prostu lekko zmienili środki wyrazu, postawili przede wszystkim na dobre riffy, nadal przemycając tu i ówdzie ten intrygujący i lekko orientalny klimat. Bardzo dobra płyta, której warto dać szansę.