Zostałem wzięty z zaskoczenia. Uśpili moją czujność tylko po to, by za chwilę przystąpić do nieubłaganego szturmu. Kompletnie się nie spodziewałem, ba, nawet nie brałem takiej opcji pod uwagę. I wpadłem. NERO DI MARTE ze swoim "Immoto" zastawili na mnie sidła, a ja - nie doceniając przeciwnika - dałem się złapać. Wcześniejsze akcje wywiadowcze nie zwiastowały o potężnej sile wroga: poprzednie materiały zespołu to nie były zbyt grube ryby. Pewnie niektórzy zawołają o pomstę do nieba po usłyszeniu tej opinii, ale dla mnie Włosi stanowili nieco rozwodnioną wersję Ulcerate. Urośli jednak w siłę i wyhodowali prawdziwą bestię; nieznany dotąd gatunek, acz śmiertelnie niebezpieczny...
Na wnętrzności tego niemal 70-minutowego monstrum składa się siedem przeważnie długich i rozbudowanych kompozycji. Myli się jednak ten, kto spodziewa się usłyszeć rozciągniętego w czasie dynamicznego riffowania spod znaku około-technicznego death metalu. "Immoto" to zapuszczenie się na odległe wody prawdziwie progresywnego grania, które w zasadzie ciężko mi do czegoś przyrównać, gdyż zwykle nie wypływam aż tak daleko poza swoją death czy black metalową strefę komfortu. Tak jak poprzednie płyty nie przekraczały zbytnio granicy nieco bardziej atmosferycznego dziecka Gorguts i Ulcerate, tak tutaj mamy do czynienia z niesamowitym przeskokiem. Włosi stworzyli materiał niezmiernie bogaty, będący istnym kalejdoskopem dźwięków. Namalowali pejzaże, które urzeką odbiorcę paletą użytych barw. Nigdzie się nie śpieszą. Te utwory żyją własnym życiem, oddychają. Nieustannie przeobrażają się i podlegają metamorfozie. Potrzebują czasu, aby ukazać pełnię swego wdzięku, wręcz igrają ze słuchaczem, jakby testując jego cierpliwość. Na pewno nie jest to rzecz prosta w odbiorze. Wymaga koncentracji i poświęcenia pełni swojej uwagi. NERO DI MARTE na swoim trzecim albumie bawi się kontrastami, dynamiką dźwięku i żonglowaniem emocjami. Początkowo może wydawać się, że kompozycje te zmierzają donikąd, a konkretnego grania tu dość mało. W zasadzie nie licząc zamykającego całość, znacznie krótszego od pozostałych i stanowiącego żywiołową kulminację "La Fuga", to nie ma tu ani grama oczywistych i prostolinijnych dźwięków lub chociaż mających takie znamiona.
Ten album jest jak dryfowanie po wzburzonym morzu, które momentami zamienia się w istny sztorm. Włosi skrupulatnie i po mistrzowsku budują napięcie, by potem rozładować je i przekuć w istną erupcję zmiatającą wszystko z powierzchni ziemi. Tak dzieje się choćby w moim ulubionym utworze tytułowym, który w ostatnich minutach staje się tykającą bombą. Trzyma mnie w niepewności, zdaję sobie sprawę, że zaraz pierdolnie, nie wiem tylko kiedy! W końcu z nieba poczynają spadać ważące tonę głazy, a ja desperacko staram się ich unikać, i tak będąc skazanym na porażkę. Niewiele jest tu tych wybuchów wściekłości, ale jak już się pojawiają, to nie ma zmiłuj. Podobnie jest w fenomenalnym "Sisyphos", będącym zdecydowanie najbardziej mrocznym i naznaczonym piętnem chaosu kawałkiem, który jednak po zabójczym przypływie fali dysonansów ponownie oddala się w rejony bardziej delikatne i stonowane. "L'Arca" to chyba najbardziej melodyjny i konwencjonalny ze wszystkich kolosów, za to "La Casa del Diavolo" to atak połamanych rytmów przeplatanych momentami wyciszenia. W ogóle uwielbiam spokojne fragmenty tej płyty, których zresztą jest całkiem sporo - stanowią dobrą połowę materiału. Jest w nich pewne piękno i poetyckość, a z drugiej strony niezmierna pewność siebie i poczucie, że nie trzeba nic nikomu udowadniać. "Immoto" nieśpiesznie się sączy, z wolna odkrywa kolejne warstwy, każe się sobą rozkoszować, urzeka subtelnością użytych melodii. Tutaj pojedyncze szarpnięcia za struny potrafią chwytać za serce. I to jest właśnie najpiękniejsze - to album cholernie "muzyczny", pełen wrażliwości, ale nie ckliwy, posługujący się metalowymi środkami wyrazu, lecz wcale nie silący się na bycie metalowym z natury. To są po prostu świetne utwory, zarazem daleko wybiegające poza utarte konwenanse.
Świetne jest i osiągnięte brzmienie - prawdziwie masywne i dociążone, z wysuniętym wprzód basem, który potrafi brzmieć złowieszczo, ale i hipnotycznie niczym z jakiejś krainy snów, jak w "Irradia". Gdy już panowie zapuszczają się w rejon sygnowany nazwą "napierdalać", kreują potężną ścianę dźwięku robiącą prawdziwe wrażenie. Zapewne najtrudniejszym punktem do przebrnięcia mogą być wokale, naznaczone - nie dziwota - włoskim akcentem. Sporadycznie pojawiają się wersy śpiewane po angielsku. Mnie się podoba - na pewno nie można zarzucić wokaliście monotonnych partii, a jego śpiew, choć nie mający nic wspólnego z death metalem, ma jednak sporą siłę przebicia. Nadaje to też całości indywidualnego sznytu.
Lubię takie zasadzki. "Immoto" jest wymagającym albumem, lecz z nawiązką wynagradza poświęcony mu czas. Kawał dobrej i odważnej muzyki, raczej nie do słuchania na co dzień, ale wyśmienity raz na jakiś czas jako danie główne muzycznej uczty. Na pewno jeden z najciekawszych i najambitniejszych materiałów jakie wyszły ostatnimi czasy. Polecam w oczekiwaniu na nowe Ulcerate, jednocześnie zaznaczając, że NERO DI MARTE przestało już być zdolnym uczniem i wyrosło na potężny twór, z którym trzeba się liczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz