Słowacy z MALOKARPATAN po raz kolejny udowadniają, że doskonale czują esencję i ducha prawdziwego black metalu. Tego z lat osiemdziesiątych, gdy podziały gatunkowe nie były jeszcze tak wyraźne, a od monotonnego piłowania na jednej strunie i nieustannej kanonady blastów ważniejsze było tworzenie sugestywnego klimatu. Nie to, że czepiam się dzisiejszej kondycji gatunku - cieszę się wszelako, że działają zespoły, które tak wiernie hołdują tradycji, a jednocześnie tworzą coś nowego i do tego z każdym albumem potwierdzają swą unikalną tożsamość. "Krupinské Ohne" jest czymś znacznie więcej, niż sumą swych składowych. W końcu znajdziemy tu nieco starego Bathory, szczyptę upiornej atmosfery kultowego Tormentor czy Mortuary Drape, gdzieniegdzie bezpośrednie skojarzenia z naszym rodzimym Katem i nie dające się uniknąć porównanie z pochodzącym z podobnego kręgu kulturowego Master's Hammer. Koniec końców jest to jednak MALOKARPATAN - który dziś już nie powinien zostać pomylony z jakąkolwiek inną hordą - nagrywający zajebisty album koncepcyjny skąpany w sosie lokalnego folkloru. Mniam.
Otwierający całość "V Brezových Hájech Poblíž Babinej Zjavoval Sa Nám Podsvetný Velmož" (tytuły kompozycji jak zwykle są fenomenalne) w pierwszych minutach naznaczony jest silnym piętnem "Twilight of the Gods" wiadomo kogo. Podniosłe chóry stanowią świetną inaugurację do przygody, w jakiej właśnie zaczyna uczestniczyć słuchacz, a w tle wybrzmiewają szarpnięcia za struny gitary klasycznej. Zgodnie z informacją w dołączonej do albumu książeczce - i to z nią w ręku polecam słuchać tego albumu - przenosimy się do Krupiny, gdzie w XVII wieku dotarła burza prześladowań rzekomych czarownic, w wyniku której na stosach spłonęło kilkadziesiąt kobiet. Kolejne kompozycje to wędrówka poprzez mroczne knieje i zaułki tegoż regionu, gdzie pod osłoną nocy gromadzą się wiedźmy by spiskować z diabłem i odprawiać swoje rytuały. Historię pokazaną w tekstach utworów śledzimy z ich perspektywy i widzimy na przykład, jak zakopują w grobie korzeń mandragory, coby ten potem służył im w przeprowadzaniu aktów czarnej magii. Całość kończy się oczywiście poprzedzonymi torturami procesem. Krupińskie ognie płoną, ale duch zakazanej wiedzy przetrwa jeszcze długo w podziemiu i dzikich lasach...
I w takim właśnie tonie utrzymane są "Krupinské Ohne". Muzyka i teksty tworzą nierozerwalną całość i choć same kompozycje są oczywiście świetne same w sobie, to po stokroć zyskują gdy zanurzymy się w snutą przez zespół opowieść. Długi czas trwania utworów dobrze wkomponowuje się w to podejście i pozwala tekstom nieśpiesznie płynąć. Pojawiające się znacznie częściej niż dotychczas folkowe przerywniki pełnią funkcję introdukcji jakiegoś dziejącego się w tle wydarzenia, niejednokrotnie decydując o zmianie miejsca akcji.
Jeśli chodzi o same kompozycje, to album jest bardzo spójny, równy i zdecydowanie do słuchania w całości, co nie powinno dziwić w przypadku takiego konceptu. We wspomnianym już otwieraczu, zdecydowanie najbardziej wielowątkowym i rozbudowanym, początkowo nie do końca podobały mi się przejścia między poszczególnymi partiami - brakowało mi czegoś w rodzaju "flow", niezachwianej płynności, jednak z bookletem w ręku całość nabiera sensu i składa się do kupy. Ten utwór, podobnie jak wieńczący całość "Krupinské Ohne Poštyrikráte Teho Roku Vzplanuli" z dziarskimi zaśpiewami w refrenie (oraz świetnym wstępem wyjętym rodem z czeskiego Młota na czarownice z 1969, który nawiasem mówiąc polecam w ramach lektury uzupełniającej), to dwa spoiwa które łatwo z automatu wyróżnić, jednak to co jest pomiędzy ani trochę nie odstaje poziomem. Świetny jest więc i "Ze Semena Viselcuov Čarovný Koren Povstáva", chyba najbardziej "skoczny" i przebojowy ze wszystkich utworów, z fenomenalną solówką przechodzącą w doomową, opatrzoną sabbathowskim riffem końcówkę. W podobnie entuzjastycznym tonie mogę wyrazić się o "Filipojakubskiej Nocy Na Štangarígelských Skalách", zaczynającej się bardzo klimatycznie i naznaczonej romantycznym duchem paktu z diabłem, by potem zamienić się w dynamiczny utwór naznaczony riffami spod znaku Celtyckiego Mrozu. Zaprawdę równa jest to płyta, bez słabego momentu. 48 minut mija jak z bicza strzelił!
MALOKARPATAN, choć już pierwszym albumem pokazał prawdziwą klasę, swoją trójką potwierdza, że jest jednym z czołowych przedstawicieli współczesnego black metalu, a już na pewno jednym z bardziej rozpoznawalnych. Dokładnie tak - mimo że czysto muzycznie można tu snuć akademickie rozważania o dominacji rasowego heavy czy speed metalu - to pod względem pierwotnej esencji goście wyciskają 100% i są znacznie bardziej autentyczni niż cała zgraja "prawdziwych" zespołów. Dla mnie jest to czysta bomba i niezmiernie ciekawi mnie, w jakim kierunku panowie pójdą na kolejnej płycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz