czwartek, 30 lipca 2020

Recenzja VOIDCEREMONY - Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel

Lubię, gdy w technicznym death metalu, prócz ponadprzeciętnych zdolności muzyków i instrumentalnej ornamentyki, jest jeszcze miejsce na pewien kluczowy element: dobrą muzykę, w której niecodzienne struktury i zmieniające się jak w kalejdoskopie palety dźwięków nie są celem samym w sobie. Czy tak właśnie jest w przypadku omawianego dziś debiutu amerykańskiego VOIDCEREMONY? Jeśli interesuje cię, drogi Czytelniku, opinia osoby zdolnej wymienić podobające jej się albumy z tej szufladki na palcach jednej ręki (mowa o wydawnictwach z obecnego millenium; lata 90 to nieco inna sprawa), to zapraszam do dalszej lektury niniejszej recenzji. Słowem, piszę to z perspektywy kolesia, któremu bliżej raczej do hermetycznych bluźnierstw Incantation niż kompozycyjnej maestrii Atheist.


Szczerze mówiąc, byłem nieco zdziwiony przeczytawszy, iż VoidCeremony wywodzi się z kraju dzikich rewolwerowców i gorączki złota, a nie wyspy kangurów i śmiertelnie niebezpiecznych parzydełkowców. Słysząc ten materiał po raz pierwszy, skojarzenia ze sceną australijską nasunęły mi się wręcz machinalnie. Nie chodzi tylko o jednego z bardziej charakterystycznych metalowych basistów w ogóle (Damon Good znany m.in. ze StarGazer oraz Mournful Congregation), ale także momenty lobotomicznie przeszywające synapsy w mózgu rodem z bandy szaleńców z Portal. Jeżeli miałbym krótko zarysować oblicze "Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel" (nazwa wybitnie nie pudelkowo-tabloidowa, ale to akurat zaleta), to wskazałbym na mieszaninę kunsztu środkowych dokonań ekipy Chucka Schuldinera z niekonwencjonalnym podejściem do tematu death metalu wspomnianych już piewców lovecraftowskiego horroru. Jest to oczywiście daleko idące uproszczenie, wszak do czynienia mamy tu z muzyką prawdziwie niebanalną i nie dającą się sprowadzić do tak zdawkowego opisu. Zagłębmy się więc bardziej.

Zaprezentowane tu sześć kompozycji zamyka się w zaledwie 32 minutach i jest to pierwszy punkt programu, który muszę pochwalić. To idealna długość dla tego typu materiału. Zanim panowie zdążą wystrzelić się z pomysłów i zanudzić słuchacza ekwilibrystyką, płyta dobiega końca. Najlepsze albumy z tej bańki podążały właśnie tym wzorcem. Przyjemne jest także rozmieszczenie utworów: dajemy wielkogabarytowe, 9-minutowe monstrum w środku i obudowujemy je krótszymi numerami w formacie bliżej czegokolwiek, co nazwać można "piosenkowym". Co zaś składa się na samą treść? VoidCeremony proponuje muzykę rozbudowaną technicznie, pełną nieoczywistych podziałów rytmicznych, zagrywek w niestandardowym metrum, struktur dalekich od zwortkowo-refrenowych i obfitą w prześcigające się riffy, sola na basie i nagłe eskalacje perkusyjnego ostrzału. Gdybym nie osłuchał się już z omawianym albumem, uznałbym że to coś raczej nie dla mnie, a na pewno nie jeśli zalety kończą się na samym opakowaniu płyty w progresywnym pudełeczku. Domyślasz się jednak pewnie, że w tym przypadku stało się inaczej. Zespół dorzuca do tego bliskiego wybuchu kotła wyrazistą szczyptę emocji, polewa sosem z eleganckich, urodziwych melodii i nasącza zjadliwą dawką kosmicznego mistycyzmu. Dzięki temu otrzymujemy danie, które nie tylko nie zamieni naszej rezydencji w niedający się uprzątnąć sajgon, ale także będzie smaczne i nieobciążające dla żołądka.

"Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel" to materiał, w którym udało się upchnąć zaskakująco dużo wpadających do głowy zagrywek, zarazem nie popadających w nachalnie narzucający się banał i każących chociaż pochylić głowę nad panującym tu zmysłem kompozycyjnym. Buszujące tu w co drugim krzaku finezyjne sola na basie stanowią płynnie wynikający z muzycznej logiki punkt odniesienia, przełamujące gitarowe labirynty zaskakująco piękne (w odniesieniu do tradycyjnego modelu estetyki) melodie pełnią funkcję katharsis po wywróceniu ci mózgu do góry nogami, a pojawiające się momentami dynamiczne, stojące w kontraście do powykręcanego kłębowiska, rozpędzone riffy sprawiają, że nigdy nie masz przesytu bądź co bądź wymagającą i skomplikowaną w odbiorze muzyką. Wyraźnie widać to na przykładzie czwartego utworu, rozpoczynającego się takowym właśnie patentem tuż po wybrzmieniu ostatnich czarujących harmonii z poprzedniego, majestatycznego "Empty, Grand Majesty (Cyclical Descent of Casuality)", w którym świetne pomysły i emocjonujące gitarowe pojedynki wprost buzują i prześcigają się wzajemnie. Po takiej dawce napięcia słuchacz pragnie bezpośredniego uderzenia i to właśnie otrzymuje. 

Fascynuje mnie bijąca zewsząd refleksyjno-filozoficzna aura, mądrość starożytnych bóstw przemawiających przez ten album, pokłon dla ogromu Wszechświata i doskonałości gwiezdnych konstelacji, astralna pielgrzymka ku samotnym świątyniom. Ten duch materializuje się zwłaszcza we fragmentach wolniejszych, czasem skąpanych w dysonansie, czasem przyodzianych w nie do końca prosty do rozszyfrowania manewr na basie. To mniej więcej te same rejony kosmosu, które eksplorował legendarny już Timeghoul; tam jednak natkąć się mogłeś na flotę obcych gotowych przebić twą duszę Ostrzem Czasu - tu zmagasz się z wszechogarniającą pustką, otchłanią myślowych konstruktów, równie groźną. Samo to skojarzenie z nieistniejącą już ekipą jest w moim mniemaniu ogromnym komplementem dla VoidCeremony.

Słodzę, słodzę, a jakichkolwiek wad nie stwierdzono? Być może niektórym z was nie będzie odpowiadać dość czysta produkcja z wyraźnie zdigitalizowanym brzmieniem bębnów - odpowiadam jednak, że jest to mimo wszystko techniczny death metal, w którym takowe rozwiązania bolą mniej, a dwa, iż naprawdę nie ma tu jakiejkolwiek tragedii i gary brzmią tak, jak zdążyliśmy się przez lata przyzwyczaić. Piszę to w zasadzie tylko po to, gdybym musiał do czegoś przyczepić się na siłę. Po prawdzie, nie mam jakichkolwiek problemów z niniejszą produkcją. Koniec końców, zamiata mną ten album dosyć porządnie, choć wymagało to uważnego odsłuchu ze słuchawkami na świeżym powietrzu - słuchając wcześniej po łebkach, dostrzegałem pojedyncze wyróżniające się momenty, acz nie łączyło mi się to w prawdziwie angażującą i łechtającą bębenki uszne całość. To samo polecam tobie - siądź i odpal "Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel" w warunkach, jakie uważasz za optymalne i spróbuj dostrzec, jak kapitalnie łączą się ze sobą te elementy układanki, zarazem uderzając w bardziej subtelne struny ludzkiej duszy. Zaprawdę polecam. Dla mnie to chyba najlepsza rzecz z tych rejonów od czasu "A Merging to the Boundless". Jeżeli trójka StarGazer ujęła cię za serce, to z czystym sumieniem mogę polecić debiut VoidCeremony, bo brylują na tych samych polach. A nawet jeśli jest inaczej, to i tak koniecznie sprawdź ten materiał.

sobota, 25 lipca 2020

HATE FOREST - Purity, czyli wykładnia black metalu w siedmiu hymnach riffem

Istnieją pewne albumy, będące po prostu destylatem pewnej myśli przewodniej. Czystym, nieskażonym jakimkolwiek zbędnym pierwiastkiem ekstraktem. Gdy mówimy o black metalu, z łatwością da się wskazać kilka oczywistych przykładów - jeśli czytasz tego bloga to z dużą dozą prawdopodobieństwa wiesz, o jakich wydawnictwach mowa. Ze stanowczą pewnością siebie stwierdzam, że "Purity" ukraińskiego HATE FOREST to materiał w pełni zasługujący na miano wykładni black metalu, choć nie tak ikoniczny - po prostu wyszedł zbyt późno. Gdyby pojawił się w 1996, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej.


Hate Forest może być kojarzony jako "poboczny projekt kolesi z Drudkh", choć w rzeczywistości powstał znacznie wcześniej. Dla mnie zespół ten to przede wszystkim dwie płyty, obie wydane w 2003 - omawiane dzisiaj "Purity" oraz o znacznie odmiennym charakterze, acz nadal co najmniej bardzo dobre "Battlefields", czyli zabarwione militarystycznymi akcentami, dość unikatowe spojrzenie na black metal - być może i o tej płycie pojawi się w przyszłości tekst. Oba te materiały cechuje pewna doza odhumanizowanej atmosfery oraz przeszywająca do szpiku kości dosadność przekazu i efektywność w sugestywnym przedstawieniu pewnych obrazów. Tak jak w przypadku "Battlefields" mamy wizję opuszczających dom rodzinny mężczyzn wyruszających na wojnę i walkę o wyznawane wartości, zarazem opłakiwanych przez zatęsknione żony i matki, tak "Purity" stanowi manifestację szarości, martwej natury, pustynnienia wszelkich aspektów życia, ale także przezwyciężenia śmierci. Zarazem tytuły obu tych płyt są niesamowicie trafne i precyzyjnie opisujące zawartość muzyczną. "Purity" to istotnie czysty, okrojony do samej esencji, pozbawiony jakichkolwiek ozdobników BLACK METAL.

Składający się z siedmiu utworów (z czego ostatni "Cromlech" stanowi instrumentalne outro) album ten stanowi dobitny dowód, że nieziemski klimat da się stworzyć, używając w zasadzie jedynie gitar. Głębia każdego występującego na "Purity" riffu jest wręcz porażająca - to ten rodzaj strumienia negatywnej energii, przywodzący na myśl dziesiątki splecionych ze sobą gitarowych warstw tańczących w chaotycznym rytmie, składających się na sharmonizowany ideał. Słuchając takiego "Domination" czy "Elder Race" można wręcz zatopić się w tych dźwiękach: kryje się w nich coś nieprzeniknionego i pochłaniającego niczym czarna dziura, od której nie ma ucieczki. A przecież czysto aranżacyjnie nie ma tu jakichkolwiek fajerwerków. Ot, zaprogramowany na prostolinijne stukanie rytmów automat perkusyjny, swą mechaniczną bezdusznością uwydatniający tę uschniętą krainę będącą tematem albumu. Akcentujący riffy, wyraźnie zaznaczony w miksie klekoczący bas. Bestialskie, odhumanizowane growle tworzące wrażenie siły, której nie sposób się nie podporządkować - chciałoby się częściej słyszeć tak dobre wokale w black metalu. To wszystko stanowi jednak jedynie (i aż) dopełnienie doskonałych partii gitar.

Na całą tę destrukcyjną otoczkę przypada kilka fragmentów bardziej klimatycznych i nastrojem będących jakoby zapowiedzią tego, co już niedługo będzie grane pod szyldem Drudkh. Druga połowa "The Gates" to chyba najlepszy moment na płycie i motyw, który zostaje w głowie praktycznie od pierwszego odsłuchu. W ogóle uważam, że proporcje między namiętnie tremolowanymi riffami na tle blastów, a fragmentami wolniejszymi, przesyconymi typową dla atmospheric black metalu melancholią są wręcz idealnie wyważone. "Purity" to album z fenomenalną dynamiką i rozłożeniem poszczególnych kompozycji. Dwa pierwsze utwory nakreślają, z czym to się je; następnie mamy 11-minutowe, rozbudowane kolosy z wyraźniejszymi melodiami, przetykane rzeźnickim, króciutkim w porównaniu z resztą "Megaliths". Finałowy "Desert of Ice" zaś to utrzymany w tradycyjnym duchu utwór (norweskie wiatry dotarły na Ukrainę; szczególne wyraźne są echa Immortal), łączący oba te podejścia i będący najbliżej gatunkowych standardów. Nie ma tu słabszego numeru. To album monolit, przeznaczony do słuchania w całości - zresztą dzięki wymienionym czynnikom czas mija przy nim tak szybko, że obcowanie z jednym utworem natychmiast powoduje kaskadę i przykucie do fotela, aż wybrzmią końcowe nuty pogrzebowo brzmiącego "Cromlech". Ponadto główne kompozycje spięte są tajemniczo brzmiącym ambientem, przez co tworzą wrażenie nierozrywalnej całości w jeszcze większym stopniu.

"Purity" to sztandarowy album hołdujący minimalizmowi i wymowny w swojej prostocie. To album bezkresny, studnia bez dna, z której można czerpać garściami. Utwory te są na tyle nieskomplikowane, że da się je poznać na wylot po kilku zaledwie odsłuchach, a jednak i za -nastym razem przeszywają cię niczym rentgen i są jak niekończąca się czeluść bez horyzontu. Każdy obrót tego albumu w odtwarzaczu to zupełne oderwanie od rzeczywistości, do której potem ciężko powrócić. To materiał nieskalany, będący otchłanią od której nie możesz oderwać wzroku. Raz spojrzysz, a ona będzie patrzeć na ciebie. A co jest w tym wszystkim najlepsze, nadchodzący LP Precambrian (w składzie którego znajduje się większość obecnego składu Drudkh) zdaje się kontynuować obraną przed laty ścieżkę, tym razem w klimacie zderzających się ze sobą płyt tektonicznych i erupcji potężnych wulkanów - i jako wprowadzenie polecam sobie zapodać omawiany dziś album, choćby w ramach przypomnienia. Stawiam w jednym rzędzie z "Under a Funeral Moon", a to chyba wystarczająco dobra rekomendacja.

środa, 22 lipca 2020

Recenzja YGG - The Last Scald

Ostatnimi czasy sporo wędruję po krainach wschodniej Europy - co prawda odzwierciedla się to jedynie w płynącej z głośników muzyce, bo mój zad chwilowo grzeje duński fotel, ale istotnie pierwsze LP Białorusinów z Ljosazabojstwa podsunęła mi myśl kupna wizy i odwiedzin naszych prawosławnych sąsiadów. Muzyczne podróże to jest to. Po napisaniu tekstu o Drudkh, przypomniał mi się pewien ukraiński zespół, który prawie dziesięć lat temu jakoś tam zaznaczył się na liście prominentnych hord zza wschodniej granicy Bugu. YGG, długo milczący po wydaniu znakomitego debiutu, dosyć niespodziewanie uraczył nas "niedawno" (mój zapłon działa - tradycyjnie - z kilkumiesięcznym opóźnieniem, stąd lipcowa recenzja lutowego albumu...) drugim pełnoprawnym materiałem. Wiem, że co najmniej kilka osób pokładało duże nadzieje, że zespół ten jeszcze pokaże się na scenie. Czy warto było czekać? W gruncie rzeczy otrzymaliśmy kolejny klimatyczny black metalowy album, jakich wiele i w zasadzie nie ma tu żadnych rewolucji. Niektórzy powiedzieliby, że przeważają nuda i wtórność. Jest tu jednak kilka elementów sprawiających, że w moim katalogu "The Last Scald" nie ginie w zalewie mnożących się jak grzyby po deszczu atmospheric black metalowych projektów.


Na 52 minuty muzyki składają się cztery długaśne - jak to w tym gatunku bywa - kompozycje. Nie bez kozery wspomniałem o ekipie Romana Saenki, bo dość oczywistym jest, że stanowi tu ona największą inspirację. Krzywdzącym stwierdzeniem byłoby jednak, iż Ygg rżnie z najbardziej rozpoznawalnego ukraińskiego zespołu i nic więcej się tu nie kryje. Punkt wspólny stanowią ogólne, marzycielskie, utrzymane w duchu natury i morskich podróży nastroje. Styl piłowania strun także bywa momentami podobny, kreujący melancholijną, pełną uniesienia atmosferę. Otwierający album, 17-minutowy kolos "Мертвые Топи" umiejętnie zarysowuje, z czym do czynienia będziemy mieli przez cały obrót krążka. Zagrany na tradycyjnym ludowym instrumencie z rejonów dalekiej Azji (to brzmiące jak odbijająca się od sprężyny kulka to drumla), nieco przydługi wstęp, poprzedza nawałnicę blastów i dość ekstremalnych, brzmiących jak zarzynane zwierzę wokali, którym niedaleko do chociażby wyczynów pana Rainera Landfermanna z dwójki Bethlehem czy innych kapel z nurtu depresyjnego black metalu. Przyznam, że nie jestem fanem tego typu wrzasków (choć struny głosowe Vikernesa uwielbiam), bo przywodzą mi na myśl wizytę w rzeźni i ogólnie rzecz biorąc nie do końca wpasowują się w kształtowaną na albumie dość subtelną i liryczną aurę. Doskonale rozumiem potrzebę skontrastowania "ładnej" muzyki "brzydkimi" wokalami, tu jednak nie do końca mi to zagrało. Do tego - w porównaniu do debiutu - są one umieszczone dość wysoko w miksie i przodują nad instrumentami. Na szczęście na "The Last Scald" gardło zdziera dwóch panów, z czego ten drugi charkocze już bardziej tradycyjnie, na modłę Drudkh właśnie - co niezmiernie mnie cieszy, gdyż wokale Thuriosa dla odmiany uwielbiam.

Nie chciałbym rozwodzić się jednak nad tym zbyt długo i zamiast tego przejść do rzeczy przyjemnych, a jest tu ich sporo. Pochwalić należy zatem ogólną jakość kompozycji, które mimo bycia opartymi - bez większego zaskoczenia - na powtarzających się i przeciąganych patentach, raczej nie nudzą i nie powodują nerwowego zerkania na zegar. Satysfakcjonujące są wplatane tu i ówdzie "dzwoniące" i jakby dobiegające z oddali melodie, z lekka zalatujące Mgłą czy najnowszym Misþyrming. Cieszą momenty, gdy na główny plan wysuwa się mięsisty riff podparty podwójną stopą, po uprzednim zwolnieniu czy wystukanym na tomach fragmencie przejściowym. Intryguje wykorzystanie instrumentarium nietypowego dla muzyki metalowej, wybrzmiewającego przez praktycznie cały czas trwania płyty, lecz bardzo subtelnie i jedynie dla podkreślenia linii melodycznych uskutecznianych przez gitary (nieuważny słuchacz zapewne nie wychwyciłby nawet, że gdzieś to w tle plumka), szczęśliwie nie tworzących niefortunnych skojarzeń z przaśnym folk metalem. Wyróżnia się także gra basisty, który niejednokrotnie - zwłaszcza, gdy panowie zwalniają obroty - raczy słuchacza swoistymi solówkami, bynajmniej nie będącymi surfowaniem po gryfie (Steve DiGiorgio to to nie jest), co zresztą zupełnie kłóciłoby się z przyjętą konwencją. To raczej wwiercające się w korę mózgową hipnotyczne zapętlenia linii basu, stanowiących kontrapunkt dla nostalgicznych brzmień pozostałych instrumentów. Te przywodzące na myśl doom, a czasem wręcz post metal momenty z wychodzącym na pierwszy plan basem są jednym z najsilniejszych aspektów "The Last Scald" i choćby dla nich warto posłuchać omawianego albumu. Jest to doskonale widoczne w drugim i trzecim utworze. Sekcja rytmiczna telegraficznie rzecz biorąc bryluje na tym albumie.

Moim faworytem jest ostatnia kompozycja, "Віса пробудження", z najbardziej wyrazistym i poruszającym motywem przewodnim, a także świetnym, pełnym tęsknoty akustycznym intrem, zarazem z sekundy na sekundę zagęszczającym napięcie, by w końcu pozwolić wybrzmieć esencjonalnemu, atmo-black metalowemu graniu. To jest dokładnie ten sam znajomy riff, który słyszałeś już tyle razy w tej szufladce, a jednak nadal nie masz go dość, bo pasuje jak ulał - szczególnie na zakończenie płyty. Nie jestem pewien, czy dwójka Ygg przebiła debiut, pakuje jednak większą dawkę emocji w bardziej kompaktowym formacie, co osobiście bardzo mi odpowiada. Są tu pewne mankamenty - wspomniana już część wokaliz czy pojawiające się momentami delikatne dłużyzny, w generalnym rozrachunku jednak album angażuje od początku do końca, będąc przede wszystkim ciekawym muzyczno-kompozycyjnie i wcale nie tak oczywistym jak to w tym gatunku bywa. "The Last Scald" nie rzuca wszystkich kart na stół w pierwszym rozdaniu i proponuje pewne nieoklepane rozwiązania, zarazem idące w parze z temperamentem całości. Nie będzie to moja płyta roku, ale jeśli szukasz całkiem nietuzinkowego albumu z klimatycznym black metalem - bingo.

wtorek, 14 lipca 2020

Recenzja LJOSAZABOJSTWA - Głoryja Śmierci

Białoruś nie jest szczególnie znaczącym ani rozpoznawalnym krajem, jeśli chodzi o scenę metalową. Przy okazji przygotowań do tej recenzji trafiłem na wywiad z LJOSAZABOJSTWA - bohaterami dzisiejszego wpisu - gdzie padło kilka wartych zanotowania rekomendacji, wcześniej jednak nie słyszałem o żadnym z wymienionych zespołów. Twórcy "Głoryji Śmierci" mają chyba na dzień dzisiejszy największy potencjał, by przykuć uwagę międzynarodowej publiczności do białoruskiego metalu - zresztą już demem "Starażytnaje Licha" oraz świetną EPką "Sychodzannie" wbili sporej wielkości pinezkę na tablicy gatunkowego podziemia. Duża w tym zasługa trafienia pod skrzydła naszego rodzimego Hellthrashera, który zadbał o odpowiednią promocję, ale materiały te same w sobie wyróżniały się przede wszystkim fenomenalnym, upiornym, prymitywnym klimatem opuszczonej białoruskiej wsi, gdzie po przypadkowym wejściu do piwnicy wita cię przeżarta larwami martwa twarz, a odór stęchlizny jest nie do zniesienia. Operując zaś w terminach już czysto muzycznych: jeśli tęsknisz za czasami, gdy ciężko ustalić było granicę między thrash, death, doom czy black metalem - bo wszystko to składało się po prostu na metal ekstremalny - to bez obaw, bo na omawianym dziś pełnoprawnym albumie nic się w tej kwestii nie zmieniło. Ljosazabojstwa to zespół cudownie archaiczny, gloryfikujący nie tylko Śmierć, ale i ducha lat 80, gdzie nie istniały jeszcze wyraźne podziały, najważniejszy zaś był sugestywny klimat i autentyczne brzmienie.


"Głoryja Śmierci" nie zawiera może sampli czy nie-metalowych wstawek, jak to bywało na poprzednich materiałach LSZB, tworzy jednak równie immersyjną atmosferę i to w sposób najbardziej mnie przekonujący - używając standardowego, gatunkowego instrumentarium. Muzyka Białorusinów oparta jest na nieskomplikowanych patentach i death/black metalowym rdzeniu, a wciąż nadal szczególnie wyraźna jest tu ta cmentarna aura, spowite mgłą bagno, smród trujących oparów śmierci i stare baby-topielice wyciągające ku tobie swe zasuszone, ohydne dłonie. Trwające przeważnie około 9 minut utwory to nie żadne progresywne suity, a całkiem proste kompozycje oparte na kilku dominujących motywach. Mimo że pozornie taka długość nie idzie w parze z pierwotnym napierdalaniem, to w żadnym wypadku nie można tu mówić o sztucznym rozciąganiu. Panowie z LSZB nieustannie dbają, by słuchacz się nie nudził, zwinnie przeskakując między powolnymi, opartymi na posępnych, zgniłych, doomowych melodiach fragmentami, a podpartymi blastami i nisko zestrojonymi gitarami momentami bezkompromisowej black/death metalowej jazdy. Nie boją się też przełamywać konwencji i wplatać w to wszystko rytmicznych, inspirowanych thrashem breakdownów. Sposób, w jaki operują zmianami tempa, nadaje muzyce znacznej świeżości i nieprzewidywalności, dzięki czemu nie sposób nudzić się ani na sekundę. 

Duże wrażenie robią właśnie te przeszywające zgrozą zwolnienia, gdzie prym wiodą zapleśniałe gitarowe dysonanse, a w tle wybrzmiewają mrożące krew w żyłach dźwięki organów. Atmosfera śmierci staje się zaiste namacalna - to naprawdę są hymny rozkładu. "Głoryja Śmierci" nie jest jednak albumem szczególnie przytłaczającym, którego nie sposób słuchać inaczej niż o trzeciej w nocy na słuchawkach. Przeciwnie - jest tu sporo chwytliwego riffowania, nakazujących poruszać łbem d-beatowych rytmów czy przykuwających ucho, niebanalnych solówek ("Imia mnie - Lehijon"). Ponownie zwrócę uwagę na świetne wyczucie w kwestii odmiennych nastrojów w obrębie jednego utworu - nie ma nic lepszego, gdy po takim przygnębiającym zmniejszeniu obrotów chłopaki wyskoczą z niespodziewanym wybuchem death/thrashowej ofensywy z wirującym solo na czele. Dowód tego zręcznego lawirowania znajdziesz już na otwierającym płytę "Pachawalnyja śpiewy" - mogę się pokusić, że utwór ten to LSZB w pigułce, choć pozostałe w żadnym wypadku od niego nie odstają. Numer ten potwierdza także spore zamiłowanie do europejskiej szkoły DM - charakterystyczna szwedzka motoryka, podlana fińskimi melodiami i brytyjskim ciężarem rodem z Bolt Thrower aż wylewa się z tego numeru. Te skojarzenia zresztą przewijać się będą i w kolejnych.

Ogromnym atutem debiutu Białorusinów jest opętany, momentami psychopatyczny wręcz wokal, nadający muzyce horrendalny charakter. Co najlepsze, liryki rzygane są w ojczystym języku - ma się wrażenie, że przemawia ożywiony i wyjęty z grobu dawny kaznodzieja, w jednej ręce trzymający maczetę, w drugiej rozpadającą się księgę z ludowymi inskrypcjami i czarami, wylewający w twoim kierunku najgorsze plugastwa i trucicielskie inkantacje. Zresztą pod względem wykonawczym wszyscy spisali się na medal. Cieszy szczególnie całkiem niebanalna perkusja - podziały rytmiczne robią wrażenie ("Zniscany boh"), intryguje urozmaicona gra na talerzach, uwagę przykuwa zagęszczenie przejść, wszystko to jednak z umiarem i gotowe ustąpić atawistycznemu, topornemu wybijaniu prostolinijnych rytmów, by podkreślić wylewającą się gitarową smołę na modłę Archgoat. Jeśli chodzi o realizację to jest bezbłędnie - profesjonalnie, a zarazem z wyczuciem pozwalającym zachować wspomnianą już specyfikę lat, gdy w kotle ekstremalnego metalu srogo buzowało. Chropowate gitary z dużą ilością dołu w brzmieniu, mięsisty, ponury bas i surowe, barbarzyńskie bębny - doskonale współgra to z przyjętą przez zespół konwencją. Wszak Śmierć nie lubi być przedstawiana w lateksowych spodniach i kolorowej czapeczce, prawda?

Pierwszy duży album Ljosazabojstwa potwierdza, że nie zaprzepaścili oni swego unikalnego, wypracowanego na poprzednich materiałach stylu, a jedynie zamierzają rozwijać się i szlifować kompozycyjnie - wszystko to nadal z jedną nogą w krypcie, a drugą w zielonym, morowym jeziorze. Grać anachronicznie i obskurnie to jedno, ale tworzyć w obrębie tego zasyfionego nastroju dobre i rozpoznawalne utwory i jeszcze przemycać lokalną atmosferę miejsc dawno opuszczonych przez Boga, to już znaczne osiągnięcie. Białorusinom ta sztuka jak na razie udaje się bezbłędnie. Liczę, że na następnym swoim wydawnictwie utrzymają formę i zaserwują kolejną dawkę starożytnych wyziewów, kompletnie nie przystających do epoki. 

sobota, 11 lipca 2020

DRUDKH - wschodni spadkobierca Burzum i nie tylko

Postawmy sprawę jasno. Naśladowców genialnego projektu Varga Vikernesa jest na scenie metalowej multum. Niemal każdy przedstawiciel klimatycznej odnogi black metalu mniej lub więcej czerpie z Burzum, czy tego chce, czy nie. Wpływ "Hvis Lyset Tar Oss" czy "Filosofem" jest nieoceniony, a jednocześnie bardzu niewielu wykonawcom udało się choć zbliżyć do tego poziomu. Ukraiński DRUDKH, dość enigmatyczny i skryty w cieniu zespół, pierwszymi czterema albumami - moim skromnym zdaniem - na stałe zapisał się już w kanonie absolutnej black metalowej klasyki. Nie tylko doskonale czerpią z pozostawionej w latach 90 spuścizny Burzum, ale i kontynuują tradycję, wzbogacając ją o porządną dawkę melodyki oraz pierwiastka ludowego charakterystycznego dla wschodniej granicy Bugu. Horda Romana Saenki do dziś pozostaje znaczącym graczem na scenie atmospheric black metalowej, inspirując rzesze zespołów parających się tzw. klimaceniem, choć jak dla mnie znamiona geniuszu kończą się na "Blood in Our Wells". Nie zmienia to faktu, że cztery świetne, omawiane dzisiaj płyty, każda z unikalnym i niepowtarzalnym charakterem, to obowiązek na półce każdego słuchacza black metalu.


Wspomnę tylko na wszelki wypadek, że wolałbym uniknąć jakichkolwiek dyskusji zabarwionych politycznie, np. w kontekście umieszczenia fotografii Bandery we wkładce "Blood in Our Wells". Nie to jest celem tego tekstu i nie zamierzam angażować się w przepychanki na ten temat. Sam zespół zresztą deklaruje, że nie wspiera jakichkolwiek ekstremalnych ideologii. Skupmy się na świetnej muzyce, a tymczasem życzę ci, Drogi Czytelniku, miłej lektury!

2003 - Forgotten Legends / 2004 - Autumn Aurora

To właśnie dwa pierwsze albumy są w najprostszej linii kontynuacją ścieżki wytyczonej przez Burzum. Zestawiam oba te wydawnictwa ze sobą, bo mimo że istnieją pewne istotne różnice pomiędzy nimi, to jest i jeden cholernie ważny punkt wspólny. "Forgotten Legends" i "Autumn Aurora" to materiały przesiąknięte wręcz duchem natury, zmieniających się pór roku i towarzyszącej im magicznej atmosfery. To odgłosy uderzającego o glebę deszczu, smagającego korony drzew wiatru, wreszcie pierwszego zimowego śniegu. To przepiękne, ale i groźne lasy, a także monumentalne, białe górskie szczyty. Owszem, ta spirytualistyczna więź z przyrodą była w mniejszym lub większym stopniu istotną częścią składową black metalu drugiej fali, zwłaszcza tego norweskiego, ale Drudkh wzniósł ten aspekt na wyżyny, do dzisiaj pozostając praktycznie bezkonkurencyjnym w kwestii zanurzenia słuchacza w cudownej atmosferze niezmiennego cyklu natury ("Eternal Turn of Wheel"). Stymulująco na wyobraźnię działa też pewna doza tajemnicy otaczająca oba te wydawnictwa - nie ma żadnych zdjęć przedstawiających skład zespołu, teksty zaś nigdy nie zostały opublikowane.



Debiut Ukraińców, "Forgotten Legends", stanowi klarowny przykład doskonałego wykorzystania formuły Burzum, u podstaw której leżą oczywiście prostota i minimalizm. Kojąca monotonia i powtarzalność przewijających się motywów decyduje, że jest to zdecydowanie album przeznaczony do chłonięcia całym sobą. Głębia osiągnięta w zasadzie poprzez dwa, trzy riffy składające się na każdą z trzech znajdujących się tu kompozycji (wyłączywszy outro będące jedynie odgłosami deszczu i burzy) jest po prostu niesamowita i sprawia, że łatwo zatracić się w tych dźwiękach. Nieskomplikowana, zapętlona perkusja, hipnotyzująca słuchacza praca gitar i, w porównaniu do "Autumn Aurora", dość mocno wysunięte w miksie i agresywne wokale (choć nie pojawiające się zbyt często) - to wszystko, co składa się na geniusz "Forgotten Legends". To idealny album na wycofanie się, zwolnienie, chwilę zadumy i wycieczkę do nieskażonego cywilizacją świata. Ciężko wskazywać tu na utwory lepsze i gorsze. 16-minutowy, majestatyczny "False Dawn" to w zasadzie podsumowanie, o co biega na tej płycie. "Forests in Fire and Gold" wyróżnia się fenomenalnym, zapadającym w pamięć motywem przewodnim oraz będącą chwilowym przełamaniem konwencji solówką na basie. Zaś "Eternal Turn of Wheel", początkowo wściekły i przepełniony blastami na modłę tytułowego z HTLO, w końcowych minutach przeradza się we wspaniały, klimatyczny utwór, spowity zamgloną aurą wrześniowego poranka. Chciałoby się, aby ostatni fragment trwał w nieskończoność. Nie da się wiele napisać o "Forgotten Legends". To jeden z tych albumów, które są zawsze na podorędziu, gdy mam po dziurki w nosie zastanej rzeczywistości. Eskapizm w czystej postaci. Dodajmy, że świetnie się do tego zasypia, podobno zresztą jak do siostrzanej następczyni.


"Autumn Aurora", bo o tym albumie mowa, to dla wielu "ten" album Drudkh. Choć nie jest tak oszczędny w środkach i minimalistyczny jak poprzednik, to nadal nie należy spodziewać się tu fajerwerków i wystrzelonych jazd po gryfie. Na szczęście. Ukraińcy wzbogacają przepis na swoją muzykę o okazjonalne, współpracujące z gitarami syntezatory w tle oraz pojawiające się gdzieniegdzie solówki. Do tego (gościnnie występujący także na poprzednim albumie) bębniarz Yury Sinitsky dość mocno urozmaica miejscami swoją grę, kusząc się nawet o zahaczającą o jazz rytmikę, co o dziwo pasuje i nadaje kolorytu całości. Jest to zdecydowanie najbardziej łagodny spośród opisywanych dzisiaj albumów Drudkh. Nie uświadczysz tu szybkich temp ani jakichkolwiek fragmentów mogących być opisane jako agresywne czy nienawistne. Zawarte tu kompozycje są wycofane, stonowane, wręcz ambientowe w swojej naturze. Jeżeli miałbym zwięźle opisać ten album, powiedziałbym że jest to przepuszczone przez filtr "Filosofem", obdarte z syfu i hałaśliwego zgrzytu przesterowanych gitar. Przeciwnie - to bardzo ładny, a momentami wręcz optymistycznie brzmiący album ("Sunwheel"). Jeżeli nie akceptujesz swojego black metalu w innej formie niż określonej przez "Under a Funeral Moon", możesz mieć problem z "Autumn Aurora". Dla mnie nie ma to znaczenia, bo chłonę bez słowa sprzeciwu wykreowaną tu atmosferę. Zawarte na drugim albumie Ukraińców nastroje są bardziej zróżnicowane niż na debiucie. Każdy utwór reprezentuje poszczególną porę roku, a im dalej w las, tym więcej śniegu. Wieńczący album, oparty na zapętlonej melodii, "The First Snow" to jeden z najbardziej sugestywnych i malowniczych utworów jakie znam - wszystko to wykreowane jedynie za pomocą klawiszy i gitary! - zaś poprzedzający go "Wind of the Night Forests", z REWELACYJNYM, cholernie nostalgicznym, powracającym kilkukrotnie motywem wiodącym (i ta perkusja!!!) i spektakularną, przebojową wręcz solówką to według mnie najlepsza kompozycja w historii tego zespołu. W swojej klasie "Autumn Aurora" to album bezbłędny i wzorcowy - myślę, że wystarczy po prostu nie być zakutym black metalowym łbem, by docenić jego wartość. Może i miękkie, ale ponownie - cudownie zabierające człowieka w inny, wyidealizowany świat.

2005 - The Swan Road / 2006 - Blood in Our Wells

Wydana rok później, trzecia płyta w dyskografii Drudkh, "The Swan Road", przynosi pewne zmiany w muzyce zespołu, który niewątpliwie nadal pozostaje jednak wierny swym korzeniom. Tak jak poprzednio, zestawiam ze sobą dwa albumy posiadające pewne istotne cechy wspólne. Otóż tym razem nacisk i ciężar emocjonalny przeniesiony zostaje na przedstawienie wizji romantycznej Ukrainy, hołd własnej ojczyźnie. Uwydatnione zostają pierwiastki folkowe, elementy tradycyjnej muzyki ludowej przemycane są zarówno w liniach melodycznych gitar, jak i bezpośrednio w formie sampli. Po raz pierwszy poznajemy teksty, napisane w ojczystym języku i w przeważającej części będące zaczerpnięte z twórczości Tarasa Szewczenki, narodowego wieszcza Ukrainy (odpowiednik naszego Mickiewicza). Trójka i czwórka Drudkh przepełnione są podniosłą aurą, momentami przechodzącą w nastroje wręcz pompatyczne - jednak nigdy pretensjonalne i nadęte. Największy postęp w stosunku do poprzedniczek dokonał się w kwestii wokali - mimo bycia tylko i aż black metalowym charkotem, są one silnie nacechowane emocjonalnie, charyzmatyczne, a artykulacja poszczególnych fraz nie pozostawia wątpliwości, że ból i żal jest autentyczny. Ponadto w samej muzyce dzieje się nieco więcej, jest znacznie bardziej dynamiczna i żywiołowa, silniejsza pod kątem przekazu, nieco mniej powtarzalna, choć kompozycje nadal złożone są zwykle z maksymalnie dwóch, trzech powracających motywów. Warto też zwrócić uwagę na znaczne zagęszczenie solówek - te pojawiają się w niemal każdym utworze, i choć nie jest to rozwiązanie typowe dla black metalu, to w konwencję Drudkh wpasowuje się doskonale. To albumy bardzo namiętne i wybuchowe, goniące za idyllyczną krainą złotowłosych stepów skąpanych w prażącym słońcu, z drugiej strony opowiadające tragedię prostego ludu. Romantyzm jak się patrzy.


"The Swan Road" to chyba najmniej doceniona z najlepszych płyt Drudkh, a choć powody tego stanu rzeczy są w pewnym stopniu dla mnie zrozumiałe, to i tak uważam, że album ten zasługuje na znacznie więcej miłości. Największym szokiem i potencjalnym mankamentem jest brzmienie - zdecydowanie bardziej szorstkie, surowe, do tego dosyć płaskie i "bzyczące". Sama muzyka również zatraciła sporo na harmonii i czystości poprzednich płyt - jest bardziej hałaśliwa, agresywna, co najbardziej wyraża się w wysuniętych do przodu, zachrypionych wokalach, które nie pełnią już tylko roli wypełniacza w tle, jak to działo się choćby na "Autumn Aurora". Powracają też nie występujące na poprzedniej płycie blasty. Największym atutem "The Swan Road" jest potężna dawka zaklętych w dźwiękach emocji, wylewająca się szczerość i autentyzm przekazu oraz przemycenie lokalnej melodyki po prostu przy pomocy gitar - doskonały dowód, że nie trzeba milionów lutni, srutni i piszczałek, by grać przesiąknięty folkiem, obdarty z cepeliowskiej tandety metal. Mnie szczególnie chwytają za serce fragmenty grane w średnich tempach, podkreślone i akcentowane w charakterystyczny sposób nabijanymi perkusyjnymi ride'ami. Praca gitar jest iście mistrzowska i dotknięta iskrą bożą - niektóre riffy w tak ekspresyjny sposób oddają wrażenie tęsknoty za czymś nieuchwytnym, pogoń za czymś nieodwracalnie utraconym, że dorównują pod tym względem najlepszej poezji. Pod tym względem dwa ostatnie metalowe utwory - "The Price of Freedom" oraz "Fate" - to absolutna czołówka w twórczości Drudkh i muzyka, przy której zawsze krew goreje. Można mówić co się chce, ale ci ludzie kochają Ukrainę całym sercem i wyraźnie komunikują to swą muzyką. Fenomenalne są też wspomniane w poprzednim paragrafie sola - raz szalejące niczym tornado jak w "Eternal Sun", innym razem nieśpiesznie płynące i delikatne, wrażliwe, acz nie ckliwe, jak w "Fate". Ciekawostkę stanowi ostatni na płycie "Song of Sich Destruction", nagranie tradycyjnej ukraińskiej piosenki ludowej. Niewątpliwie jest to rzecz piękna na swój sposób, choć czasem mam wrażenie, że to taka zbędna druga kropka nad i, bez której album nie straciłby na sile rażenia. Pokuszę się o twierdzenie, że to najlepszy album Drudkh - a przynajmniej ten, do którego wracam najczęściej, choć na pewno nie zapowiadało się na tym przy pierwszym odsłuchu. Zapewnia mi najwięcej intensywnych doznań (ach, ta moja wrażliwa dusza), a to o emocje rozchodzi się w muzyce, o nic innego.


"Blood in Our Wells" to podsumowanie i dopełnienie tego folkowego okresu twórczości Drudkh. To album potężny, majestatyczny, monumentalny, uderzający słuchacza z siłą młota. Kompozycje obracają się w okolicach 10 minut, by muzyka Drudkh mogła oddziaływać w pełni swojej podniosłości. Zawarte tu cztery główne utwory to wręcz utwory-hymny. Znacznej poprawie uległa produkcja - brzmienie jest masywne, wyraziste i dosadnie podkreślające każde uderzenie bębna. Wszechobecny patos uwydatniany jest użyciem syntezatorów, momentami nadającymi muzyce wręcz orkiestralny i symfoniczny charakter. Wiem, że może to przywoływać niestrawne skojarzenia, zapewniam jednak, że Drudkh na swojej czwartej płycie korzysta z tych elementów z umiarem. Podstawę nadal stanowi fenomenalna praca gitar i oparcie kompozycji o wyraźny, powracający motyw przewodni. Pod względem panujących nastrojów wciąż dominuje aura przepełniająca "The Swan Road" - z tym że więcej jest tu momentów przywodzących na myśl triumf, przezwyciężenie porażki, nadzieję. Zwycięskie melodie syntezatorów w połowie "Furrows of Gods" składają się na mój ulubiony fragment płyty, gdzie pompatyczność sięga zenitu, po to by za chwilę ustąpić znacznie bardziej gorzkiej i wyrażającej codzienny znój oraz wieczną tułaczkę melodię - bardzo sugestywne przełożenie naturalistycznej okładki tej płyty na dźwięki. Żelazne, momentami wręcz marszowe w swej konsekwencji uderzenia w bębny dobitnie zarysowują potęgę drzemiącą w tej muzyce, czego przykładem są choćby końcowe minuty "Eternity". Drobnym mankamentem mogą być pojawiające się momentami dłużyzny - tak ze dwóm utworom nie zaszkodziłiby wycięcie tej minutki. Jest to jednak drobny przytyk. "Blood in Our Wells" to pierwsza płyta Drudkh, która mnie zachwyciła - ujęła mnie tym monumentalizmem właśnie, namacalną mocą bijącą z każdej nuty, a jednocześnie oddaniem utrapienia walczącego o swoje miejsce na świecie ludu. Na pewno jest to konkluzja pewnego etapu, dojście do muru, za którym mogłyby już pojawić się znamiona śmieszności, tu jednak Ukraińcy wybrnęli bezbłędnie i nie przekroczyli granicy dobrego smaku.

I to by było na tyle. Niektóre z późniejszych albumów znam, jednak nic nigdy nie zachęciło mnie, by poznać je lepiej. Czegoś zabrakło. Nie zmienia to faktu, że cztery TAKIE płyty to ogromne osiągnięcie, w moim mniemaniu stawiające Drudkh w panteonie najlepszych zespołów black metalowych. A może popełniam srogi błąd, nie doceniając późniejszych materiałów? Dajcie znać co myślicie, która z płyt jest waszym zdaniem warta nadrobienia, a także którą lubicie najbardziej. Tymczasem do rychłego zobaczenia, bo chwilę za wschodnią granicą posiedzimy - w planach mam tekst o Hate Forest, drugim projekcie Romana i Thuriosa, a także recenzję drugiego, długo wyczekiwanego albumu Ygg. Potem zaś przenosimy się na Białoruś - jeśli siedzicie we (względnym) death metalowym podziemiu, pewnie wiecie, jaką płytę mam na myśli. To jednak za parę dni, a teraz dzięki za dotrwanie do końca i oczywiście zachęcam do zakręcenia DRUDKH w odtwarzaczu!

piątek, 3 lipca 2020

CRAFT - zwyczajne hołdowanie Darkthone? Znacznie więcej!

Szwedzki CRAFT to wbrew pozorom jedno z ciekawszych zjawisk na ogólnie pojętej scenie black metalowej. Powstały w 1994 zespół, do 1998 znany jako Nocta, na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym, a pierwsze dwa albumy - z okładkami utrzymanymi w czarno-białej, minimalistycznej stylistyce przywodzącymi na myśl Darkthrone - w dużej mierze przyczyniły się do powszechnych porównań do hordy Nocturno Culto i Fenriza. Faktem jest, że wpływ Norwegów na muzykę Craft jest nieoceniony i bez Darkthrone zespół ten - jak i wiele innych zresztą - wiele by nie zawojował. Ale wystarczą choćby i dwa uważne obroty dyskografii Szwedów w odtwarzaczu, by przekonać się, że jest to cholernie niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju zespół. Mimo grania dość prymitywnej formy black metalu.


Lubię opisywać muzykę Craft w następujący sposób: surowość Darkthrone, przebojowość i "rock and rollowy" sznyt późniejszego Satyricon oraz domieszka apokaliptycznego klimatu zagłady, gdzie ludzkość zatraca się w swoim nihilizmie. Myślę, że te trzy cechy dość dobrze oddają, czego można się spodziewać, załączając takie "Terror Propaganda" czy '"Fuck the Universe". Cholera, ten wpis powinien pojawić się na blogu już dawno - wszak od samego początku okładka trójki zdobi tło czytanych przez Was recenzji. Swoją drogą to jeden z najfajniejszych - i najbardziej ESENCJONALNIE METALOWYCH - tytułów płyt, jakie słyszałem. Jak powszechnie wiadomo, black metal to nie rurki z kremem, a krucjata przeciwko całemu Wszechświatu jest najbardziej szczerą i prawdziwą rzeczą jaką możesz zrobić, jeśli chcesz grać muzykę ku chwale Rogatego. Bez heheszków.

Przechodząc jednak do kwestii ważniejszych, to wypracowany przez Craft styl jest w zasadzie nie do podrobienia. To niezła sztuka, ponownie zważywszy na grany przez panów gatunek muzyki - bo przecież ciężko o innowacje czy rewolucje w surowym black metalu na modłę Darkthrone. A jednak już od debiutanckiego "Total Soul Rape" w dźwiękach tych pojawia się pierwiastek indywidualizmu w postaci pojawiających się tu i ówdzie nie tyle awangardowych, ale niekonwencjonalnych patentów. Przede wszystkim wyróżnia się jednak zdolność tych gości do pisania charakterystycznych i zapadających w pamięć utworów, a duża w tym zasługa operowania w zróżnicowanych tempach i zrzucenie ciężaru na świetne riffy pchające te kompozycje do przodu. Powiem wprost - dla mnie Craft wprost eksploduje genialnymi riffami i pod tym względem jest to absolutna czołówka gatunku. Do tego wyczucie groove'u i operowanie rytmiką sprawia, że w wielu momentach głowa zwyczajnie sama chodzi. Przejścia z granych w tremolo typowo black metalowych riffów w rytmiczne, celticfrostowe patenty sprawia, że utwory te znacznie zyskują na wydźwięku i sile rażenia. Wszak nie ma to jak dojebać do pieca klasycznie metalowym riffem na sam koniec utworu, prawda?


Wiadomo jednak, że black metal niekoniecznie samym riffem stoi. Pod względem atmosfery również jest kapitalnie. Dominuje mizantropia, nienawiść, nihilizm i wylewająca się zewsząd czerń. Wciągająca niczym wir otchłań, w której można się prawdziwie zatracić. A jednocześnie są to mega chwytliwe kompozycje - z betoniarką w nieustannym rytmie blastów i gitar, których trzeba się domyślać, nie mamy tu do czynienia. Każdy album rozkłada akcenty w nieco innych proporcjach, cały czas jest to ten sam Craft, a jednak za każdym razem nieco inny. Czy to najbardziej pierwotny i nieokrzesany debiut, czy nieco bardziej techniczny i "kombinujący" album z 2018r. - to nadal ten sam zespół, z niepowtarzalnym Noxem na wokalu, charczącym obrzydliwie, a jednocześnie tak, że można zrozumieć większość słów i bez bookletu w łapie. To nadal połączenie chaotycznego i destrukcyjnego grania z domieszką black and rolla. To nadal patenty jadące momentami pod death metal, a innym razem sprzężenia i gitarowy syf przypominający raczej projekty industrialne. Słowem: masa ciekawej muzyki. Dlatego też bliżej przyjrzymy się każdemu z albumów - wszystkie oczywiście warto mieć na półce. Jedziemy!

2000 - Total Soul Rape

Z debiutem Craft jest tak, jak z większością debiutów. Nie dziwota, że jest to materiał, któremu najbliżej do "zwyczajnego hołdowania Darkthrone", choć ogromnym niedomówieniem i krzywdą byłoby sprowadzenie tego albumu do takowej łatki. Jak to z debiutami bywa, jest to najbardziej surowa i prymitywna rzecz tego zespołu. Otwierający całość nieludzki i opętańczy wrzask to jedna z bardziej kultowych rzeczy w black metalu - tak należy, kurwa mać, rozpoczynać albumy! Chaotycznego piłowania pod "Transilvanian Hunger" jest tu trochę, ale ogólnie rzecz biorąc już w pierwszym utworze mamy do czynienia z dynamicznymi zmianami tempa i tak będzie także w pozostałych kompozycjach. Kilka fragmentów rzeczywiście wyjętych jest dosłownie z "Kathaarian Life Code", a na perkusji gościnnie zagrał chyba Fenriz. Ale to dobrze, bo tego srogiego ride'a i nadającej dynamiki stopy nigdy za wiele. Całość przepełniona jest kurewską mizantropią i nienawistnymi wokalami Noxa, wspomaganego gościnnymi wrzaskami Bjorna Pettersona. Doskonale ten ordynarny charkot uzupełnia się z maniakalnymi wrzaskami. Sporo tu też gitarowych zagrywek niekoniecznie typowych dla raw black metalu - momentami jęczące pociągnięcia za struny przypominają Godflesh czy Neurosis. Także sprawa jest taka, że niby typowy black metal, a jednak sporo tu smaczków i wyróżników. Już na tej płycie krystalizuje się charakterystyczny styl Craft, który w pełni dojrzeje i wyłoni się na następczyni. Chociaż poziom kompozycji bywa momentami nierówny, to i tak jest to co najmniej bardzo dobra rzecz, a już na pewno wyróżnia się w zalewie "szajsu z czarnymi okładkami".



Najlepsze utwory: Death to Planet Earth (jebać planetę Ziemię!!!), Ultimate Satan (wolniejszy i bardziej niekonwencjonalny numer) i tytułowy - to prawdziwy banger, jakich później wiele pojawi się w dyskografii Craft.

2002 - Terror Propaganda

Najlepszy Craft? Bardzo możliwe, a na pewno najbardziej esencjonalny i podsumowujący, o co biega w tym zespole. Stylistycznie jest to jakby siostrzane odbicie poprzedniczki - zarówno muzycznie, jak i estetycznie. Jednocześnie widać spory progres w sferze kompozycyjnej. Otwierający całość "Ablaze" zwinnie tańczy pomiędzy melodyjną surowizną a'la TH, a bardziej bezpośrednimi fragmentami prosto w ryj. Zwraca na siebie uwagę także brzmienie - dość czyste i selektywne jak na ten gatunek muzyki, co jednak ani trochę nie przeszkadza w jej odbiorze. Wręcz przeciwnie, pewna doza wyrafiniowania i kompozytorskiej dojrzałości idzie w parze z profesjonalną produkcją. Najważniejsze, że w warstwie gitarowej zachował się syf i brud, a bębny nadają niezbędnej mocy i pchają ten wózek do przodu. "Terror Propaganda" to bardzo równy album, a wyłączając nieco bardziej bezpośredni i oparty na dwóch motywach "N.D.P", obfity w charakterystyczne i rozpoznawalne kompozycje. Tu wszystko się zgadza, włącznie z długością materiału. "Hidden Under the Skin" to kwintesencja tego, o czym mówiłem w początkowych paragrafach - perfekcyjny balans między transowym napierdolem, a grubo ciosanym, tradycyjnie metalowym riffem. Genialną robotę robi tu mocarnie brzmiąca perkusja, oszczędna i bliższa ascetyzmu aniżeli nie wiadomo jakiego kombinowania, ale za to doskonale podkreślająca potęgę powracającego motywu przewodniego. Za to w następującym chwilę później "False Orders Begone" mamy nic innego, jak ekipę Toma G. Warriora. Także ponownie - niby nic innowacyjnego, a jednak sposób wymieszania składników w tym kotle i doskonałe wyważnie proporcji robi wrażenie i sprawia, że do tego albumu wraca się z nieukrywaną przyjemnością. Chociaż jest to album mniej surowy niż debiut i zdecydowanie dojrzalszy, to nadal zewsząd słuchacz atakowany jest posępną, czarcią atmosferą niechęci do wszystkiego, co ludzkie. Jeżeli miałbym polecić jedną płytę Craft, to wskazałbym właśnie "Terror Propaganda", bo zadowoli zarówno black metalowych purystów, jak i ludzi nie mających nic przeciwko takiemu "Now, Diabolical".



Najlepsze utwory: "Hidden Under the Skin", "False Orders Begone", "Terror Propaganda".

2005 - Fuck the Universe

To kolejna perła w dyskografii zespołu, choć w zasadzie powiedzieć to należy o każdej z płyt Szwedów. Czy można połączyć produkcję archaicznie krystaliczną w stylu rocka lat 70 z srogą dawką black metalowego jadu? Otóż okazuje się, że można i działa to wspaniale. Każdy detal mistrzowskich zdolności kompozycyjnych jest tu podkreślany przez fenomenalne brzmienie - w pełni organiczne, ale nie wypolerowane. Sama muzyka to jakby lekki krok do przodu w stosunku do poprzedniczek. "Fuck the Universe" to płyta dłuższa i zarazem bardziej zróżnicowana, a do tego najlepiej w całej dyskografii wyważona pod kątem wymieszania złowrogiej atmosfery z chwytliwością. Dowodem niech będzie na to ikoniczny, najdłuższy w zestawie "Thorns in the Planet's Side", będący w zasadzie konglomeratem wszelkich idei przewijających się na płycie. Tytułowy utwór zaś to fenomenalna reinterpretacja "Under a Funeral Moon" na black/thrashową modłę, a pojawiający się w środku, podkreślany perkusyjnymi crashami riff, jest po prostu - z braku lepszego określenia - "badass". Wyróżniają się także pojawiające się tu i ówdzie wybrzmiewające agonalnie zwolnienia, kreujące opresyjną i cuchnącą diabłem atmosferę. Zastanawiam się, czy można coś zarzucić tej płycie i dochodzę do wniosku, że niektórzy preferowali by raczej nieco bardziej zasyfioną produkcję - to już jednak kwestia całkowicie subiektywna. Ja osobiście zachwycam się, słysząc jak panowie pokręcili tu gałkami, zwłaszcza w kwestii wszelkich perkusyjnych blach. A poza tym? Zarzućcie kurewsko chwytliwy, prący do przodu "Demonspeed", namacalnie nienawistny "Xenophobia" ("I hate you...") czy instrumentalny, marszowo kroczący "Destroy All" i powiedzcie, że ten album nie jest co najmniej zajebisty. Nie bez powodu jego okładka zdobi mego skromnego bloga, ot co.



Najlepsze utwory: "Thorns on the Planet's Side", "Fuck the Universe", "Demonspeed", "Xenophobia", "According to Him".

2011 - Void

A z tym materiałem musiałem powalczyć trochę dłużej, choć na dzień dzisiejszy opętał moją duszę w podobnym stopniu jak pozostałe albumy Craft. I nie jest to bynajmniej kwestia automatu perkusyjnego, który zupełnie nie przeszkadza w odbiorze "Void" i pozbawiony jest sztucznej sterylności charakterystycznej dla tego typu rozwiązań. Udało się Szwedom wybrnąć z tej kłopotliwej sytuacji. Przez pewien czas brakowało mi po prostu dobrych, rozpoznawalnych numerów, a przynajmniej nie występowały one w takim zagęszczeniu jak na dwóch poprzednich płytach. Wydaje mi się, że coś jest na rzeczy, bo to zdecydowanie najbardziej monolityczny album zespołu, przeznaczony do słuchania w całości, a to z powodu wciągającej niczym czarna dziura atmosfery, porażającej pustki właśnie. Stężenie tej aury zagłady i zatracenia się w otchłani własnego zepsutego jestestwa jest tu zdecydowanie najsilniejsze spośród wszystkich rzeczy, jakie ten zespół nagrał. Nie zmienia to jednak faktu, że wyróżniających się tu utworów jest tu co najmniej kilka: przede wszystkim flirtujący z death metalem "I Want to Commit Murder", z genialnym w swojej prostocie tekstem i zaciekle wyśpiewanym refrenem - jedna z najbardziej hiciarskich i bezpośrednich rzeczy w dyskografii Craft; wwiercający się w głowę i hipnotyczny "Come Resonance of Doom" czy monumentalnie wieńczący całość utwór tytułowy, z końcówką triumfalnie przypieczętowującą ostateczny upadek. Wylewający się z "Void" mrok, przy jednoczesnym zachowaniu typowych dla Craft walorów kompozycyjnych, sprawia że jest to zdecydowanie album, któremu poświęcić warto swą uwagę, choć na pierwszy rzut oka może wydawać się, że czegoś tu brakuje. A może to po prostu moja przypadłość i ty, drogi czytelniku, odbierzesz to zupełnie inaczej.


Najlepsze utwory: "Come Resonance of Doom", "I Want to Commit Murder", "Bring on the Clouds", "Void".

2018 - White Noise and Black Metal

Z ostatnim albumem Szwedów mieliście już okazję zapoznać się na łamach mego bloga, więc podrzucę tu po prostu napisaną jakiś czas temu recenzję. Zawarte tam tezy i opinie w dużej mierze podtrzymuję - to doskonały album, który spodobał mi się zbyt szybko i przez co trochę go zakatowałem. Ostatnio jednak wróciłem do "White Noise and Black Metal" i był to świetnie spędzony czas. Bardzo robi mi kierunek, w jakim podążył zespół - nieco bardziej pokombinowana rytmika, wycieczki w rejony progresywnego black metalu ("Crimson"), a z drugiej strony hit w postaci tytułowego utworu, niesamowicie skutecznego w swojej rockowej wręcz prostocie. Rozwinięcie formuły bez zatracania własnej tożsamości to coś, co mi się podoba. Nadal moim jedynym zarzutem jest zbyt nasterydowana produkcja - bębny brzmią czysto, ale nie na modłę "Fuck the Universe", a niestety bliżej "modern metalu" za którym nie przepadam. Z drugiej strony, czysto muzycznie jest to chyba najciekawszy Craft i w tym należy upatrywać siły tego albumu.


Najlepsze utwory: "The Cosmic Sphere Falls", "Tragedy of Pointless Games", "YHVH's Shadow", "White Noise and Black Metal".

Uff, wyszło długo, ale to efekt tego, że naprawdę każdemu z tych albumów warto poświęcić czas, na który zdecydowanie zasługują. Gorąco zachęcam do dzielenia się swoimi spostrzeżeniami w komentarzach - pochwalcie się, który album Craft lubicie najbardziej i czy tak jak ja upatrujecie w muzyce Szwedów znacznie więcej niż tylko hołdowanie Darkthrone.