środa, 22 lipca 2020

Recenzja YGG - The Last Scald

Ostatnimi czasy sporo wędruję po krainach wschodniej Europy - co prawda odzwierciedla się to jedynie w płynącej z głośników muzyce, bo mój zad chwilowo grzeje duński fotel, ale istotnie pierwsze LP Białorusinów z Ljosazabojstwa podsunęła mi myśl kupna wizy i odwiedzin naszych prawosławnych sąsiadów. Muzyczne podróże to jest to. Po napisaniu tekstu o Drudkh, przypomniał mi się pewien ukraiński zespół, który prawie dziesięć lat temu jakoś tam zaznaczył się na liście prominentnych hord zza wschodniej granicy Bugu. YGG, długo milczący po wydaniu znakomitego debiutu, dosyć niespodziewanie uraczył nas "niedawno" (mój zapłon działa - tradycyjnie - z kilkumiesięcznym opóźnieniem, stąd lipcowa recenzja lutowego albumu...) drugim pełnoprawnym materiałem. Wiem, że co najmniej kilka osób pokładało duże nadzieje, że zespół ten jeszcze pokaże się na scenie. Czy warto było czekać? W gruncie rzeczy otrzymaliśmy kolejny klimatyczny black metalowy album, jakich wiele i w zasadzie nie ma tu żadnych rewolucji. Niektórzy powiedzieliby, że przeważają nuda i wtórność. Jest tu jednak kilka elementów sprawiających, że w moim katalogu "The Last Scald" nie ginie w zalewie mnożących się jak grzyby po deszczu atmospheric black metalowych projektów.


Na 52 minuty muzyki składają się cztery długaśne - jak to w tym gatunku bywa - kompozycje. Nie bez kozery wspomniałem o ekipie Romana Saenki, bo dość oczywistym jest, że stanowi tu ona największą inspirację. Krzywdzącym stwierdzeniem byłoby jednak, iż Ygg rżnie z najbardziej rozpoznawalnego ukraińskiego zespołu i nic więcej się tu nie kryje. Punkt wspólny stanowią ogólne, marzycielskie, utrzymane w duchu natury i morskich podróży nastroje. Styl piłowania strun także bywa momentami podobny, kreujący melancholijną, pełną uniesienia atmosferę. Otwierający album, 17-minutowy kolos "Мертвые Топи" umiejętnie zarysowuje, z czym do czynienia będziemy mieli przez cały obrót krążka. Zagrany na tradycyjnym ludowym instrumencie z rejonów dalekiej Azji (to brzmiące jak odbijająca się od sprężyny kulka to drumla), nieco przydługi wstęp, poprzedza nawałnicę blastów i dość ekstremalnych, brzmiących jak zarzynane zwierzę wokali, którym niedaleko do chociażby wyczynów pana Rainera Landfermanna z dwójki Bethlehem czy innych kapel z nurtu depresyjnego black metalu. Przyznam, że nie jestem fanem tego typu wrzasków (choć struny głosowe Vikernesa uwielbiam), bo przywodzą mi na myśl wizytę w rzeźni i ogólnie rzecz biorąc nie do końca wpasowują się w kształtowaną na albumie dość subtelną i liryczną aurę. Doskonale rozumiem potrzebę skontrastowania "ładnej" muzyki "brzydkimi" wokalami, tu jednak nie do końca mi to zagrało. Do tego - w porównaniu do debiutu - są one umieszczone dość wysoko w miksie i przodują nad instrumentami. Na szczęście na "The Last Scald" gardło zdziera dwóch panów, z czego ten drugi charkocze już bardziej tradycyjnie, na modłę Drudkh właśnie - co niezmiernie mnie cieszy, gdyż wokale Thuriosa dla odmiany uwielbiam.

Nie chciałbym rozwodzić się jednak nad tym zbyt długo i zamiast tego przejść do rzeczy przyjemnych, a jest tu ich sporo. Pochwalić należy zatem ogólną jakość kompozycji, które mimo bycia opartymi - bez większego zaskoczenia - na powtarzających się i przeciąganych patentach, raczej nie nudzą i nie powodują nerwowego zerkania na zegar. Satysfakcjonujące są wplatane tu i ówdzie "dzwoniące" i jakby dobiegające z oddali melodie, z lekka zalatujące Mgłą czy najnowszym Misþyrming. Cieszą momenty, gdy na główny plan wysuwa się mięsisty riff podparty podwójną stopą, po uprzednim zwolnieniu czy wystukanym na tomach fragmencie przejściowym. Intryguje wykorzystanie instrumentarium nietypowego dla muzyki metalowej, wybrzmiewającego przez praktycznie cały czas trwania płyty, lecz bardzo subtelnie i jedynie dla podkreślenia linii melodycznych uskutecznianych przez gitary (nieuważny słuchacz zapewne nie wychwyciłby nawet, że gdzieś to w tle plumka), szczęśliwie nie tworzących niefortunnych skojarzeń z przaśnym folk metalem. Wyróżnia się także gra basisty, który niejednokrotnie - zwłaszcza, gdy panowie zwalniają obroty - raczy słuchacza swoistymi solówkami, bynajmniej nie będącymi surfowaniem po gryfie (Steve DiGiorgio to to nie jest), co zresztą zupełnie kłóciłoby się z przyjętą konwencją. To raczej wwiercające się w korę mózgową hipnotyczne zapętlenia linii basu, stanowiących kontrapunkt dla nostalgicznych brzmień pozostałych instrumentów. Te przywodzące na myśl doom, a czasem wręcz post metal momenty z wychodzącym na pierwszy plan basem są jednym z najsilniejszych aspektów "The Last Scald" i choćby dla nich warto posłuchać omawianego albumu. Jest to doskonale widoczne w drugim i trzecim utworze. Sekcja rytmiczna telegraficznie rzecz biorąc bryluje na tym albumie.

Moim faworytem jest ostatnia kompozycja, "Віса пробудження", z najbardziej wyrazistym i poruszającym motywem przewodnim, a także świetnym, pełnym tęsknoty akustycznym intrem, zarazem z sekundy na sekundę zagęszczającym napięcie, by w końcu pozwolić wybrzmieć esencjonalnemu, atmo-black metalowemu graniu. To jest dokładnie ten sam znajomy riff, który słyszałeś już tyle razy w tej szufladce, a jednak nadal nie masz go dość, bo pasuje jak ulał - szczególnie na zakończenie płyty. Nie jestem pewien, czy dwójka Ygg przebiła debiut, pakuje jednak większą dawkę emocji w bardziej kompaktowym formacie, co osobiście bardzo mi odpowiada. Są tu pewne mankamenty - wspomniana już część wokaliz czy pojawiające się momentami delikatne dłużyzny, w generalnym rozrachunku jednak album angażuje od początku do końca, będąc przede wszystkim ciekawym muzyczno-kompozycyjnie i wcale nie tak oczywistym jak to w tym gatunku bywa. "The Last Scald" nie rzuca wszystkich kart na stół w pierwszym rozdaniu i proponuje pewne nieoklepane rozwiązania, zarazem idące w parze z temperamentem całości. Nie będzie to moja płyta roku, ale jeśli szukasz całkiem nietuzinkowego albumu z klimatycznym black metalem - bingo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz