piątek, 27 grudnia 2019

Recenzja TEITANBLOOD - The Baneful Choir

Mógłbym zacząć ten wpis od tego, jakim to wielkim zespołem jest TEITANBLOOD, jakie kuku zrobiło wszystkim "Death"(a komu nie zrobiło, ten najwyraźniej słuchał za cicho albo w tle do robienia obiadu) i tak dalej; wszyscy to jednak wiemy, a ja nie chcę kierować swojej recenzji na tory sprowadzające ją do ciągłych porównywań i kontekstów. Chcę ocenić "The Baneful Choir" tak, jak na to zasługuje, czyli jako samodzielny, pełnoprawny album. I przyznam, że z żadną rzeczą w tym roku tak długo nie walczyłem, nie mogąc dojść do jednoznacznego wniosku. Wyzbyłem się oczekiwań, szukania podobieństw, poszukiwań, co na ten temat sądzą inni i zwyczajnie dałem ponieść się muzyce. I chyba zdałem sobie w końcu sprawę, że to trudne do określenia uczucie, które mi towarzyszy przy każdym odsłuchu tej płyty - więcej, ono ciągle narasta - nazywa się niedosytem.


Obiecałem brak porównań do "Death", ale poczynię jedno - wszak na polu stylistycznym, nie wartościującym. Tamten materiał otwierał istny huragan, miałeś wrażenie, że zostałeś wrzucony w sam środek szalejącego wiru. Nie ma zmiłuj, od samego początku dostajesz raz za razem cios za ciosem, na głowę sypie ci się lawina wulkanicznych skał. Jedno z bardziej bezkompromisowych, a już na pewno najmniej subtelnych wstępów w metalu. Tutaj zaś wita nas nie jedno, a dwa dość konwencjonalne intra, acz świetnie wprowadzające w klimat i stopniujące napięcie przed nieuchronną apokalipsą. Najpierw trzy minuty nieinwazyjnego dark ambientu, którego w sumie mogłoby nie być, ale kij w to, bo Hiszpanie inkorporują ten gatunek w swoją muzykę bardzo sprawnie; potem zaś marszowe trąby zagłady, wyjący, majestatyczny walec, masywny i w złowieszczy sposób zwiastujący, co nastanie już za parę minut. Od razu też rzuca się w uszy zmiana brzmienia - mam wrażenie, że gitary zostały wysunięte do przodu, by dobrze wybrzmiały te piekielne leady, a potęga sabbathowskiego riffu miażdżyła bardziej niż zwykle. Bębny zaś, choć nie zredukowane do zapewniania jedynie niezbędnego podkładu, są jednak trochę w tle, brzmią dość czysto, choć - jak szybko pokazuje następujące za chwilę "Leprous Fire" - wcale nie jakoś selektywnie. 

Wraz z wybrzmieniem pierwszego tak po prawdzie pełnoprawnego kawałka zmagam się z pierwszym moim problemem z tym materiałem. O ile wiosła brzmią naprawdę potężnie, to przez to jak bardzo centrala zlewa się z werblem, najintensywniejsze fragmenty tracą na mocy. Czysto muzycznie płonie jednak ogień. "Leprous Fire" to sztandarowy utwór TEITANBLOOD, zawierający wszystkie charakterystyczne elementy, za które kochamy ten zespół. Świdrujące, slejerowskie solówki, nakładający się na siebie, rzygający potok bluźnierstw i kurewsko nisko zestrojone riffy. Znajoma jest też nieludzka aura całości, przywodząca na myśl zdeformowane abominacje. Następne dwa utwory podążają tą samą ścieżką, choć dodają do miksu fragmenty przywodzące na myśl mocno zbrutalizowany thrash metal. Tak, dobrze przeczytałeś, ale spokojnie, bo to akurat działa fenomenalnie. To, jak "Inhuman Utterings" wraca do tego motywu kruszy kości, a wszelkie jazdy w średnich tempach to najmocniejszy punkt płyty. Mocno mi się podoba, że panowie - wiedząc, że intensywności poprzedniego albumu przeskoczyć się po prostu nie da, by nie popaść w błazenadę - postawili na nieco bardziej bezpośrednie, jadące nieco pod Celtic Frost rozwiązania. Przeplatanie czysto war metalowego napierdolu ze wspomaganą podwójną stopą wylewającą się smołą działa zaskakująco dobrze, a kanonady na garach i krótkie, nabijane przejścia tylko potęgują precyzyjny atak, jakiego za chwilę doznasz. Apogeum tego podejścia to przedostatni i zdecydowanie najbardziej hiciarski "Verdict of the Dead", w którym jest nawet miejsce na chwytliwą, melodyjną solówkę. Po chwili mamy jednak kontrapunkt w postaci zażartego i dzikiego DOKURWU, jakże krótkiego, acz jakże satysfakcjonującego, więc wszystko jest na swoim miejscu.

Pochwalić muszę także ogólną strukturę albumu, która sprawia, że te 50 minut mijają jak z bicza strzelił. "The Baneful Choir" jest wyraźnie podzielony na dwie połowy, między którymi masz chwilę wytchnienia w postaci - a jakże - dark ambientu. Tak jak na debiucie te przerywniki wkurwiały i burzyły flow, tak tutaj są one zastosowane z wyczuciem, nie tylko wpasowując się w rytualny wydźwięk całości, ale i dając zwyczajnie zaczerpnąć oddechu. Bo już za chwilę zostaniesz pochłonięty przez prawdziwą bestię, pożeracza światów, jakim jest najdłuższy w zestawie utwór tytułowy. To istna, tocząca się przez świat kula infernalnego chaosu, z każdą sekundą nabierającą masy i impetu, gęstniejąca i coraz intensywniejsza. To rzecz oparta na jednym, zapętlonym, transowym motywie, zabierająca cię powoli w głąb piekielnych czeluści - z każdym poziomem wybrzmiewające w tle jęki potępionych dusz stają się coraz bardziej wyraźne i nieznośne. To zdecydowanie najbardziej klimatyczny i black metalowy utwór na płycie i trochę żałuję, że stanowi on jedynie pojedynczy akcent.

No właśnie, bo ta płyta generalnie nie do końca wie, czym chciałaby być. Z jednej strony mamy tradycyjne i jak zwykle na wysokim poziomie napierdalanie, które jednak mogłoby wywoływać jeszcze lepsze wrażenie, gdyby brzmienie perkusji było mniej zbite. Z drugiej wycieczki w bardziej rytmiczne rejony, a z jeszcze jednej próby budowania klimatu Dnia Sądu, którego mogłoby być więcej. "The Baneful Choir" nie osiąga swojego pełnego potencjału na żadnej z tych płaszczyzn. Kusi, obiecuje i chyba - przynajmniej dla mnie - nigdy tej obietnicy w pełni nie spełnia. Podgryza temat od kilku stron, jakby w niezdecydowaniu. Są tu momenty będące naprawdę prawdziwym zniszczeniem, głównie na stronie B, która ogólnie podoba mi się bardziej, przeplatane z fragmentami zawsze na poziomie bardzo dobrym, pozostawiające jednak... no właśnie, niedosyt. Zbyt na rozdrożu stoi ten materiał i dlatego mnie rozczarowuje. Pokazuje mi swe oblicze, mówi: "chodź, będzie fajnie", no to idę... a ona znika. Chcę więcej takich jeźdźców zagłady jak tytułowy albo więcej takich bangerów jak "Verdict of the Dead"! Słucha mi się tego bardzo dobrze, ale chcę więcej i tego nigdy nie dostaję. Jest mi z tego powodu bardzo przykro.

piątek, 13 grudnia 2019

Recenzja STARGAZER - A Merging to the Boundless

Chciałbym, aby o niektórych płytach mówiło się więcej. Bo zwyczajnie na to zasługują. Czystą jakością prezentowanej na nich muzyki. Bez fajerwerków, bez efekciarstwa, bez podążania za trendem. Poznajcie "A Merging to the Boundless" australijskiego STARGAZER. Materiał, który nie kryje się ze swoimi inspiracjami, a jednocześnie przekuwa je w całkowicie nową jakość, czyniąc to... z wyczuciem i pieczołowitą wręcz wrażliwością? Nie wiem, czy te określenia powinny być pozytywnie odbierane w przypadku, bądź co bądź, technicznego death metalu - nie zmienia to faktu, że takie skojarzenia mi się nasuwają. Zastanawiam się też, czy uczeń nie przerósł mistrza. Jak się na to mówi? "Modern classic"? Jedziemy!



Obecne tu siedem kompozycji składa się na 37 minut muzyki, czyli w zasadzie optimum w przypadku takich dźwięków. Otwierający album "Black Gammon" bez jakichkolwiek wstępów wrzuca słuchacza w wir połamanych rytmów, będąc zarazem chyba najbardziej bezpośrednim utworem. Ot, taki strzał w pysk na dobry początek, nie przygotowujący jednak zbytnio na to, co nastąpi chwilę później. Bo już w drugim w kolejce "Old Tea" zaczynają się dziać rzeczy magiczne, odseparowujące Stargazer od rzeszy "zwyczajnych" zespołów chcących się parać zapierdalaniem na gryfie. To utwór nigdzie się nie śpieszący, z precyzją uderzający w każdy czuły punkt twojej duszy. Niesiony przez wspaniałą linię basu, która w dużej mierze będzie podstawą i dla całej płyty - podobnie jak w przypadku Atheist, będący tutaj chyba główną inspiracją. Tak jak jednak ekipa z USA niejednokrotnie uciekała w cieplejsze, jazzujące rejony, tak tutaj nad całością kładzie się jakiś cień i nuta niepokoju. Wracając jednak do samego utworu - wspomniany już motyw na gitarze basowej szybko zapadnie ci w pamięć, to mogę zagwarantować. To trochę taka wirtuozeria jaką raczył cię Steve di Giorgio na "Individual Thought Patterns", tylko tutaj jest to jakoś... lepiej wkomponowane? Ma się wrażenie, że współgra to z całością, tworząc zgrabny kontrapunkt, a nie tylko plumka na boku. No i końcówka - senna, cudownie rozmarzona, z zawodzeniem w tle, potwierdzająca, że panowie może i korzystają z wzorców ekstremalnego metalu, ale wykorzystują je jedynie na potrzeby tworzenia Muzyki.

Nie bez powodu rozwodzę się nad jednym instrumentem, bo tutaj naprawdę ma się wrażenie, że wiosła stanowią "jedynie" tło dla basu, który pcha te kompozycje do przodu. Lecz spokojnie, jest i tu miejsce na mięsiste riffy, tym razem naznaczone piętnem Morbid Angel - zresztą są tu momenty takiego spontanicznego nakurwu, rodem z debiutanckiego materiału tegoż zespołu. W ogóle fajnie skonstruowane jest "A Merging to the Boundless" - utwory prostsze i dynamiczne przeplatane są progresywnymi bestiami, zdradzającymi ciągotki do wychodzenia poza sztywne ramy gatunku. Jest w nich miejsce na momenty wyciszenia, czysto brzmiące gitary, melodyjne patenty - ale dobrze ważone, bez lukru, za to z elegancją godną Coronera. Ukoronowaniem tego jest kolosalny, 11-minutowy "The Grand Equalizer", stanowiący centralny punkt albumu. Ależ to jest wspaniały utwór! Ile tam się dzieje! Co najlepsze, jest to skonstruowane z niebywałą wręcz logiką i sensem, całość ma niezachwiany flow, a poszczególne patenty płynnie wynikają jeden z drugiego. Ta kompozycja to istna sinusoida nastrojów i barw, osiągająca swój punkt kulminacyjny wręcz dwa razy, raz przy okazji kapitalnego solo na basie, a drugi podczas końcówki poprzedzonej delikatnym meandrowaniem po morzu luźnych plam dźwiękowych. Za pierwszym razem może się to wydawać zbytnio wydłużone i "przepitolone", jednak potem docenisz, drogi słuchaczu, ten moment wyczekiwania na Ostateczne Uderzenie. Tu też materializuje się ta wrażliwość, o której wspomniałem na początku. Stargazer potrafi grać delikatnie, ale bez popadania w tanią ckliwość. To raczej przeżycie astralne, spoglądanie daleko, uwolnienie się spośród sztywnych ram ciała i szukanie Absolutu. Takie przestrzenne granie dobrze wpasowuje się w te klimaty.

No a na sam koniec dwa klasyczne, prące do przodu wygary. Jest miejsce i na ciężar, i na grobowe ryki przypominające mi wokale Sandersa w Nile. Nie sposób się nudzić, właśnie dzięki temu, że ta płyta tak dobrze umieszcza poszczególne akcenty w czasie. "A Merging to the Boundless" to jeden z najbardziej interesujących albumów metalowych ostatnich lat, poruszający się jednocześnie w miarę znajomych ramach, bez popadania w przesadną awangardę i jakieś dronowanie. To po prostu siedem piosenek - tak. Bo mimo operowania z dala od tradycyjnych zwrotkowo-refrenowych struktur, to całość nosi właśnie znamiona dobrych piosenek. Takich zapadających w pamięć, ale nie nachalnie. Ten album nie ma cię zmiażdżyć, pożreć i wyrzygać. Z drugiej strony, nie ma też wywrócić twojego światopoglądu do góry nogami i silić się na epokowe dzieło. Ma być po prostu kawałkiem niezwykle interesującej Muzyki, pomysłowej i kipiącej wręcz kreatywnością, bez nadęcia i próby przekraczania Rubikonu. Wie, co lubisz, zgrabnie miesza proporcje, dodaje dawkę trudnej do sklasyfikowania, magicznej atmosfery i voila! Wychodzi rzecz, którą nie sposób pomylić z czymkolwiek innym. Jak to możliwe? To trzeba chyba mieć po prostu w sercu.

Wspaniały album, który nie mógłby wyjść w złotej erze gatunku, ale gdyby wyszedł, to byłby stawiany na równi z dziełami Death, Atheist czy Pestilence. Potrzeba chwili, by "A Merging to the Boundless" przetrawić - jak mówiłem, tu nie ma nic efekciarskiego czy puszącego się. Jak ktoś potraktuje tę rzecz jako kolejną spośród niezliczonych do odsłuchu, biorąc rzutem na taśmę, to nie odkryje drzemiącego tu piękna. Ale jeśli naprawdę zechce dowiedzieć się, o co tu biega i poświęci płycie 100% swego czasu, nie pożałuje i z pozoru "nudnego" albumu (bo i takie głosy słyszałem) wydobędzie jego najpełniejszy sens. Ja tymczasem zastanawiam się - kiedy, do cholery, kontynuacja?! Bo tak jak z death metalem jestem ostatnio lekko na bakier, tak na nowe dokonanie tej ekipy czekam zawsze i wszędzie. Pełna rekomendacja!

czwartek, 5 grudnia 2019

Recenzja BÖLZER - Lese Majesty

Szwajcarski Bölzer szybko zasłużył sobie na miano jednej z najgorętszych nazw w podziemnym black/death metalu. Wydane w 2012 roku demo oraz dwie kolejne EPki, rok po roku, spośród których "Aura" uznawana jest powszechnie za opus magnum, tylko podsyciły oczekiwania na pełniaka. A tu jeb. Wolta stylistyczna. "Hero" okazało się dość unikalnym albumem, wynoszącym zespół na całkowicie nowe tory. Owszem, czyste, "wilcze" wokale pojawiły się już wcześniej, jakieś zalążki plemiennego grania również, dopiero jednak na debiutanckim longplayu uzyskało to taki rozmach i monumentalizm. Jedni się obrazili i poczęli utyskiwać na zmarnowany potencjał, innym spodobał się ten skok na głęboką wodę - w tym mnie. "Hero", mimo że nie do końca oszlifowany i momentami nieporadny, zrobił na mnie ogromne wrażenie i był czymś, czego jeszcze w metalu nie słyszałem. A to spore osiągnięcie. Dlatego też z wypiekami na twarzy czekałem na "Lese Majesty", licząc, że duet dalej będzie kroczyć obraną już ścieżką. A te dranie nie dość, że tak poczynili, to jeszcze z jaką klasą!


To kolejne EP w dyskografii zespołu. Goście chyba lubują się w tym formacie. Nie mam nic przeciwko, bo krótki czas trwania takowych materiałów tylko zachęca do maltretowania przycisku "replay". Tak jest i w tym przypadku, zważywszy, że - panie i panowie - mamy tu do czynienia z najlepszym, co Szwajcarzy do tej pory nagrali. Zawarte tu trzy pełnoprawne utwory i jeden przerywnik to absolutne arcydzieło w kategorii epickiej mieszanki czarnego metalu śmierci i klimatycznych, uduchowionych akcentów. Ta muzyka brzmi, jakby jakiś podróżnik w czasie wziął riffowanie charakterystyczne dla współczesnej sceny ekstremalnej, przekazał wiosła prehistorycznym ludom koczowniczym i nauczył ich grać. Pierwotna furia i energia aż wylewa się z tych dźwięków. Są one natchnione spontaniczną siłą, nakazującą przekraczać granice własnej wytrzymałości. Utwory na "Lese Majesty" mają niesamowity drive, są nośne i prą do przodu bez wytchnienia - duża w tym zasługa pana perkusisty, który nadaje całości niespotykanej dynamiki, wkładając w każde uderzenie werbla całą parę ze swych łap. Grubo ciosane granie, wręcz finezyjne w swej toporności, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Cholernie charakterystyczny styl, zwłaszcza z tymi nabiciami na tomach - kojarzy mi się to trochę z Master's Hammer, ta bombastyczna otoczka.

Kompozycje, tak jak już KzR i HzR zdążyli przyzwyczaić, są długie i rozbudowane, a przy tym skoncentrowane wokół jednego wyraźnego motywu przewodniego, który nadaje tym utworom konkretny kierunek. Tyczy się to zwłaszcza otwierającego płytę "A Sheppard in Wolven Skin" oraz absolutnie fenomenalnego zamykacza "Ave Fluvius! Danu be Praised!", który muzycznie brzmi równie entuzjastycznie jak jego tytuł. Właśnie, kipi to czystym ENTUZJAZMEM. Kapitalne wokale, naprzemiennie to zwierzęcy ryk kruszący skały, to mający moc przenoszenia gór melodyjny śpiew - działa to naprawdę obłędnie. "Heed the blood/It's voice furious/Pulse erupting/Invoke the flood/Render them spurious/Sky collapsing", w tle podwójna stopa i złowieszczy, nisko strojony riff - masz wrażenie, że przemawia do ciebie potężne bóstwo, a niebo faktycznie zaraz spierdoli ci się na łeb, taką to ma moc! Okoi rzeczywiście podszkolił się wokalnie, bo śmiem twierdzić, że wspina się tu na wyżyny możliwości. No i klasyczne "ugh!", nie dodawane ot tak, tylko zwiększające jeszcze siłę rażenia następującego po nim riffu. Riffu typowo bolzerowego, trudnego do pomylenia z czymkolwiek innym. Wspaniałe, subtelnie wplatane melodie, nuta melancholii pomiędzy miażdżącym black/death metalowym wyziewem. Romantyzm - tak! bo i miejsce na swojski gwizd tu jest, i jakieś nucenie w tle, zawodzenie niczym wilk do księżyca, i ciepły akord na wiośle - miesza się z ognistym, wściekłym zapałem, składając się na potężną dawkę emocjonalną.

Cieszy mnie też powrót do najwcześniejszych materiałów zespołu, zwłaszcza demówki "Roman Acupuncture", której echa przewijają się tu i ówdzie, zwłaszcza w dwóch ostatnich utworach. "Into the Temple of Spears", choć nieco mniej majestatyczny, prostszy w budowie i jednak trochę słabszy niż dwie czołowe kompozycje, i tak cieszy ucho, nie zwalniając obrotów ani na moment i co rusz atakując słuchacza kanonadą na bębnach oraz zawziętym piłowaniem na wiośle. Nawet dwuminutowy, rytualny przerywnik, jest warty uwagi i nie wybija z rytmu. Paradoksalnie, choć nie ma tam ani sekundy metalu, to dobrze podsumowuje on obecną inkarnację Bölzer - prymitywna esencja i czczenie Słońca na pogańską modłę, szamańskie obrzędy, wewnętrzny strumień energii przepływający przez ludzkie ciało, indywidualizm.

Totalnie trafiają do mnie te dźwięki. Jakby skrojone czysto dla mnie. Inspirujące. Chce się żyć! Jeśli panowie kontynuują obecną ścieżkę, zarówno w sensie stylistycznym i jakościowym, to drugi pełny album będzie prawdziwym trzęsieniem ziemi. Na to liczę i cierpliwie czekam. Proszę się nadal rozwijać, bo progres poczyniony od już wyróżniających się, acz jednak dość konwencjonalnych początków jest niesamowity! A tymczasem wyróżniam "Lese Majesty" do honorowej czołówki roku. Piękny strzał, niejako przypieczętowujący zajebistość roku pańskiego 2019. Ave!

niedziela, 24 listopada 2019

Recenzja ESOTERIC - A Pyrrhic Existence

Uwaga - objętość tej recenzji będzie wprost proporcjonalna do objętości płyt omawianego zespołu. Czyli - jeśli ktoś jeszcze nie wie, z czym ma do czynienia - spora. Rozsądek nakazywałby podzielić ją na dwie części, tak jak albumy Esoteric... Idź więc, drogi czytelniku, zaparzyć sobie herbatę, albo i dwie, rozsiądź się wygodnie i najlepiej zarzuć sobie jeszcze na słuchawki album będący tematem tego wpisu. Miłego!

Brytyjski Esoteric to zespół absolutnie jedyny w swoim rodzaju. W przeszło 25-letniej karierze większość wydanych pod tą nazwą albumów to dwupłytowe kolosy, nierzadko składające się na około 100 minut(!) muzyki, i to muzyki przerażająco powolnej, ciężkiej i po prostu "siadającej na banię" niczym niezła dawka środków odurzających. Innymi słowy, nie są to dźwięki proste w odbiorze. Słuchanie Esoteric wymaga sporej dawki cierpliwości i zaangażowania, ale gdy już poświęci się im te kilka godzin, wynagradzają to z podwójną nawiązką. Testem wytrwałości był także czas oczekiwania na nowy materiał, bo przerwa między "A Pyrrhic Existence" a poprzednim "Paragon of Dissonance" wyniosła 8 lat. Już teraz mogę jednak powiedzieć, że zdecydowanie warto było czekać.




Nie dziwi mnie, że zajęło to wszystko tak długi okres, wszak najnowsze dzieło Brytyjczyków - jak zwykle zresztą - jest przebogate pod kątem zawartości, obfite w niełatwo dające się wyłapać detale i wielowarstwowe. Zapraszam na kolejną wyczerpującą podróż po najmroczniejszych zakamarkach ludzkiego umysłu. Kontemplację bezsensu egzystencji czas zacząć.

Otwierający album "Descent" bez zbędnych interludiów wrzuca słuchacza na głęboką wodę - a topić się będzie on przez ponad 27 minut, przez co pierwszy utwór na tej płycie oficjalnie stał się najdłuższym w dyskografii zespołu. Ostrzegałem, że nie będzie lekko. Od samego początku tempo jest iście funeralne, w tle pobrzmiewają kołyszące się szumy, melodyka wywołuje poczucie niepokoju niczym na bad tripie, a gdy wchodzą wokale - czas zdaje się stawać w miejscu, jesteś zawieszony w stanie nie-bycia, bezwładny i sparaliżowany. Takie wstępy lubię - nieprzystępne, będące istnym sprawdzianem dla odbiorcy: "pękasz, czy brniesz w to dalej?". Ja oczywiście wybieram tę drugą opcję, dzięki czemu po krótkim, łączonym ataku histerycznego wrzasku i zalewającego ze wszystkich stron hałasu w końcu wybrzmiewają nieco bardziej pozytywne tony. Brzdękająca gitara z pogłosem stanowi mostek do tej dynamiczniejszej części kompozycji, która porusza się w wypracowanym na ostatnich dwóch albumach standardzie. Nowością jest - i ten element będzie prawdziwy także dla kolejnych utworów - jakby nieco bardziej rytmiczne podejście do wokali Grega. Mam wrażenie, że nigdy jeszcze w takim stopniu nie współbrzmiały one z gitarami i perkusją.

W tym zaledwie pierwszym, niemal półgodzinnym monstrum, zawiera się tyle pomysłów, że można by nimi obdarzyć całe katalogi innych hord. Esoteric udowadnia, że pod kątem pisania rozbudowanych i progresywnych kompozycji nie mają sobie równych, jeśli chodzi o szeroko pojęty doom metal. "Descent" to jakby kilka numerów złączonych w jedność, spojonych momentami wyciszenia, skonstruowany niemal na miarę post-rocka. Ma się wrażenie, że pierwsze 20 minut było wielkim build-upem do fenomenalnej końcówki, zwieńczonej najwyższej klasy solówkami, tak charakterystycznych dla doszlifowanego w ostatnich latach stylu zespołu. Emocje sięgają zenitu, a całość nabiera niesamowitego, bombastycznego wręcz rozmachu, podkreślanego niepohamowanymi kanonadami na perkusji. Fenomenalnie skonstruowany utwór.

Na pierwszy z dwóch dysków składa się też - pomijając rytualno-ambientowy przerywnik w stylu ostatnich dokonań Urfaust - wspaniale nawiązujący do ikonicznego już opus magnum zespołu(mam na myśli "The Maniacal Vale" z 2008 roku) "Rotting in Dereliction". O ile "Descent" pozostawił mnie w swego rodzaju niepewności, w jakim kierunku podąży pozostała część materiału, tak następujący po nim kawałek rozwiał wszelkie wątpliwości - panie i panowie, mamy tu powrót do tych cudownie powykręcanych, skąpanych w surrealistycznej atmosferze, wywołujących egzystencjalny terror momentów. Groza, lęk, niepokój. Echa "Beneath This Face" ze wspomnianego już albumu, łącznie z maniakalnym, schizofrenicznym przyśpieszeniem, w którym dominują blast beaty i szaleńcze, świdrujące gitary, wwiercające się w twoją głowę niczym skalpel podczas lobotomii. Zwiastujące nadejście zagłady, apokaliptyczne melodie. Stopniowe podkręcanie tempa, budowanie napięcia, wybuch. Ale i stonerowe, wyluzowane niemal(!) partie gitary prowadzącej w końcówce, klasyczne w swoim wydźwięku, tym razem nawiązujące do najwcześniejszych lat zespołu, wręcz relaksujące, rozrzedzające gęste powietrze i wykreowaną wcześniej duchotę. Ogółem - geniusz, a zarazem Esoteric w pigułce
.


A to dopiero połowa! Ja tam zacieram ręce, że jeszcze taaaaki kawał muzyki przede mną. "Consuming Lies" rozpoczyna drugi kompakt zdecydowanie najpiękniejszym - tak, i na takie emocje jest tu miejsce! - motywem na płycie, melodyjnym i melancholijnym na miarę Evoken. Szybko okazuje się, że i w tym pięknie jest nuta dysonansu, a do tego za chwilę znienacka wyskakuje deathmetalowe podkręcenie obrotów, z niespotykaną kiedykolwiek wcześniej w tym zespole dawką groove'u. To jeden z najbardziej chwytliwych i nośnych momentów w karierze Esoteric, napędzany chodzącą jak w zegarku podwójną stopą, no i nie po raz pierwszy zdradzający zamiłowane tej ekipy do eksperymentatorstwa z brzmieniem swoich instrumentów - takiego odjechanego efektu na gitarze jeszcze nie słyszałem! Wrażenie robi także masywna, sypiąca gruzem na głowę słuchacza końcówka, gdzie subtelne akcenty na hi-hacie podkreślają ciężar wieńczącego riffu.

Przedostatni już w zestawie "Culmination" to chyba najodważniejsza i najambitniejsza z zawartych na "A Pyrrhic Existence" kompozycji, która podobnie jak środkowy utwór na pierwszym dysku czerpie garściami z wydanego w 2008 roku arcydzieła zespołu. Wygrywane tu dźwięki w bliźniaczy sposób zasiewają w umyśle nutę niepewności i zgrozy, tworząc momentami wizję upadającego gatunku ludzkiego. Mamy tu też - kolejne już! - przejście w rejony nie obce zespołom death metalowym, wykręcone solówki rodem z Autopsy, ale też luźno plumkające w tle szarpnięcia za struny, przypominające te rzekomo improwizowane momenty z "The Pernicious Enigma". A ostatnie minuty to już w ogóle odjazd, awangardowe riffy, istny skręt w stronę ambient metalu, psychodeliczny roller coaster. Wszystko powoli się wycisza, w tle słychać jęki rozpaczy... po czym wjeżdża finałowy już numer, którego pierwsza - optymistycznie brzmiąca! - część tworzy złudne poczucie radosnego triumfu, zwycięstwa, odzyskania kontroli nad swoim życiem i ponownego nadania sensu wszystkiemu, a potem JEB, dostajesz młotem przypominającym ci, że to wszystko fałsz i iluzja.

"With this endless weight, tied/Like an albatross around my neck/It never relents/I exist only for the sake of existence". Bębny wygrywają marszowy rytm, a ty uczestniczysz w procesji idącej na zatracenie. Rytuał samounicestwienia. I dużo Neurosis.

O brzmieniu nie będę się rozpisywał, bo i po co. Jest najwyższej klasy i doskonale współgra z samą muzyką. Czyste, selektywne, organiczne, naturalne, nieco "suche", acz nieprzesadnie. Pod tym względem mamy kontynuację z poprzedniego albumu. Najważniejsze, że wszystkie te szczegóły, detale na drugim i trzecim planie nie giną w miksie, a jednocześnie prym wiedzie metalowy rdzeń, gitary i perkusja. W ogóle pana garowego muszę pochwalić, bo chyba nigdy partie tego instrumentu nie były tak ciekawe i urozmaicone - a to funeral doom, gdzie nie ma zbyt wiele pola do popisu pod tym względem. A jednak, patrzcie - da się. O wokalach nawet nie będę wspominał - Greg Chandler to w tej kwestii klasa sama w sobie i tak jest praktycznie od debiutu. Niesamowicie kreatywne podejście do sprawy.

"A Pyrrhic Existence" to wspaniałe dopełnienie i tak już bogatej dyskografii zespołu, które zręcznie odwołuje się do wcześniejszych jego dzieł - narkotycznych początków(głównie "The Pernicious Enigma"), monumentalnej ścieżki dźwiękowej do kończącego się świata("The Maniacal Vale") i wpuszczającego nieco światła oraz progresywnych akcentów "Paragon of Dissonance". Tak jak jednak ten ostatni był jak dla mnie nieco zbyt lekki i dryfujący po morzu przestrzennych pasaży, tak tutaj proporcje są po prostu idealne. A jednocześnie nie jest to jedynie sprawne połączenie elementów składających się na poprzednie płyty - najnowszy Esoteric ma swój indywidualny charakter, a niespotykanych wcześniej zagrywek jest tu pod dostatkiem. Powiedziałbym, że to najdynamiczniejsza pozycja tych gości jak do tej pory - manipulowania tempami czy zmian konwencji w obrębie jednego utworu nie uświadczyliśmy jeszcze na taką skalę. Równie doskonale album ten operuje zróżnicowaniem emocji - istna sinusoida nastrojów, dobrze reflektująca zresztą warstwę tekstową. Podsumowując - dzieło kompletne, całkowicie wynagradzające długi czas posuchy w zespole. A że przesłucha je zaledwie garstka masochistów? To dla odmiany nic nowego :) Może to i dobrze.

środa, 20 listopada 2019

Recenzja THE DEATHTRIP - Demon Solar Totem

To zadziwiające, jak bardzo pierwsze wrażenie może wywieść kogoś na manowce. I jak bardzo pewne utwory zyskują, gdy słuchane są w kontekście całego albumu, a nie w odosobnieniu. Jeszcze bardziej zdumiewająca jest sytuacja, gdy rzecz "nie mająca podjazdu do debiutu" zaczyna się z nim zrównywać... a może nawet przewyższać. Poznajcie moją przygodę z THE DEATHTRIP, który kilka dni temu wypuścił w świat swój drugi pełnoprawny longplay.



"Deep Drone Master" to fenomenalny album z jednymi z najlepszych wokali w historii black metalu w ogóle - i mówię to bez słowa przesady. Zasługa to niejakiego Aldrahna, postaci znanej i zasłużonej dla sceny, potrafiącej sprawić, że z wypiekami na twarzy sięgam po każdy materiał z jego nazwiskiem we wkładce. Niesamowita ekspresja i zdolność do nadawania utworom płynnej narracji - czujesz, jakbyś faktycznie był w jakimś spowitym mgłą lesie, a po jego najskrytszych zakamarkach oprowadzał cię jakiś zakapturzony gość i opowiadał zajmujące historie(podobnego porównania użyłem już w recenzji "Belus"; taka to muzyka i takie skojarzenia wywołuje). Dlatego gdy wydało się, że na nowej płycie tegoż osobnika zabraknie, już zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. Potem zespół udostępnił dwa single. Momenty przypominające debiut zlewają się z przeciętniactwem nie zapadającym w pamięć, a w tle jeszcze jakieś czyste zaśpiewy... co to ma być, do cholery?

Pierwszy pełnoprawny odsłuch wywołuje lekkie zaciekawienie, ale generalnie jasne jest, że jest sporo gorzej. Magia nazwy sprawia jednak, że tak łatwo nie odpuszczam. Załączam "Demon Solar Totem" po raz drugi i trzeci, tym razem zwracając uwagę na podobieństwo stylistyczne w kwestii riffowania. Przecież tu się wcale wiele nie zmieniło - gitary to wciąż klasyczna Norwegia, w najlepszym tych słów znaczeniu. Wokale też całkiem zgrabnie naśladują manierę Aldrahna momentami, pomijając chóry i podniosłe deklamacje, generalnie jest dobrze. Jakieś takie inne te kompozycje, mniej bezpośrednie i hiciarskie, bardziej nastawione na klimacenie chyba... 

A potem czwarty odsłuch, już w otoczeniu drzew, a nie czterech ścian. O kurwa! Tym razem weszło na dobre. Okazuje się, że "Demon Solar Totem" to zwyczajnie album stosujący nieco inne środki wyrazu niż poprzedni. To już nie jest zbiór genialnych piosenek, to zwarty monolit, nieco mniej oczywisty i zawierający niewiele jawnych punktów zaczepienia, lecz całościowo znów zabierający mnie we niezapomnianą podróż. Skąpany w psychodelicznym sosie, w oparach szamańskiego uniesienia, gęsty i hipnotyzujący. Niejednokrotnie wolniejszy, snujący się bez pośpiechu, konsekwentnie kreując narkotyczno-grzybową atmosferę. Po wsiąknięciu w te dźwięki, nawet odmienny styl śpiewania zdaje się bezbłędnie wpasowywać w konwencję - a zawodzenie niczym jak w "En Ring Til A Herske" legendarnego Burzum pozwala poczuć prawdziwą magię. Skoro już wspomniałem tę nazwę, to idźmy za ciosem - "Surrender to a Higher Power" to przecież "Jesus Tod" anno domini 2019, tu wszystko się zgadza, nieustanna kanonada na podwójnej stopie, podobnie zapętlony cudowny riff, 7 minut mija nie wiadomo kiedy, istne zakrzywienie czasoprzestrzeni. W drugiej połowie atakuje minimalistyczny na modłę "Transilvanian Hunger" i najwścieklejszy przedostatni już na płycie utwór, by chwilę potem ustąpić wieńczącym dzieło rozbudowanemu zamykaczowi. A nie wspomniałem o "Angel Fossils", osiągającym w pewnym punkcie wspaniałą, bezpretensjonalną podniosłość, czy kapitalnie wprowadzającym w klimat albumu utworze tytułowym z silnie wpadającym w pamięć refrenem...

"Demon Solar Totem" to nadal hołd złożony klasykom lat 90, hołd absolutnie najwyższej klasy, który podobnie jak w przypadku pierwszego albumu, doskonale oddaje i rozumie ESENCJĘ tego grania. Tym razem uderza w nieco inne aspekty, te bardziej uduchowione i mistyczne, ale przecież to właśnie jest nieodłączny element sprawiający, że ta muzyka tak bardzo oddziaływała(i wciąż oddziałuje) na naszą wyobraźnię. "Vintage Telepathy" to absolutnie zjawiskowy przykład w tej kwestii i nie wiem, czy nie najlepszy na płycie utwór. 

A przede wszystkim mamy tu potęgę riffu. Album ten gitarami stoi, po prostu. Bierze najlepsze wzorce z Darkthrone, Burzum i Ulver i dodaje szczyptę -  w sam raz - indywidualnego sznytu, tych eterycznych, charakterystycznych melodii, błąkających się niczym widma na granicy nocnego mroku i porannego blasku. No i ten album oddycha. Jest w nim przestrzeń. Nie ma zbitej papki i miliona zbędnych ozdobników. Sam rdzeń, dużo miejsca, w które mogą wsiąknąć te fenomenalne gitarowe pasaże.

Całkowicie pozytywne zaskoczenie. Nie spodziewałem się, że od pozycji typu "sprawdzę, bo muszę, ale nie jestem pozytywnie nastrojony" urośnie to do rangi potencjalnej płyty roku. I jeszcze raz - potwierdza to, że szeroko pojęty pierwszy kontakt jest niezbyt reprezentatywny dla tego, z czym mamy do czynienia. "Demon Solar Totem" to rzecz z kategorii, która musi się przetrawić, ale jak już pójdzie to jest tylko lepiej i lepiej. I trzeba odrzucić uprzedzenia, że będzie tak samo jak w 2014, bo nie będzie. A przynajmniej stylistycznie, bo jakościowo jest to spokojnie ta sama półka. Geniusz! 

niedziela, 17 listopada 2019

Recenzja KRIEGSMASCHINE - Apocalypticists

Recenzję ostatniej Mgły zacząłem od stwierdzenia, że najnowszy album bohaterów tegoż wpisu mnie rozczarował. Ot tak, dla małego porównania i żeby móc z radością powiedzieć, że M. i Darkside się zrehabilitowali. Pomiędzy kolejnymi odsłuchami "Age of Excuse" omawiane dzisiaj "Apocalypticists" nie dawało mi jednak spokoju. Coś kazało mi wracać do tej płyty - ta pochłaniająca jak czarna dziura atmosfera przyciągała mnie jak magnes. I tak w sumie teraz myślę, że muszę nieco pobić się w pierś, bo choć do doskonałości poprzedniczki trochę w tym przypadku brakuje, to i tak jest bardzo dobrze. Mimo, że wciąż chciałbym, aby panowie bardziej wyrównali proporcje "nihilistyczna atmosfera-interesujące kompozycje".



Od czasu splitu z Infernal War, Kriegsmaschine wypracowało unikalny styl grania black metalu, polegający głównie na zrewolucjonizowaniu podejścia do roli perkusji. Zamiast oparcia szkieletu kompozycji na blastach czy galopadach na podwójnej stopie, Darkside postanowił powiedzieć "takiego wała!" i udziwnić swoją grę, jak tylko się da, a zabawę rytmiką uczynić środkiem i celem zarazem. Utwory na "Apocalypticists" brną do przodu i rozwijają się dzięki stopniowemu zagęszczaniu partii bębnów, podczas gdy progresje riffów są bardzo subtelne i często wręcz niezauważalne. W kwestii gitar, jest to materiał dosyć oszczędny - zbyt wielu fajerwerków tu nie uświadczycie. Początkowo narzekałem, że to pójście na łatwiznę i zarzucenie rozwoju przez M., jednak z biegiem czasu zrozumiałem, że luźne dryfowanie po morzu dysonansów w końcowym rozrachunku dobrze współgra z szarym charakterem całości.

Bo jest to album szary, ponury, przepełniony pustką i beznadzieją. A jednocześnie na swój sposób chwytliwy, choć w żadnym wypadku nie silący się na jakiekolwiek łatwe do zapamiętania fragmenty. Po prostu gary tworzą niesamowity - nie unikajmy tego określenia - groove. Stosowane przez Darkside'a patenty w jakiś osobliwy sposób bujają. Doskonałym tego przykładem są dwie pierwsze kompozycje, najżywsze i najżwawsze spośród całego zestawu. Lecz ta perkusja potrafi także wrzucić słuchacza w głęboki trans, stan odosobnienia, powoli zanurzając go w smolistej otchłani, tak jak ma to miejsce w następnym "Lost in Liminal", w którym znacznie zwalniają obroty. Końcówka tego utworu jest kwintesencją tego, jak budowane jest napięcie na tym albumie - poprzez intensyfikację poszczególnych części składowych. Nieco dynamiczniejszy jest kawałek tytułowy, z charakterystyczną plemienną jazdą na bębnach(podczas tego fragmentu zawsze dewastuję łapami wyimaginowany zestaw perkusyjny...) i rytualnymi zawodzeniami na pierwszym planie. Wyróżnić muszę koniecznie także jedyne w pełnym tego słowa znaczeniu przyspieszenie na płycie w drugiej minucie "The Other Death", gdzie chłopaki w końcu dorzucają trochę do pieca, zamiast łamańców jest proste tłuczenie w werbel w standardowym rytmie, a atmosfera staje się naprawdę jadowita. Duża w tym zasługa wokalu Mikołaja, który brzmi, jakby się nieźle wkurwił. Ale potem znowu jest zjazd w mrok, w obślizgłe, sączące się niczym trucizna pasaże, robi się duszno jak skurwysyn i powoli się wszystko rozpływa w nihilistycznym zatraceniu. 

I naprawdę ciężko o tym pisać w oderwaniu od partii perkusji właśnie, bo to one definiują kształt, kierunek i ostateczny wydźwięk tych kompozycji. Cała reszta jest - jakby nie patrzeć - jedynie(i aż) niezbędnym tłem. Mamy tu po prostu do czynienia z odwróceniem tradycyjnego schematu.

Muszę przyznać, że musiało upłynąć naprawdę sporo czasu, zanim zaakceptowałem naturę tej płyty. Nadal uważam, że końcowe momenty trochę się już wleką, a piłowanie jednej struny przez parę minut to nie "umiejętne kreowanie atmosfery", tylko zwyczajne nużenie, ale generalnie udało mi się w końcu wsiąknąć w "Apocalypticists". Tak jak na początku wspomniałem - jest w tym jakiś pierwiastek, który powoduje nieustanną chęć zbadania tego potwora jeszcze raz, może w próbie znalezienia jakiegoś drugiego dna. Ja tego drugiego dna nie znalazłem, album ten nie wywrócił mojego światopoglądu na drugą stronę, ale jest to bardzo dobra rzecz, jeśli ktoś pragnie zaciągnąć się oparami Ciemnej Strony Mocy. 

piątek, 15 listopada 2019

Recenzja EHLDER - Nordabetraktelse

Ależ zaskoczenie! Prosto z mostu powiem, że debiutancki album EHLDER ma szansę okupować ścisłą czołówkę najlepszych płyt tego roku, choć nie wróżę mu powszechnego aplauzu - listy będą dawno pozajmowane przez gigantów. Kto dotrze do tego materiału, ten dotrze, i będzie miał okazję spędzić niesamowicie przyjemne 52 minuty. Nie jest to bynajmniej dzieło jakiegoś świeżaka, bo stojący za wszystkim Graav katował już swoje gardło i kończyny w takich hordach jak Armagedda czy LIK. I to słychać, bo pomimo dość generycznej okładki(aczkolwiek stylistycznie pasującej do muzyki jak ulał), wcale nie mamy tu do czynienia z przeciętnym leśnym graniem.


To znaczy las tu jest, i to w ogromnym stężeniu, ale taki do którego chcę się zapuszczać. I mimo że wydeptałem co nieco już ścieżki, bo od swojej premiery "Nordabetraktelse" regularnie wybrzmiewa w moich głośnikach, to nadal odkrywam w nim nowe szyszki do zebrania, kolejną dziuplę, w której mogę się schować i niewidzianą wcześniej wiewiórkę. Słowem - jest to album wielowymiarowy i nie puszący się od razu przed słuchaczem. Początkowo wydaje się monotonny, a wręcz nudny(!), lecz nie dajcie się zwieść temu pozornemu wrażeniu. Odpalcie go drugi raz, najlepiej nie skupiając się na niczym innym. To rzecz z gatunku: albo poświęcasz mi całego siebie, albo tracisz to, co we mnie najlepsze. Hipnotyzujące, wwiercające się w czaszkę gitary tworzą niesamowity, rzekłbym pierwotny trans, po wsiąknięciu w który człowiek zatraca poczucie czasu i przestrzeni. Wyrwać z tego dziwnego, acz przyjemnego stanu mogą nieoczekiwane przyspieszenia czy po prostu przełamanie dotychczasowego motywu - nie spodziewałeś się ich, ale czujesz, że tak właśnie musiało być, nie wyskakują one jak, nomen omen, Filip z konopi. 

Tak, zadziwiająco spójny i przemyślany jest to album. Podoba mi się zwłaszcza, jak otwierający płytę "Stridskall" posiada wspólny mianownik z przedostatnim "Tagen" - to jedyne utwory, na których pojawiają się podniosłe, wygłaszane czystym głosem deklamacje(tak bardzo charakterystyczne dla sceny skandynawskiej), przypominające wyczyny Fenriza w Isengard. Tworzy to poczucie wręcz kompozycji klamrowej, czegoś, co ma wspólny początek i koniec. Owszem, na końcu wybrzmiewa jeszcze czysto perkusyjne, rytualne wręcz outro, ale stanowi ono nie więcej jak kropkę nad i. A wszystko, co jest pomiędzy nimi, to czyste złoto. Każdy utwór wyróżnia się na swój sposób. Niech będzie to wyważony, mistyczny momentami "Andlos", któremu nie brakuje jednak - nie bójmy się tego określenia - rockowego pazura. A co powiecie na thrashowe podkręcenie tempa w "Doden i en doende kropp", iście przypominające Voivod(albo - zostając w Europie - Aura Noir)? A może najbardziej wściekły i atakujący blackmetalową zaciekłością "Gammelmod"? Podejrzewam zresztą, że każdy znajdzie tutaj swojego faworyta. "Nordabetraktelse" to materiał naprawdę równy, a jednocześnie nie na tyle równy, żeby całość zlewała się w jednostajne mielenie.

Pochwalić wypada ten album także od strony wokalnej - jest tu naprawdę sporo charyzmy i takiej fajnej zadziorności, którą da się uzyskać tylko śpiewając w swoim rodzimym języku, czyli w tym przypadku po szwedzku. Pojawiające się momentami, nieco nieporadne, wysokie okrzyki tylko dodają autentyczności i swojskiego uroku - podoba mi się ta nieskrywana spontaniczność. Bardzo robi mi też wyważona produkcja, umieszczająca bębny nieco z tyłu. Nacisk położony jest tu zdecydowanie na gitary i dobrze, bo to one grają tu pierwsze skrzypce. Brzmienie jest organiczne i naturalne, takie, jakie powinno być w przypadku tej konwencji. 

Co tu jeszcze można dodać? Chciałbym się do czegoś przyczepić... ale w zasadzie nie mam do czego. Kapitalny, żywotny materiał, wyrastający na cichego bohatera roku 2019. Jeżeli uwielbiasz "Transilvanian Hunger", ale chciałbyś doznać mniej mizantropijnego transu, a w większym stopniu wydobyć z siebie pierwotne instynkty - załóż słuchawki, zarzuć EHLDER i pobiegaj po najbliższej puszczy. Sio! 

wtorek, 12 listopada 2019

Recenzja MAYHEM - Daemon. Bardzo dobry black metal, przeciętny Mayhem

Dlaczego zdecydowałem się na dość prowokujący tytuł tegoż wpisu? Otóż z Mayhem sprawa ma się następująco. Jest to kapela niewątpliwie kultowa i zasłużona dla całego metalu w ogóle. Pomińmy już fakt, że wokół tego zespołu narosło już tyle legend i kontrowersji(część prawdziwych, część nie), a w okresie poprzedzającym wydanie debiutanckiego DMDS działo się... sporo. Skupmy się na muzyce. Mayhem z praktycznie każdym kolejnym albumem nie bał się wypływać na nowe, niezbadane wody - czasem tylko w kontekście samego siebie("Chimera"), ale niejednokrotnie i całego gatunku("Grand Declaration of War", "Ordo ad Chao"). Zespół, który po nagraniu wybitnego albumu w zasadzie definiującego black metal nie zaczął nagrywać kalki tegoż materiału, tylko przekraczał co rusz bariery i granice. W efekcie powstała grupa ludzi rozumiejąca geniusz tych albumów, oraz z drugiej strony - cała rzesza pajaców deklarujących podniosłe manifesty, że Mayhem skończył się na Kill'em all(to już temat na inny post, za który w sumie chętnie się niedługo zabiorę).


Po co ten przydługi wstęp? Otóż "Daemon" jest w zasadzie pierwszym albumem, który porusza się w znanej dla Mayhem strefie komfortu. Czy to źle? To zależy. Jeżeli słusznie oczekujemy, że zespół ten jeszcze raz przekroczy Rubikon, to niestety czeka nas rozczarowanie. Najnowsze dzieło Necrobutchera i kolegów po fachu stanowi w największym skrócie syntezę wszelkich poprzednich wydawnictw, jakie ukazały się pod tą nazwą. Owszem, jest tu kilka drobiazgów i zagrywek, które nigdy wcześniej nie miały miejsca, ale umówmy się - to tylko detale nadające smaczku całości, nie zaś nakreślające ogólny wydźwięk albumu. 

A jaki jest "Daemon"? Zdecydowanie stanowi on najbardziej bezpośredni i konwencjonalny album The True Mayhem od czasów "Chimery". Jest to też najmniej monolityczny wypust zespołu. To tak naprawdę zespół piosenek, które można słuchać w odosobnieniu lub zmienionej kolejności - większej różnicy to nie zrobi. Nie znaczy to, że album jest niespójny czy rozpada się w szwach! Absolutnie. Całość ma zdecydowanie sens i poczucie kierunku, po prostu nie idzie za tym jedna konkretna myśl przewodnia. No bo co my tu mamy? Są krótkie utwory będące ciosem w ryj, jak "Worthless Abominations Destroyed" czy "Of Worms and Ruins", pod względem riffowania zdecydowanie odwołujące się do DMDS - ten drugi rozpoczyna się motywem jakby nieśmiało nawiązującym do tytułowego utworu z debiutu. Sporo jest tu ogólnie grania "religijnego", nieco natchnionego - pod tym względem faktycznie można uznać, że "Daemon" jest powrotem do korzeni. Z drugiej strony, dwa pierwsze numery ze swoimi przestrzennymi motywami wyraźnie nawiązują do poprzedniego "Esoteric Warfare". Szczególnie "Agenda Ignis" należy do zdecydowanej czołówki płyty - kawałek zimny, mechaniczny, przypominający nieco Thorns. Podobnie sprawa ma się z "Falsified and Hatred", przepełnionym samplami i elektroniką. A w zestawie jest jeszcze "Bad Blood", z pierwszą od dawien dawna tradycyjną solówką(!), nadającą całości niespotykanej świeżości czy "Malum" z lekkim zalążkiem eksperymentalnego szaleństwa. 

Zwykle nie opisuję albumów w ten sposób, wymieniając konkretne utwory, ale widzicie, w przypadku "Daemon" inaczej się po prostu nie da - bo to, jak już wspomniałem, konglomerat dobrze znanych dźwięków. Łatwo można też wywnioskować, że jest to rzecz całkiem zróżnicowana, dzięki czemu nie nuży jakoś szczególnie, mimo długiego czasu trwania. Godzina to jednak trochę zbyt dużo jak na Mayhem. Końcowe utwory, choć wciąż dobre, wydają się już być umieszczone nieco na siłę. Nie dotyczy to zajebistego, bonusowego "Everlasting Dying Flame", który wręcz krzyczy: "Hej! Powstałem 25 lat temu!", ale odtwórczość na takim poziomie łykam bez popity. Szczególnie świetnie chodzi w nim bas, plumkający niczym w ikonicznym "Life Eternal". 

No więc w sumie to jest dobrze, co nie? No, nawet bardzo. Nie licząc dość paskudnego, sterylnego brzmienia, któremu trochę brakuje mocy - w tych bardziej industrialnych momentach ma ono sens, jednak gdy chodzi o proste metalowe parcie do przodu, chciałoby się usłyszeć bardziej organiczne bębny. "Daemon" to... wróćmy do tytułu. Po prostu bardzo udany black metalowy album, będący jednocześnie zachowawczym i bezpiecznym w odniesieniu do twórczości Mayhem. Mi się te wszelkie odniesienia i niuansiki bardzo podobają, tylko muszę przymknąć oczy na nazwę zespołu. W końcowym rozrachunku słucha mi się tego przyjemnie. Ot, niezobowiązujące granie, przyciągające uwagę tym, co już znane i lubiane. 

PS. Atilla oczywiście po raz kolejny używa swoich strun głosowych na milion sposobów i nadal jest to totalnie satysfakcjonujące dla słuchacza. Cieszy mnie zwłaszcza spora ilość absolutnie wspaniałych momentów "operowych". W zasadzie jeśli chodzi o performance, to na spółkę z Hellhammerem jest on bohaterem tego albumu.

PS2. Przeraża mnie niesamowicie sporo głosów, że jest to najlepszy Mayhem po DMDS. Ale to już wyjaśniliśmy sobie w pierwszym akapicie :D

czwartek, 7 listopada 2019

5 powodów, dla których "Henbane" jest tak zjawiskowym albumem

Pierwotnie tytuł tego wpisu miał brzmieć "...jest najlepszym polskim albumem (black) metalowym", ale stwierdziłem, że konkurencja w postaci pewnych płyt mimo wszystko nie odstaje, a po drugie takie wyrokowanie nie ma zbytniego sensu. Przejdźmy więc do meritum. Postaram się wskazać 5 cech, dzięki którym drugi pełniak CULTES DES GHOULES tak dobrze robi wielu ludziom(w tym mnie).


1. Całkowicie unikalny klimat i wydźwięk albumu. Skojarzenia, jakie mam słuchając "Henbane", wcale nie są taką oczywistością w szeroko pojętym metalu. Bagna, wszechobecny śluz, wydobywające się zewsząd opary trujących substancji i chatka wiedźmy gdzieś na środku zielonego jeziora. Rytuały, odurzenie LULKIEM CZARNYM i wycie do księżyca. Jest w tym wszystkim jakiś diabeł, pierwiastek czystego zła, nie tak namacalny i mrożący krew w żyłach jak np. w Deathspell Omega czy Katharsis, ale wciąż ma się wrażenie, że ci goście robią to wszystko na serio, mimo opakowania całości w nadal komiksowo-groteskową stylistykę(to nie wada, żeby mi zaraz ktoś nie zarzucił, że obdzieram zespół z jego kultowej otoczki). Wszelkie dodatki i ozdobniki, jakimi opatrzono tę płytę, tylko potęgują tę cudowną, wyrazistą atmosferę - wstawki niczym z sabatu albo procesu o czary, upiorne klawisze, wersy(a nawet cały utwór!) po polsku, rytualne/plemienne bębny, można długo wymieniać. Co najważniejsze, jest to użyte z głową i umiarem - nie wytrąca z metalowego przecież szkieletu całości.

2. Rzecz w sumie oczywista - wokale Marka. Totalnie niepowtarzalny, nie do podrobienia styl, który poznajesz od pierwszej sekundy. Człowiek ten używa strun głosowych w sposób jawnie sugerujący jego szaleństwo i opętanie. Ranga przeróżnych technik, których używa, jest zdumiewająca, a co najlepsze - nadaje to "Henbane" genialnej narracji i dodaje utworom głębi. Raz zawodzi, raz wyje, raz wrzeszczy, raz wreszcie deklamuje bluźniercze inkantacje. Szaleńcze, histeryczne wręcz śmiechy, a za chwilę zejście do basowego pomruku godnego Attili Csihara. Tego nie da się dobrze oddać słowami, trzeba posłuchać.

3. Brzmienie gitar i sposób riffowania bliższy tak zwanej pierwszej fali black metalu(to kontrowersyjna szufladka i temat rzeka, ale nie wchodźmy w to). Bliżej temu do tworów takich jak Master's Hammer, Mortuary Drape czy Negative Plane(!) niż do typowej norweskiej kapeli. Już choćby dzięki temu "Henbane" łatwiej było się wybić, bo takie piłowanie na wiosłach nie jest w sumie czymś często spotykanym. Dużo w tym odwołań do najdalszej nawet klasyki, z Black Sabbath na czele. W ogóle ten album jest taki "vintage", i bynajmniej nie tylko "black magic". No i ten FUZZ, wspaniały przester, riffowanie gęste jak smoła. Czujesz, jak gitarzyści wchłaniają całą zieloną moc, po czym wyrzygują na ciebie i strumieniują przy pomocy strun. I chcesz więcej, i więcej.

4. Praca sekcji rytmicznej. I wcale nie chodzi mi tu jedynie o oczywistość, jaką jest świetna praca bębnów nadająca drive całemu albumowi i sprawiająca, że nawet rozciągnięte do paru minut pojedyncze motywy utrzymują swoją świeżość przez cały czas. Jest też w kurwę mięsisty bas, który nadaje w cholerę ciężaru tym utworom i razem z gitarami tworzy to "lepkie", odrywające się niczym flegma brzmienie.

5. No i wreszcie - same kompozycje. W recenzji ostatniego albumu Cultes des Ghoules wspomniałem, że 55 minut to idealny czas trwania płyty tego zespołu i z tym samym mamy do czynienia tutaj. Jeśli tylko nie stoi ci na głowie palący się dom i kredyt do spłacenia, to przez cały obrót materiału jesteś w niego totalnie zaangażowany. 100% immersji przez 55 minut - to wbrew pozorom nie jest takie proste do osiągnięcia. Sam się sobie dziwię, że to mówię, ale NIE MA na "Henbane" jakichkolwiek dłużyzn - choć paręnaście odsłuchów temu przeszkadzała mi rozciągnięta końcówka "The Passion of a Sorceress". Ale nie - dzięki temu, że w gruncie rzeczy ten pojedynczy patent obudowany jest kilkoma warstwami i rosnącym nieustannie napięciem, nie nudzi. 

W ogóle łapię się na tym, że co jakiś czas zmieniają mi się faworyci na tej płycie. Fenomenalny, ikoniczny już wręcz "Vintage Black Magic", najbardziej szamański i najbardziej rozbudowany, z najlepszymi popisami Marka i w ogóle "naj" pod każdym względem. Szaleńczy, przypominający taniec wiedźm na Jasnej Górze "Festivals of Devotion" z kapitalną dynamiką pomiędzy sekcją rytmiczną a gitarami. Czy wreszcie "The Devil Intimate", który swoim polskim tekstem tylko robi chrapkę na więcej takich odjazdów w przyszłości, ale przede wszystkim atakuje słuchacza nieprzerwanym ciągiem zajebistych, tak klasycznie brzmiących riffów, by w swoim podsumowaniu dosypać do pieca i przeprowadzić blackmetalowy holokaust. 

Chodzi po prostu o to, że ta niemal godzina mija jak z bicza strzelił. "Henbane" jest przepakowane kreatywnością, twórczymi pomysłami i zwyczajnie wychodzi obronną ręką, grając 10-minutowe utwory bez popadania w bezsensowne mielenie jednego riffu(co niestety na następnym "Coven" nie do końca im się udało). Tak to widzę. Bez jakich szczególnych konkluzji czy podsumowań  zakończę ten tekst, zanim wkradną się do niego, hehe, dłużyzny. 

niedziela, 3 listopada 2019

Recenzja SIGH - Scorn Defeat. Japonia po europejsku

SIGH - Scorn Defeat. Japonia po europejsku

W 1993 Euronymous, jeszcze przed śmiercią, zdążył zainteresować się niejakim Sigh. Rzecz to była całkiem egzotyczna, bo z dalekiej Japonii. Na szczęście ówczesny mózg Mayhem nie przejmował się takimi głupotami i wiedział, że dobra muzyka broni się sama, bez kontekstów geograficznych. Zapewne kolejne dzieła Mirai i spółki nie przeszłyby pod banderą Deathlike Silence, bo z black metalem zaczęło to mieć coraz mniej wspólnego(chociaż Euro był całkiem otwartym umysłem, więc kto wie...) - to już historia na inny wpis. "Scorn Defeat" zaś, to czystej wody black z thrashowymi naleciałościami. Wystarczająco europejski, bo Hellhammer, Celtic Frost i Samael aż się stąd wylewa. Ale i z miejsca słyszymy, że mogło to powstać jedynie w Kraju Kwitnącej Wiśni. Już na tym etapie, jeszcze klasycznego metalowego łojenia, mamy tu do czynienia ze sporą ilością barwnych ozdobników. Sigh nie boi się wplatać w black/thrashowy rdzeń swojej muzyki przeróżnych dodatków, acz czyni to znacznie bardziej oszczędnie niż na późniejszych albumach.



"Scorn Defeat" stylistycznie przypomina coś na pograniczu pierwszej i drugiej fali bm. Jak już wspomniałem, riffowanie ma tu znacznie więcej wspólnego z Samael niż chociażby właśnie Mayhem. Prostota i swojego rodzaju toporność jest tu na porządku dziennym - ale to nieoszlifowanie jest oczywiście wartością dodaną. Co wyróżnia tych Japończyków to przede wszystkim niecodzienne struktury utworów i skłonności do eksperymentów. Otwierający album "A Victory of Dakini" jest dobrym tego reprezentantem - mamy tam i umiejętnie wplecione klawisze, i totalnie z dupy pojawiającą się solówkę, która za pierwszym razem wywołuje konsternację, lecz wraz z kolejnymi odsłuchami zdaje się pasować. Takie dziwne odjazdy tylko wspomagają cholernie niepokojący i momentami wręcz upiorny wydźwięk całości. Wystarczy posłuchać "At My Funeral" - to gitarowe tremolo w połączeniu z symfonicznym pasażem tworzy jeżący włosy efekt. Jest w tym coś gotyckiego, acz bez tandety i kiczu. Dodajmy do tego charakterystyczne wokale Mirai, bardzo jadące pod Venom, z typową dla tegoż zadziornością i arogancją, ale i cudownym smaczkiem w postaci akcentu. 

Ale nie samym klimatem to wydawnictwo stoi - kompozycyjnie jest naprawdę dobrze, a każdy utwór ma swój unikalny charakter i się czymś wyróżnia. "The Knell" to pędząca niczym japoński pociąg jazda bez trzymanki, "Ready for the Final War" to epicki, 9-minutowy odjazd, zarówno pełny patosu i ornamentyki, jak i po prostu klasycznego riffowania w stylu Celtyckiego Mrozu. Na czele z absolutnie przezajebistym, niespodziewanym przyśpieszeniem w 5 minucie - tak bardzo przypominającym "The Usurper". No i zawiera najbardziej nadające się do wspólnego śpiewania wersy na płycie: "Into the night of the depths/When rago shines into the skies/They will regret, the tenth planet/The king of destruction now has come", przeplatane opętańczym, histerycznym śmiechem wokalisty. Przewspaniała rzecz. A na końcu jest jeszcze "Taste Defeat", wolno kroczące, zajeżdżające doom metalem na kilometr, ze świetnym użyciem piszczałek czy cholera wie jaki to instrument, no i gorzką, naprawdę przytłaczającą końcówką, gdzie utwór zwalnia jeszcze bardziej, powoli usuwając się w nicość(jedno z lepszych użyć fade-outu jakie słyszałem). "All the faiths you had are falling down/Taste of defeat, defeat of yourself"...

I szkoda tylko, że to tak naprawdę jedyny album w tym stylu, jaki nagrał Sigh. Jeszcze klasycznie metalowy, acz wystarczająco "udziwniony" i obudowany nietypowymi rozwiązaniami, by stanowić totalnie unikalne zjawisko na scenie. No i w 1993 tak aktywne użycie klawiszy nie było jeszcze czymś na porządku dziennym, więc warto czasem wymienić Sigh obok Emperor. A dla mnie - mówiąc zupełnie szczerze - Japończycy wykorzystali elementy symfoniczne ze znacznie większym wyczuciem i bez takiego napuszenia. Podsumowując - perełka.



czwartek, 31 października 2019

Recenzja BEKËTH NEXËHMÜ - De svarta riterna

BEKËTH NEXËHMÜ - De svarta riterna

Nie dajcie się zwieść przedziwnej nazwie zespołu ani temu, że praktycznie cała jego dyskografia to demówki. To nie jest kolejny chujowy podziemny black metal wydany na kasecie limitowanej do 10 sztuk. To prawdziwa perła, i naprawdę nie trzeba daleko szukać, by się do niej dokopać. 



De svarta riterna to 48 minut improwizowanego(?) atmosferycznego black metalu. Jeśli ten myk z improwizacją jest prawdą, to chylę czoła, bo zawarta tu muzyka jest na naprawdę wysokim poziomie. Dźwięki te przywołują na myśl skojarzenia typowe dla gatunku - zima, smalący w twarz wicher i ledwo widoczna sylwetka gdzieś w oddali, próbująca przetrwać nawałnicę. Klimat jest tu naprawdę przepotężny i idealnie wręcz trafia w jakiś czuły punkt mojej duszy - nie aż tak jak Burzum, ale jest blisko. To eskapizm w najczystszej postaci, portal do jakiegoś innego wymiaru, gdzie można dać się ponieść tej wędrówce. Mimo, że jest to momentami całkiem intensywne i niesione opętańczymi wrzaskami gdzieś z oddali, to oczywiście nie o agresję tutaj chodzi. Trzeba się w to po prostu zanurzyć i chłonąć całym sobą - puszczone w tle działa, ale nie ma większego sensu.

Te "zimowe" skojarzenia tworzone są przede wszystkim przez udział świdrujących, chaotycznych, acz często też chwytających za serce riffów. Połączenie brzydoty i piękna - jak to zwykle bywa - daje kapitalny efekt. Brzmienie gitary jest chropowate i surowe, ale czytelne. Wiosła grają tutaj bardzo charakterystyczne dysonanse, typowe dla współczesnego oblicza gatunku, lecz ich celem nie jest wywołanie dyskomfortu słuchacza(co rzecz jasna nie byłoby wadą). Chodzi tu raczej o oddanie tej próbującej cię zabić zamieci - podpowiadając ci jednak, że śmierć w majestatycznych, ośnieżonych górskich szczytach nie musi być taka zła. Sprawdźcie sobie początek "Hels Frusna Nejder" i w mig zrozumiecie, o co chodzi. Niektóre z zawartych tu motywów to absolutnie szczytowe osiągnięcia, jeśli chodzi o klimatyczny black metal. Zapadają w pamięć niemal od razu, ale nawet za dziesiątym odsłuchem niesamowicie cieszą.

Wydźwięku całości dopełniają brzmiące momentami w tle syntezatory, współpracując z gitarami i tworząc ścianę dźwięku, której nie powstydziłby się Emperor. Nie jest to jednak symfoniczno-pompatyczne, a zdecydowanie bardziej wyważone i stonowane. No i ambient, moi drodzy, ambient, czym byłoby takie wydawnictwo bez plumkających przerywników? W zasadzie w tym przypadku jest to trochę więcej niż intro i outro, bo część ambientowa wypełnia całkiem pokaźną część materiału. Na szczęście nie dłuży się i nie nuży, a na brzdękającym na drugim planie basie idzie zawiesić ucho. Te momenty wyciszenia tylko podkreślają to, co nadejdzie po nich i wzmacniają wydźwięk fragmentów metalowych. Muszę też pochwalić grę na perkusji, bo nie ogranicza się ona tutaj jedynie do nieustannego blastowania. Wręcz przeciwnie - jest w co się wsłuchać. Akcenty na talerzach robią tu robotę, a bezlitosne przejścia tylko zagęszczają muzykę, nie pozostawiając pustej przestrzeni będącej polem do manewru dla wkradającej się nudy.

Ciężko mówić o tej muzyce bez uciekania w pozamuzyczne opisy czy skojarzenia, więc na tym już zakończmy. Polecam po prostu wygospodarować wolną godzinkę i wybrać się w podróż do alternatywnego świata. Nie będzie ona wymagająca, ale na tę wydeptaną ścieżkę będziecie chcieli wracać i wracać.

niedziela, 27 października 2019

Recenzja SATYRICON - Volcano. Ascetyzm, chłód i przebojowość

SATYRICON – Volcano. Ascetyzm, chłód i przebojowość

Wydany w 1999r wybitny „Rebel Extravaganza” był wielkim środkowym palcem pokazanym rozmieniającej się na drobne scenie blackmetalowej. Satyr i Frost postanowili nie brać jeńców i mieć wywalone na to, co powie ktokolwiek, w tym fani zespołu, który przedtem uchodził za wzór leśnego grania. Był to przejaw całkowitego buntu i radykalizmu, który zaowocował najlepszym krążkiem w dyskografii, a zarazem otworzył dla Satyricon nową furtkę. Skończyły się szyszki i przaśne melodyjki, ustępując miejskiej estetyce, brudowi i mechanicznej precyzji. „Volcano” jest w uproszczeniu pierwszym albumem utrzymanym w stylistyce, w której duet porusza się do dzisiaj. I moim zdaniem zdecydowanie najlepszym.


Wiecie, do pierwszych trzech płyt tego zespołu mam ambiwalentny stosunek. Są one do bólu norweskie, ze wszystkimi złymi i dobrymi znaczeniami tego słowa(w kontekście muzycznym). Mają swój niezaprzeczalny urok, ale są naiwne i momentami tandetne. Większość uznaje ten etap za jedyny prawdziwy w twórczości Satyricon, twierdząc, że ci potem zeszli na psy i sprzedali się. Ja się absolutnie z tym nie zgadzam – wolta stylistyczna wyszła im tylko na dobre. Satyricon w końcu zaczął tworzyć muzykę, która broni się dobrym riffem, hipnotycznym minimalizmem i taką ascetyczną elegancją. Bez fajerwerków, za to tak, że każde uderzenie w bęben dobitnie podkreśla wszystko, co dzieje się pod spodem. „Volcano” jest oszczędne w środkach i doskonale wyważone w proporcjach. Bije z tej muzyki chłód i gniew skierowany na zewnątrz, ale także ku wnętrzu, do samego siebie.

Oszczędność, o której wspomniałem, stanowi właśnie motyw przewodni tego albumu i wspólną cechę wszystkich utworów. Przeważnie są one oparte na dwóch-trzech motywach, które oczywiście ewoluują i przeobrażają się w czasie, by nie zanudzić słuchacza. "Volcano" jest hipnotyczne i wciąga niczym czarna dziura, będąc przy tym bardzo nośnym albumem. Flirty z hard rockiem są tu oczywiste, a sporo riffów sprawia, że łeb rusza się sam. Nie jest to jednak nachalna przebojowość - no może lekkim wyjątkiem niech będzie "Fuel for Hatred", który trochę może razić zbytnią oczywistością wiodącego pomysłu na ten utwór. Następuje on jednak po mrocznym "Angstridden", rozwiewając nieco przytłaczającą atmosferę - to posępne, grobowe zwolnienie pod koniec przypomina "Crossing the Triangle of Flames" z trójki Darkthrone(takie porównanie to najwyższa rekomendacja!). W zasadzie całość skonstruowana jest w ten przeplatający się sposób - raz jest banger, a raz powoli sączący w ciebie jad mizantropijny black metal. Trzeba mieć naprawdę spore pokłady złej woli, żeby uważać ten album za coś, co w założeniu ma podbijać listy przebojów i osiągać miliony wyświetleń na jutubach. Jak dla mnie to jest wręcz przeciwnie - goście wypięli się na to, za co pokochali ich słuchacze i zaczęli tworzyć swoją wariację na temat. A już na pewno nie uwierzę, że 14-minutowy, monolityczny, kroczący dumnie i powoli "Black Lava" to coś, co miało zainteresować duże wytwórnie. Tak jak singlowy "Fuel for Hatred" można nucić przy goleniu, tak zamykający kawałek(i kilka innych) stanowi wręcz antytezę chwytliwości.

Dla mnie jest to po prostu zajebisty i natchniony album. Tu i ówdzie czerpie inspiracje ze wspomnianego już Darkthrone, końcowy riff "Repined Bastard Nation" to esencjonalne Burzum(spokojnie dorównujące mu jakością - w prostocie tego patentu leży potężna moc), a "Possessed" to black/thrash jakiego nie powstydziłaby się Aura Noir, lecz całość składa się na oryginalny i wyrazisty styl. Jak dla mnie, na przekór internetowym ekspertom - "Volcano" odsiewa pozerów(nie lubię tego określenia, ale tu mi pasuje), którzy nie potrafią zaakceptować czegoś, co wychodzi poza sztywne ramy drugiej skandynawskiej fali. Nie ma tu miejsca na sentymentalne melodie, to czysty, ciosany toporem, szary black metal, acz atakujący wieloma odcieniami tejże szarości - paradoksalnie, w swoim minimalizmie jest to bardzo zróżnicowana rzecz. Prostota nordyckiego riffu nie szkodzi w tworzeniu angażujących i wciągających utworów. A perkusja Frosta to dla mnie wisienka na torcie - cholernie podoba mi się to, że gość gra z niewyobrażalnym WYCZUCIEM. Każde uderzenie w centralę, każde przejście jest na swoim miejscu. To granie proste, ale nie prostackie - wystarczająco urozmaicone, by można było słuchać płyty dla samych partii bębnów, nie trącące jednak przy tym efekciarstwem i nie będące "overplayed". 

Ścisła czołówka tego zespołu i rekomendacja dla każdego, kto kuma, że dobry riff i zgrabne operowanie rytmiką w zupełności wystarcza, by stworzyć hipnotyzującą blackmetalową atmosferę. Zacytuję początek płyty: "At my command... Unleash hell". Jazda!

niedziela, 20 października 2019

Zapomniane perły #1: TIMEGHOUL

Okres mniej więcej od 1991 do 1994 to wspaniały czas dla wszelkich technicznych i eksperymentalnych odmian death metalu. O dokonaniach takich hord jak Death, Atheist czy Pestilence wie każdy kto liznął temat, więc szkoda czasu na pałowanie się nad oczywistościami. Ale już bohaterowie dzisiejszego wpisu nie przychodzą od razu każdemu na myśl. Nie dziwota, bo Timeghoul wydał raptem dwie demówki. Potem się rozpadli, następnie była reaktywacja, z której ostatecznie wyszły nici. Chciałbym jednak poświęcić im trochę czasu, bo raz że drugie demo jest w moim mniemaniu genialne, a dwa - jest ogromnym źródłem inspiracji choćby dla takiego Blood Incantation, którym zachwyca się obecnie pół internetów(w tym ja). Oddajmy więc cześć i chwałę pionierom - leaders not followers!



"Tumultuos Travelings" to całkiem niezły materiał, choć jeszcze mocno pierwotny i nieokrzesany. Muzycznie jest znacznie mniej ciekawy niż kolejne demo, choć już tam miejscami pojawiają się zajawki tego, co przyjdzie dwa lata później. To rzecz z pewnością ważna dla zespołu, ale generalnie raczej ciekawostka. Nie będę się więc nad nią rozwodził, tylko od razu przejdę do rzeczy. Mówię Timeghoul, myślę o "Panaramic Twilight".

To raptem dwie kompozycje, ale składają się łącznie na 19 minut muzyki. Mamy więc do czynienia z długimi i rozbudowanymi utworami. Niekonwencjonalne struktury, odejście od typowego podejścia zwrotka/refren, liczne zmiany tempa i atmosferyczne wstawki - znajdziecie tu to wszystko. Timeghoul był zespołem z ogromnym potencjałem - grali nieszablonowo i progresywnie, nie zatracając jednak(co najważniejsze!) deathmetalowej furii i pierwotności. Wokale to prawdziwy wyziew prosto ze studni, a intensywność garów w połączeniu z szybkim, rwanym riffowaniem tworzy miejscami efekt, którego nie powstydziłoby się Suffocation - to naprawdę bywa kurewsko brutalne. Przede wszystkim jednak mamy tu do czynienia z kapitalnym, kosmicznym klimatem - tworzonym zarówno przez mówione intra(jakby transmisje z obcych planet), charakterystyczną współpracę dwóch gitar, przestrzenne, spokojniejsze fragmenty(to zwolnienie w "Occurance on Mimas" - czysta magia) czy wokale przepuszczone przez vocoder. Zachwyca mnie dynamika tych kompozycji, to ile się w nich dzieje i jak bogate są w różne pomysły, a jednocześnie jak DOBRZE są skonstruowane - mają jasny motyw przewodni i wyraźną kulminację, to nie jest tylko zlepek zajebistych riffów, tylko coś co żyje własnym życiem. Timeghoul stworzył chyba najlepszy w dziejach miks czystego, wyrazistego death metalu z muzyką progresywną. Właśnie to wyważenie stanowi o sile tego materiału - jest to rzecz dojrzała i potwierdzająca nieziemską kreatywność tych gości, a jednocześnie cholernie szczera, lekko surowa i nieokrzesana, typowo dla oldschoolu. 

Muszę też wyróżnić zdolność gitarzystów do tworzenia bardzo wyrazistych melodii, nasuwających na myśl konkretne wizje. Słychać, że Timeghoul interesowało zjawisko czasu, a nad całością unosi się taka gorzka zaduma nad przemijaniem. Kurwa, chciałbym to umieć jakoś plastycznie oddać słowami, ale nie potrafię - chodzi mniej więcej o to, że gitary w tych wolniejszych, płynących momentach, w połączeniu z mówionymi wokalami istoty wyraźnie przewyższającej inteligencją gatunek ludzki, tworzą genialny klimat. Koncept hula tu wyśmienicie.

"I am a god, the prime being/I shall impale you/On the crumbled pillars of the millenia" - ten fragment, w połączeniu z następującym po nim zmasowanym WPIERDOLEM, wywiera piorunujące wrażenie.



"Boiling in the Hourglass" i "Occurance on Mimas" to dwa genialne utwory, których nie znajdziecie na listach najbardziej przełomowych czy epokowych dzieł gatunku, ale moim zdaniem zdecydowanie do nich należą. To, że Timeghoul nigdy nie nagrał pełnego albumu, jest dla mnie OGROMNĄ stratą i zaprzepaszczeniem geniuszu - ale biegu historii niestety nie zmienimy. Dobrze, że przynajmniej obie demówki zostały później wznowione i wydane jako kompilacja - dzięki temu więcej ludzi mogło je sprawdzić. "Panaramic Twilight" to obowiązkowy materiał, stojący ramię w ramię z najlepszymi dokonaniami tej szufladki. Niby szkoda, że tak krótko i tak mało, ale zawsze powtarzam, że niedosyt jest lepszy niż przesyt. A "replay value" jest i tak w tym przypadku niemal nieskończone.

środa, 16 października 2019

Recenzja BLOOD INCANTATION - Hidden History of the Human Race

BLOOD INCANTATION - Hidden History of the Human Race

Wiecie, trochę głupio mi pisać o płycie, którą swoją premierę ma dopiero za ponad miesiąc. Co jednak poradzić, skoro dziś muzyka tak szybko trafia do rosyjskich wypożyczalni? A pokusa, by przesłuchać nowy materiał ekipy, która w tak krótkim czasie wyrobiła sobie zdanie jednego z najlepszych przedstawicieli współczesnej sceny deathmetalowej, jest tak wielka? W odróżnieniu od, chociażby, takiego Tomb Mold, wszelki hype ma w tym przypadku uzasadnienie. Premiera "Starspawn" w 2016 roku była wydarzeniem, to samo mamy w roku bieżącym z "Hidden History of the Human Race". Zwolennicy spiskowych teorii, interwencji Obcych(w tym ich wpływu na budowę egipskich piramid) i płaskoziemcy będą zachwyceni; panowie z Blood Incantation wiedzą, jaką tematykę tygryski lubią najbardziej. Co ważniejsze, wiedzą jednak, że album w tym stylu powinien trwać 30 minut z kawałkiem - jak za starych dobrych czasów Death czy Atheist, gdy nagrywanie odjechanego death metalu było na topie - by w całość nie wkradła się nuda i monotonia.




Lubię, gdy od dosłownie pierwszej sekundy słyszane przeze mnie dźwięki pozwalają poznać, że mam do czynienia z tym zespołem, a nie innym. Styl wypracowany przez BI - choć to dopiero ich drugi długograj - ta specyficzna mieszanka charakterystycznego riffowania Morbid Angel, progresywności Death i atmosfery Timeghoul, jest już na dzień dzisiejszy nie do podrobienia, moim zdaniem. To spore osiągnięcie jak na zespół z tak niewieloma materiałami na koncie. Ale do rzeczy :) "Hidden History of the Human Race" to cztery utwory klimatycznego i na maksa oldschoolowego death metalu. Płyta ta mogłaby wyjść w 1993 roku, gdzie takiego grania było sporo, i nikt by nie zauważył różnicy. Wiadomo, że pewne trendy brzmieniowe się zmieniły, ale nie - goście nagrywają w pełni w analogu i to słychać. Cudowna odmiana po dziesiątkach nasterydowanych klonów z Nuclear Blast.

Blood Incantation para się tematyką science-fiction, uogólniając, i po raz kolejny wspaniale malują przy pomocy muzyki kosmiczne wizje. Co najfajniejsze, robią to bez jakichkolwiek wspomagaczy i pozametalowych środków - wokal z krypty, dwie gitary, bezprogowy bas i zestaw bębnów. Koniec. Najbardziej niszczą mnie tu riffy. Gitarowo jest to płyta cholernie bogata i przepełniona specyficzną ornamentyką, ale nie przegadana. Z braku lepszych słów powiem, że riffy są wyjebane w kosmos. To ten sam rodzaj odjazdu i nieziemskiej kreatywności, jaki prezentował Trey Azaghtoth na "Formulas Fatal to the Flesh". Tutaj obłędna technika i przysłowiowe "jeżdżenie po gryfie" ma sens i wspiera kompozycje, nadając im sens i kierunek. Nie jest to epatowanie umiejętnościami dla samego epatowania, a coś, co wynika naturalnie. "Slave Species of the Gods" i ostatni utwór(o tytule długości dorównującej jego niecodziennemu czasowi trwania) są tak przepełnione pomysłami, zmianami tempa i różnorodnymi motywami, że słuchając tego w tle można się wręcz pogubić. Ale "Hidden History of the Human Race" to w żadnym wypadku nie jest płyta do słuchania w tle. Zwłaszcza, że jest krótka, więc warto poświęcić tę chwilę na wchłanianie tej muzyki pełnią siebie - nie pożałujecie. Bo tutaj naprawdę jeden wspaniały moment goni drugi i jesteście zaangażowani od początku do końca. No, przedostatni utwór jest lżejszą, przestrzenną chwilą wytchnienia(złośliwi powiedzieliby, że wypełniaczem), ale potem dostajecie w ryj 18-minutowym progresywnym kopem, więc nie ma co narzekać.

A nie wspomniałem jeszcze o utworze numer dwa, czyli "Giza Power Plant". Jego zdecydowaną większość wypełnia absolutnie genialny atmosferyczny pasaż, który - bez słowa przesady - jest najlepszym kawałkiem muzyki, jaki słyszałem w tym roku. Szczerze mówiąc, to Nile - zespół znany ze wplatania orientalnych motywów do brutalnego rdzenia muzyki - nie miał tak dobrych "klimatycznych wstawek" od co najmniej 15 lat(co jest nieco smutne). Bliskowschodnia melodyka, gęste partie perkusji nie pozwalające się nudzić nawet w najwolniejszych momentach, plumkający w tle bas i dryfowanie po przestrzeni kosmicznej, zwieńczone natchnioną solówką, gdzie emocje sięgają zenitu. Pół minuty dłużej i byłoby to przesadzone, ale NIE - ci goście i w tym aspekcie znają umiar, bo na koniec serwują piękny powrót do klasycznego deathmetalowego grzania. Właśnie te wyważenie aspektów - doskonały balans między techniką, agresją i klimaceniem - sprawia, że słucha się tego tak dobrze.

Powiem tylko tyle - jeśli takie utwory, jak "Nothing is Not", "Cosmic Sea" czy "Occurance on Mimas" wywołują u was drżenie rąk i niepohamowaną ekscytację, migiem badajcie ten album. Timeghoul nigdy nie raczył nas pełniakiem(wielka strata), ale na szczęście ma godnych spadkobierców. Mam wrażenie, że trzecia płyta wstrząśnie sceną na dobre i za 20 lat będziemy mówić o tym zespole w podobnym tonie co o Morbid Angel. Tego Blood Incantation życzę!