piątek, 15 listopada 2019

Recenzja EHLDER - Nordabetraktelse

Ależ zaskoczenie! Prosto z mostu powiem, że debiutancki album EHLDER ma szansę okupować ścisłą czołówkę najlepszych płyt tego roku, choć nie wróżę mu powszechnego aplauzu - listy będą dawno pozajmowane przez gigantów. Kto dotrze do tego materiału, ten dotrze, i będzie miał okazję spędzić niesamowicie przyjemne 52 minuty. Nie jest to bynajmniej dzieło jakiegoś świeżaka, bo stojący za wszystkim Graav katował już swoje gardło i kończyny w takich hordach jak Armagedda czy LIK. I to słychać, bo pomimo dość generycznej okładki(aczkolwiek stylistycznie pasującej do muzyki jak ulał), wcale nie mamy tu do czynienia z przeciętnym leśnym graniem.


To znaczy las tu jest, i to w ogromnym stężeniu, ale taki do którego chcę się zapuszczać. I mimo że wydeptałem co nieco już ścieżki, bo od swojej premiery "Nordabetraktelse" regularnie wybrzmiewa w moich głośnikach, to nadal odkrywam w nim nowe szyszki do zebrania, kolejną dziuplę, w której mogę się schować i niewidzianą wcześniej wiewiórkę. Słowem - jest to album wielowymiarowy i nie puszący się od razu przed słuchaczem. Początkowo wydaje się monotonny, a wręcz nudny(!), lecz nie dajcie się zwieść temu pozornemu wrażeniu. Odpalcie go drugi raz, najlepiej nie skupiając się na niczym innym. To rzecz z gatunku: albo poświęcasz mi całego siebie, albo tracisz to, co we mnie najlepsze. Hipnotyzujące, wwiercające się w czaszkę gitary tworzą niesamowity, rzekłbym pierwotny trans, po wsiąknięciu w który człowiek zatraca poczucie czasu i przestrzeni. Wyrwać z tego dziwnego, acz przyjemnego stanu mogą nieoczekiwane przyspieszenia czy po prostu przełamanie dotychczasowego motywu - nie spodziewałeś się ich, ale czujesz, że tak właśnie musiało być, nie wyskakują one jak, nomen omen, Filip z konopi. 

Tak, zadziwiająco spójny i przemyślany jest to album. Podoba mi się zwłaszcza, jak otwierający płytę "Stridskall" posiada wspólny mianownik z przedostatnim "Tagen" - to jedyne utwory, na których pojawiają się podniosłe, wygłaszane czystym głosem deklamacje(tak bardzo charakterystyczne dla sceny skandynawskiej), przypominające wyczyny Fenriza w Isengard. Tworzy to poczucie wręcz kompozycji klamrowej, czegoś, co ma wspólny początek i koniec. Owszem, na końcu wybrzmiewa jeszcze czysto perkusyjne, rytualne wręcz outro, ale stanowi ono nie więcej jak kropkę nad i. A wszystko, co jest pomiędzy nimi, to czyste złoto. Każdy utwór wyróżnia się na swój sposób. Niech będzie to wyważony, mistyczny momentami "Andlos", któremu nie brakuje jednak - nie bójmy się tego określenia - rockowego pazura. A co powiecie na thrashowe podkręcenie tempa w "Doden i en doende kropp", iście przypominające Voivod(albo - zostając w Europie - Aura Noir)? A może najbardziej wściekły i atakujący blackmetalową zaciekłością "Gammelmod"? Podejrzewam zresztą, że każdy znajdzie tutaj swojego faworyta. "Nordabetraktelse" to materiał naprawdę równy, a jednocześnie nie na tyle równy, żeby całość zlewała się w jednostajne mielenie.

Pochwalić wypada ten album także od strony wokalnej - jest tu naprawdę sporo charyzmy i takiej fajnej zadziorności, którą da się uzyskać tylko śpiewając w swoim rodzimym języku, czyli w tym przypadku po szwedzku. Pojawiające się momentami, nieco nieporadne, wysokie okrzyki tylko dodają autentyczności i swojskiego uroku - podoba mi się ta nieskrywana spontaniczność. Bardzo robi mi też wyważona produkcja, umieszczająca bębny nieco z tyłu. Nacisk położony jest tu zdecydowanie na gitary i dobrze, bo to one grają tu pierwsze skrzypce. Brzmienie jest organiczne i naturalne, takie, jakie powinno być w przypadku tej konwencji. 

Co tu jeszcze można dodać? Chciałbym się do czegoś przyczepić... ale w zasadzie nie mam do czego. Kapitalny, żywotny materiał, wyrastający na cichego bohatera roku 2019. Jeżeli uwielbiasz "Transilvanian Hunger", ale chciałbyś doznać mniej mizantropijnego transu, a w większym stopniu wydobyć z siebie pierwotne instynkty - załóż słuchawki, zarzuć EHLDER i pobiegaj po najbliższej puszczy. Sio! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz