niedziela, 26 maja 2019

Recenzja CULTES DES GHOULES - Sinister

CULTES DES GHOULES - SINISTER


"Sinister" to doskonałe potwierdzenie tezy mówiącej o tym, że dzieła odrzucające słuchacza za pierwszym razem(czy wręcz przynudzające) okazują się niesamowicie żywotne na dłuższą metę. Nie ma tu efekciarstwa, jest za to niezwykle quality songwriting, że tak się wyrażę.


Zacznijmy od tego, że płyta trwa 55 minut. I jest to moim zdaniem idealna długość jak na materiał CdG. Sprawdziło się to przy okazji "Haxan", sprawdziło się przy okazji genialnego "Henbane". Natomiast "Coven", ze względu na swoją teatralną formułę i podporządkowanie instrumentów wokół tekstów, zostało rozciągnięte do niebotycznych rozmiarów. Były tam fragmenty absolutnie wywalające z kapci, ale było też przynudzanie czy ciągnięcie jednego motywu w nieskończoność, bez jakiejkolwiek progresji. "Sinister" też potrafi zaoferować riff, który wiedzie prym dobre kilka minut. Już na samym początku jesteśmy atakowani "Children of the Moon", 7-minutowym intrem opartym w zasadzie na jednym patencie. Posępny, ciągnący się riff, ale generalnie nuda, co nie? No nie do końca. Bo tu tak pięknie się to rozwija, tak zmyślnie dodawane są do tej układanki kolejne elementy, tak mocno obudowane jest to w dodatkowe warstwy. Idzie to wszystko do przodu, po prostu. Nie stoi w miejscu. A odkrywanie tych smaczków raz za razem jest po prostu bardzo intrygujące. 

To nie jest płyta, która za pierwszym razem powie: "o, tu, słuchaj, tu jest fajny moment!". Ja oczywiście mam tu swoje faworyty, na które czekam za każdym razem gdy odpalam "Sinister", ale na zdanie sobie sprawy które to są, potrzebowałem -nastu odsłuchów. Przede wszystkim jest to rzecz dość zróżnicowana - jak na, mimo wszystko, dość sztywną formułę zespołu. No więc jest powoli sączące się intro, sabbathowskie w najlepszym tego terminu wydaniu, w którym świetny doom metalowy riff uzupełniany jest upiornym klawiszowym motywem, a następnie gitarowymi sprzężeniami przypominającymi jęki potępionych dusz. Są dwa następne kawałki, będące przedstawicielami klasycznego Cultes des Ghoules w pełnej krasie. Oba są świetne i bardzo dobrze zbudowane(panowie doskonale zdają sobie sprawę, jak ważne jest powracanie do motywu przewodniego utworu i czynią to z konsekwencją), oferując kilka wwiercających się w głowę momentów, opętane wokale Marka i jazdę bez trzymanki przez przeważającą część utworu. Mają też kolejny punkt wspólny, czyli świetną konkluzję - autentycznie ma się wrażenie, że te osiem poprzednich minut prowadziło do spektakularnego finału. Szczególnie "Woods of Power" robi mi, z tymi nasyconymi dramaturgią klawiszami, niczym kościelne organy, ale w bluźnierczym wydaniu. 

Kapitalna jest też atmosfera całości. Jak zwykle towarzyszy słuchaczowi ten bagienno-leśny klimat, trochę groteskowy, trochę przerysowany, z wiedźmią chatką gdzieś na uboczu i sabatem czarownic na Łysej Górze. Najbardziej zbliżone toto jest do "Henbane", co niezmiernie mnie cieszy - co prawda tam było nieco bardziej "fuzzy" i "vintage"(hehe), tu jest raczej "ritual". Najznamienitszym tego dowodem jest utwór czwarty, "The Serenity of Nothingness", gdzie bębny wybijają iście szamańskie rytmy, na tle których deklarowane są złowieszcze inkantacje. To dość minimalistyczny utwór, bardzo niepozorny, za pierwszym razem wręcz odrzucający, lecz wierzcie mi - to typowy "grower". Te 12 minut mija jak z bicza strzelił, by przejść do zwieńczenia w postaci "Where the Rainbow Ends", w którym mikstura zwana "heavy metalem" aż bulgocze i wycieka z tego kotła. Cudowna jest to rzecz, może nieco niespójna, może nieco zbyt nagle jeden motyw przechodzi w drugi, ale co z tego? Jeden riff goni drugi, a w środku jest w ogóle takie wspaniałe wyciszenie, w którym prym zaczyna wieść bas i jest to orgazm dla uszu. W ogóle jest to taki "wesoły" kawałek, jakkolwiek niedorzecznie brzmiałoby to w kontekście muzyki CdG; nieważne, takie mam odczucie i sprawdza się to wyśmienicie. Leci to sobie i leci, by powoli odpłynąć w świdrujące outro, będące lekką reminiscencją pierwszego utworu.

"Coven" był czysto i selektywnie brzmiącym albumem(co akurat bardzo dobrze pasowało do jego konwencji), tu jest nieco mniej czytelnie - dominuje raczej brud i pewna doza zamierzonej "niedoskonałości". Nie ma fajerwerków pod tym względem i dobrze, bo być nie musi. Natomiast jak performance poszczególnych muzyków? Jest gites majonez, że tak się wyrażę. Mark of the Devil nie szaleje AŻ TAK, jak mu się zdarzało choćby w takim "Vintage Black Magic" i tym razem nie kradnie show pozostałym - myślę jednak, że wynika to po prostu z tego konkretnego, równego podejścia do utworów, a nie z wypaleniem czy brakiem pomysłu. Standardowy, wysoki poziom.

Dajcie "Sinister" szansę. Może nie spowoduje opadnięcia szczęki, początki tej znajomości będą dość niemrawe. Szybko jednak okaże się, że płyta ta stanie się jednym z waszych lepszych kumpli. To tak jak z niektórymi ludźmi: pozornie szaraczki i przeciętni zjadacze chleba, w głębi kryjący jednak arcyciekawe osobowości. Ja spokojnie stawiam tuż za "Henbane", a obok epki z 2011 roku. Doskonała rzecz, ścisła czołówka w dyskografii, potwierdzająca kto tu rządzi na polskiej(i nie tylko) scenie bm.

sobota, 25 maja 2019

Recenzja DEUS MORTEM - Kosmicide

DEUS MORTEM - KOSMICIDE

Bez zbędnych wstępów - polski black metal może szczycić się kolejną bardzo dobrą płytą. W ubiegłym roku zmiażdżyło mnie Cultes des Ghoules, teraz prym wiodą Doombringer i Deus Mortem. O tym drugim chciałbym dzisiaj powiedzieć. "Kosmocide" to album o wdzięcznym tytule(kosmobójstwo? Dla mnie bomba!) i... bardzo szerokim spektrum inspiracji. Nie chcę zarzucać o zrzynanie ani nic w tym stylu, ale jak dla mnie panowie wzięli po prostu to co najlepsze z kilku zespołów i połączyli to w imponującą całość.


Powstał więc materiał bardzo zróżnicowany stylistycznie. Są więc kawałki wściekłe, na modłę takiego Infernal War, są i bardziej melancholijne, ale i (zjadliwej) podniosłości czy patosu tu nie zabraknie. Przede wszystkim jest to jednak skomponowane z głową. Utwory trzymają się kupy, przejścia między poszczególnymi partiami są bardzo płynne i dynamiczne, świetnie to wszystko leci. Dużo "Blood Fire Death" wiadomo kogo, w ogóle jakieś quorthonowskie te solówki. Dużo norweskiego bm drugiej fali. Trochę Mgły, trochę Dissection, a nawet ostrego jak żyleta teutońskiego thrashu w drugiej połowie "Ceremony of Reversion pt2". Nie sposób się nudzić. Monotonne to na pewno nie jest, a i długość płyty jest w sam raz. A, i bardzo serdecznie chciałbym pochwalić garowego, bo ładnie kombinuje. Darkside toto jeszcze nie, ale są zadatki. W ogóle współpraca gitar z bębnami jest tu tip-top. Ja wiem, niby standardowa rzecz, ale nie każdemu wychodzi to tak dobrze.

Mój delikatny problem z "Kosmocide" jest taki, że nieco zbyt szybko odsłania karty. Trochę casus ubiegłorocznego Craft, o którym zresztą też niedługo napiszę. Dość szybko się to osłuchuje. Trzeba rozsądnie dawkować, bo inaczej może wyjść bokiem. Po X odsłuchach można mieć wrażenie, że nie zostało tu już nic do odkrycia, brakuje tej wielowarstwowości. Dobrze, że brzmienie jest szorstkie i przybrudzone, dzięki czemu płyta nie jest AŻ tak przystępna. Ale generalnie black metalu w wykonaniu Deus Mortem A.D. 2019 nikt się nie przestraszy. To miłe piosenki som, że tak powiem. Nie to, żeby to było źle, wręcz przeciwnie. Doskonale się tego słucha. Wyróżnić muszę przede wszystkim "The Seeker". Kapitalny, wzniosły numer, w którym subtelne chórki doskonale podbijają atmosferę. Mnie tu trochę Bolzerem trąci, nie pod względem kompozycyjnym, ale raczej ze strony ogólnego vibe'u. "The Destroyer" zaś to Dissection w czystym wydaniu, hicior. Refren wchodzi w banię i nie chce wyjść, a końcówka to w ogóle klękajcie narody. Generalnie jednak każdy utwór jest tu w pytę i ma swoje highlighty.

Polecam. Może nie do słuchania trzy razy dziennie, ale polecam.


piątek, 17 maja 2019

Into the Abyss #4 - relacja

INTO THE ABYSS FEST IV - RELACJA

W ostatni weekend do Wrocławia zleciała się cała masa wyśmienitych hordów. Trzy sceny, pełna hala z merchem, kible bez umywalek(prawdziwy metal nie myje rąk, hehe), piwo wątpliwej jakości. W ponad trzystukilometrową trasę wyruszyłem głównie dla mojego ukochanego Primordial, widząc jednak co będzie się odpierdalało drugiego dnia na Abyss Scene(Doombringer, Revenge, Godflesh, Mgła - dream team...) stwierdziłem, że przejechać pół Polski dla jednego koncertu nie ma sensu i zabawiłem na dłużej. Podsumuję to tak: gardło zdarte, ciało posiniaczone, w uszach piszczy, portfel świeci pustkami. Czyli zajebiście! Dobra, bez zbędnych ozdobników przechodzimy, w kolejności chronologicznej, do tego co widziałem:


DAY #1

Tylko jeden koncert, ale JAKI. W zasadzie dla nich zawitałem na Into the Abyss, więc nie mam co narzekać. Chciałem jeszcze wpaść na Krypts, bo wizja gruzowatego def dumu miażdżącego czaszkę zawsze do mnie przemawia, ale niestety zmuszony byłem wracać do hotelu, bo na szóstą rano miałem do oddania tekst o objętości 12 kartek A4 pod groźbą niezaliczenia studiów. To jest prawdziwy black metal, a nie jakieś rurki z kremem.

Primordial

Jeszcze przed wejściem Irlandczyków na scenę(a może tam byli, tylko bez Alana? Cholera, nie pamiętam...) rozbrzmiało ich sztandarowe preludium, czyli "Dark Horse on the Wind", które dobrze wprowadziło w klimat i było swoistą ciszą przed burzą(albo burzą przed ciszą - pozdro dla kumatych! :)). Zapanował podniosły, bitewny nastrój, po czym za chwilę Nemtheanga wyszedł z cienia, na mojej mordzie pojawił się banan, a zaraz potem zagrały pierwsze nuty "Where Greater Men Have Fallen". Spodziewałem się, że otworzą czymś innym, ale jak teraz patrzę - nie dało się lepiej. Powolne, marszowe intro, rozgrzanie publiczności, a po minucie: "Go!", wykrzyczane zarówno przez wokalistę jak i przez słuchaczy. Od tej pory nie ma już odwrotu, jest tylko ogień i pierdolona pożoga. Potężny jest to utwór, a potęgę tę najlepiej doświadczało się na własnej skórze przy okazji refrenu, gdzie chyba cała hala skandowała: "Where greater men have fallen/Here we stand guard...". Chyba po raz pierwszy doświadczyłem czegoś takiego, gdzie publika była pełnym sercem zaangażowana we wspólne śpiewanie tekstów. Nie dziwota jednak, skoro Primordial tekstami, charyzmą i talentem wokalisty stoi. Tak, ten wieczór należał do Alana, z całym respektem do instrumentalistów. 

Już pierwszy kawałek uświadomił mi, że panowie są w szczycie formy, a po 30 latach nadal im się chce. Za ciosem poszedł otwieracz z najnowszego, świetnego albumu, czyli "Nail Their Tongues". Utwór, bohaterem którego Luter we własnej osobie, w pierwszej połowie atakuje chwytliwymi riffami i średnim tempem, by w drugiej przejść w bezlitosną kanonadę blastów i blackmetalową melodykę. Tak jak przed chwilą i tutaj w refrenie wybrzmiał głos nie tylko ze sceny, ale i spod niej. No jak tu nie wygłaszać: "O Luther, did you know you were able to pierce the tongues of liars"? No jak?

Szczerze to każdy kawałek jaki poszedł, a jeśli dobrze pamiętam, było ich dziewięć, pełen był tego typu "hajlajtów". Primordial dobitnie udowodnił, że nie grają sobie od tak, byle odegrać materiał i wyjść bez ani mru mru, tylko po to, żeby w pełni zaangażowani byli wszyscy, którzy przyszli na ten koncert. I chyba w tej kwestii nikt nie miał prawa być rozczarowany. Ja byłem wręcz zachwycony, a podsłuchując rozmowy tuż po zakończeniu gigu i czytając opinie na forach, nie tylko ja. Nemtheanga wyraźnie starał się, aby każdy się tu dobrze bawił, to wrzeszcząc: "Are you with me?!", to przelatując oczami po hali(super, że wyraźnie było widać, że chce utrzymać kontakt wzrokowy z ludźmi, jakby rzeczywiście chciał się upewnić, czy każdy spędza właśnie jeden z lepszych wieczorów swojego życia), to umiejętnie budując suspens przed odegraniem każdego z utworów, wygłaszając krótkie wstępniaki(zawsze mnie cieszy, gdy jest to coś więcej niż tylko wymówienie tytułu) czy zachęcając do brania udziału w show na różne sposoby. To jest, kurwa jego mać, prawdziwy, godny tej nazwy frontman.

Setlista była doskonała, panowie bardzo uczciwie potraktowali swoją dyskografię, pomijając w zasadzie tylko "A Journey's End" - no ale coś trzeba było, wybitnych kawałków było i tak zbyt wiele, by zaprezentować je wszystkie. Poleciały więc i rzeczy z wcześniejszych materiałów("Gods to the Godless", "Sons of the Morrigan" - w szczególności ten drugi to miazga, ta końcówka!), i tych późniejszych("As Rome Burns", "No Grave Deep Enough", "Bloodied yet Unbowed"). Naprawdę mógłbym rozwodzić się nad wykonaniem każdego z nich, jednak nie chcę aż tak się rozpisywać. Tam trzeba było po prostu być. Ja - i myślę że nie tylko ja - szczególnie dostrzegam, jak potężna dawka emocjonalna zawarta jest w tych utworach. Jaka krocząca potęga, gotowa zmiażdżyć wszystko na swojej drodze, rozliczając się z historią minionych wieków. Utwory tego zespołu nie są o dupie Maryni, tylko o poważnych, czasem wręcz podniosłych i patetycznych - lecz mówię o tym w pozytywnym tonie! - sprawach, a niektóre momenty powodują nawet zakręcenie się łezki w oku. Ale jest i czas na triumfalne okrzyki("Sing! Sing! Sing to the slaves that Rome burns! Sing!" - ja pierdolę, co to jest za fragment...) i żywiołowe, zagrzewające wręcz do walki galopady(całe "No Grave Deep Enough"). 

Chyba wszyscy spodziewali się, co będzie na końcu. Koncert Primordial bez "The Coffin Ships" to jak żołnierz bez karabinu. Nie bez powodu takie kawałki daje się późno, gdy oczekiwania sięgają już zenitu. Im bardziej się zagłodzisz, tym lepiej smakuje, prawda? Gdy wybrzmiały pierwsze pociągnięcia za struny, poziom entuzjazmu w tym miejscu osiągnął chyba apogeum. Ja nie będę się rozwodził, bo o tym kawałku powiedziano już chyba wszystko. Absolutny geniusz i kwintesencja tego, co miałem na myśli, mówiąc "ładunek emocjonalny". Te 10 minut minęło jak z bicza strzelił. Byłem TAM całym swoim ciałem i duszą, nie liczyło się nic innego. A na koniec - jakby komuś było mało - dojebali finał, bez którego to wszystko nie miałoby prawa bytu. "Every empire in this world must fall..." i wszyscy wiedzą o co chodzi. "WHERE IS THE FIGHTNING MAN? AM I HE?" i tyle w temacie. Ten utwór to prostu pieprzony hymn, pomnik, monument. Na końcu Nemtheanga zeskoczył ze sceny, dając się ponieść chwili i wszedł między ludzi, pozwalając im również przyczynić się do tego, co dobiega z mikrofonu. Ależ był tam kurwa ścisk! Kapitalna końcówka, po której długo jeszcze dobiegały krzyki: "Primordial! Primordial! Primordial!". Cóż, ja sam chciałbym jeszcze usłyszeć "Heathen Tribes" czy "Song of the Tomb", ale nie można mieć wszystkiego. Do następnego razu! Hails! Zdecydowanie koncert festiwalu.

DAY #2


Drugiego dnia nie wisiało już nade mną widmo oblania czegokolwiek. No może kolegi z boku - piwem. Zobaczyłem więc wszystko co chciałem. No, prawie - szkoda, że wskoczyła Gruzja(słuchałem ich albumu i podziękuję, totalnie nie przemawia to do mnie) zamiast Totenmesse. Ci drudzy wydali w zeszłym roku całkiem zjawiskową płytę, będącą mieszanką naszej rodzimej Odrazy i szwajcarskiego Bolzer... chętnie sprawdziłbym, jak to brzmi na żywo. Happens.

Doombringer

Jako że tegoroczne "Walpurgis Fires" stanowi dość istotny element mojej playlisty w ostatnim czasie, że tak się wyrażę, to na Doombringer poszedłem z dużymi chęciami. Ciekaw byłem, jak odwzorują ten duszny, opętany klimat na żywo. Oczekiwań nie miałem praktycznie żadnych - z całym szacunkiem, ale z tym zespołem nie jestem jakoś mocno związany emocjonalnie czy sentymentalnie. Debiut mi się podobał, ale nie zapamiętałem z niego zbyt wiele, dwójeczka jest w pytę. Kompletnie nie miałem pojęcia o wizerunku scenicznym tych gości, zaskoczyło mnie więc, że wyszli na scenę... w koszulach. No eleganccy panowie po prostu. Spodziewałem się mroku, świec, rytualnych ołtarzy, świńskich ryjów nabitych na pal etc. etc. jak to w tym naszym blackmetalowym poletku bywa. Jedynie wokalista się wyróżniał, będąc ubranym na biało zamiast jak na pogrzeb. Miał też zajebisty naszyjnik z kości i aparycję - jak słusznie jeden z naszych forumowych kolegów zauważył - Bohdana Smolenia ;) a przy okazji - obłęd i szaleństwo w oczach. Nie wiem, na ile było to szczere, a na ile dobrze odegrane, ale faktycznie dało się wyczuć ten pierwiastek opętania, zwłaszcza gdy ten deklarował swoje złowieszcze inkantacje. No ale let's get to the point, kurwa, mieszanka black, death i thrash metalu wykonywana przez Doombringer sprawdza się na żywo po prostu świetnie. Myślę, że spora w tym zasługa brzmienia - wszystko brzmiało selektywnie, nie zlewało się w gęstą masę nawet podczas tych najbardziej intensywnych momentów. 

Nie będę się rozwodził nad setlistą, bo nie znam tych gości aż tak dobrze, ale mniej więcej po równi potraktowali zarówno jedynkę jak i dwójkę. Ich najnowsze wyziewy brzmią bardziej klasycznie, jest tam sporo chorobliwie melodyjnych partii(w pozytywnym tych słów znaczeniu) i takiej prymitywnej atmosfery z black metalu pierwszej fali. Bardzo mi robiły utwory z "Walpurgis Fires", ale i te starsze - była tam masa zajebistego riffowania, główka chodziła aż miło. Nie było na tym koncercie rozpierdolu w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, ale to pewnie dlatego, że ludzie dopiero co przyszli i potraktowali Doombringer jako rozgrzewkę. Na ogromny plus pan wokalista, który wykrzykiwał kolejne frazy z pasją, energicznie machał banią i czasem stroił miny szaleńca. Były growle, wrzaski i rytualne zawodzenia. Całość fajnie kontrastowała z tym "dostojnym" wizerunkiem całości :) Ogólnie lepszego rozpoczęcia drugiego dnia nie dało się wymarzyć, panowie nastroili publikę najlepiej jak się dało. Szkoda, że tak krótko - jak dla mnie mogliby odegrać całą dyskografię i nie miał bym dość.

Revenge

Po przerwie nastąpił czas na warmetalowców z Kanady. Tu już ludu zjawiło się znacznie więcej - widać, że byli tu tacy, co przyjechali głównie dla nich. Ja przyznam, że z Revenge nie miałem zbyt dużej studyjnej styczności - wiedziałem mniej więcej, jakiego brzmienia się spodziewać, coś tam kiedyś słyszałem, absolutnie jednak nie nazwę się fanem. 

Bez zbędnego pierdolenia - ci goście to po prostu wyraz totalnego bestialstwa i zezwierzęcenia. Hiper-intensywny atak na bębnach, grindowe riffy, podwójne wokale - pan gitarzysta zdzierał struny głosowe jak się dało, rzygając bluźnierczymi epitetami na blackmetalową modłę, zaś basista - o wyglądzie seryjnego mordercy - emanował wyziewem z totalnej otchłani, niskim i demonicznym, prawie że godnym Craiga Pillarda. Duet ten świetnie się uzupełniał: wokalnie był to kapitalny gig, a i perkusyjnie - gość napierdalał, jakby to miał być ostatni występ w jego życiu, myślałem że jego zestaw zaraz rozpadnie się na kawałki. Tu już chłopaki pod sceną rozkręcili się - było moshowane. Mnie ten występ się całkiem podobał, choć nie jestem fanem tego typu grania - zbyt monotonne i jednostajne. Wiem, że są tacy, co z łatwością odróżnią te utwory, dla mnie jednak trochę się one zlewały. Co chwilę ta sama kanonada na garach, ta sama solówka. Po 30 minutach miałem już lekki przesyt. Mówię, na pół godziny takie granie jest świetne, później jednak mam wrażenie, że wszystko już zobaczyłem i nic mnie nie zaskoczy. Dużo by też zyskali na obecności drugiej gitary - podczas solówek, iście chaotycznie-slejerowskich, brakowało trochę mocy i pryskał ten czar totalnego WPIERDOLU i nisko zestrojonych gitar. Za to podobały mi się zwolnienia: ciężar jak skurwesyn. 

Nie jestem do końca targetem tego typu grania, mimo wszystko - nie żałuję czasu spędzonego na Revenge. Dla mnie mogło być nieco krócej, po pewnym czasie poczułem po prostu, że okej, wiem jak to wygląda, już mi starczy. Wiem jednak, że są fanatycy tego typu napierdalania i zastrzyku adrenaliny i dla nich musiał to być świetny występ.

Godflesh

Chyba jednak na brytyjskich weteranów industrialu czekałem najbardziej. Swego czasu, "Streetcleaner" zrobił na mnie ogromne wrażenie, a niektóre momenty z tego pomnika szczególnie zapadły mi w pamięć. Kolejne materiały znam mocno pobieżnie, ale nie szkodziło mi to świetnie się bawić na koncercie. Dwóch zwyczajnie wyglądających gości i laptop odpowiadający za beaty, a jakie zniszczenie. Ryk Justina w pierwszym utworze słyszał chyba cały Wrocław... co tu dużo gadać? Było transowo, hipnotycznie, czasem wręcz dyskotekowo. Wiecie, wszyscy naćpani, nie do końca wiedzą co dookoła nich się dzieje, wsłuchani w powtarzalne rytmy i nabicia automatu perkusyjnego. Takie miałem odczucia, ale podobało mi się to. Set był zróżnicowany; zaczęło się od dość chwytliwych i bujających utworów, środek zaś był industrialny w pełnym tego słowa znaczeniu - zimny, odhumanizowany. Z tej części koncertu mam jakąś pustkę w głowie - było zajebiście, ale w sumie nie wiem co tam się działo. 


Natomiast mniej więcej od tego momentu ludzie domagali się już najbardziej rozpoznawalnego chyba kawałka Godflesh. Mowa tu oczywiście o "Like Rats". Broadrick i Green jednak konsekwentnie trzymali się setlisty, bo otwieraczem z kultowego "Streetcleanera" uraczyli nas dopiero na samym końcu. Ale to dobrze - piękny cios w ryj na zwieńczenie świetnego występu. Działo się pod sceną, oj działo się - panowie chyba świadomie zagłodzili bestię, by ta odpaliła się w szczytowym momencie. "YOU BREED! LIKE RATS!"... i ten tektoniczny bas. Tak, drgania z szarpanych strun dało się wyczuć na własnym ciele. Brzmieniowo nie ma do czego się przyczepić. Jedyne czego mi zabrakło, to ze dwóch kawałków więcej z mojego ulubionego debiutu. Usłyszeć "Christbait Rising" albo tytułowy to by było coś. To było moje pierwsze zetknięcie z Godflesh na żywo, ale chcę więcej!


Mgła


Poprzedni koncert był dość intensywny, ja byłem po kilku piwach, a pora całkiem już późna. Z tego powodu na Mgłę udałem się zmęczony i stanąłem nieco dalej - nie miałem już siły na szaleństwa w środku, zresztą nie pasowało mi to zbytnio do koncertu tego zespołu. Wolałem podziwiać kunszt Darkside'a za garami, bo jest co podziwiać. Mgła nie zaskoczyła - ot, czterech zakapturzonych gości i występ na wysokim poziomie. Trochę za bardzo wyrachowane i profesjonalne(?), ale w sumie taka jest formuła Mgły, także live. Nie mogę czepiać się braku kontaktu z publiką, bo nie leży to w obrębie całej konwencji. Frekwencja dopisała - widać było, kto tu jest headlinerem. Sporo młodych(odezwał się...). Fajnie było usłyszeć te świetne kompozycje na żywo. Niektórzy czepiają się tego zespołu, bo zbyt melodyjnie, zbyt przystępnie, zbyt mało blackmetalowo. Faktycznie ta muzyka jest taka, że jakby puścić w radiu to wyłączyłoby to znacznie mniej ludzi, niż np. Darkthrone. No i chuj z tym, jak tego się po prostu dobrze słucha. Niektóre momenty chwytają za serce. Zbyt ckliwie? Możliwe; te zarzuty słyszałem niejednokrotnie, także w kontekście innych zespołów, choćby Dissection. Mnie te melodyjki robią, choć mówię - niewiele się to różni od tego, jakbym sobie włączył to z cdka we własnym domu.


No, z jednym wyjątkiem - Darkside. Oglądanie tego gościa to czysta przyjemność. Odpuściłem sobie machanie dyńką, żeby zobaczyć, jak ten dwoi się i troi. Bębny w tym zespole są fenomenalne, Ameryki nie odkryję. Co najważniejsze, były świetnie nagłośnione, jakby faktycznie stanowiły centrum tego występu. Co poleciało? Bez zaskoczeń, prawie całe EiF(nie było tylko III) i dobrze, bo to najlepszy pełniak tego zespołu, było WHTN I i VII, było FDTN II, coś z "Grozy" i chyba z "Mdłości"? Nie pamiętam, wybaczcie. Największe wrażenie zrobiło na mnie EiF II(ten utwór to po prostu petarda), FDTN II ze świetnym polskim tekstem i - ku mojej niepohamowanej ekscytacji - EiF V na sam koniec setu(druga połowa to najlepsza rzecz w dyskografii Mgły i w całym bm w ogóle - a za ten motyw na garach pan perkusista powinien otrzymać Nobla, rzekłem). W sumie dostałem wszystko, czego oczekiwałem, a końcówka zaserwowała mi potężne katharsis. Bardzo dobry występ. Wiecie, pół dnia w pociągu nie będę poświęcał, żeby ich zobaczyć ponownie, ale jak będą grali gdzieś w okolicy, to bardzo chętnie wybiorę się na Mgłę znowu.


---------------------------------------------------------------------------------


No i to tyle. Doskonała impreza, warto było się tłuc. Do następnej edycji!