piątek, 17 maja 2019

Into the Abyss #4 - relacja

INTO THE ABYSS FEST IV - RELACJA

W ostatni weekend do Wrocławia zleciała się cała masa wyśmienitych hordów. Trzy sceny, pełna hala z merchem, kible bez umywalek(prawdziwy metal nie myje rąk, hehe), piwo wątpliwej jakości. W ponad trzystukilometrową trasę wyruszyłem głównie dla mojego ukochanego Primordial, widząc jednak co będzie się odpierdalało drugiego dnia na Abyss Scene(Doombringer, Revenge, Godflesh, Mgła - dream team...) stwierdziłem, że przejechać pół Polski dla jednego koncertu nie ma sensu i zabawiłem na dłużej. Podsumuję to tak: gardło zdarte, ciało posiniaczone, w uszach piszczy, portfel świeci pustkami. Czyli zajebiście! Dobra, bez zbędnych ozdobników przechodzimy, w kolejności chronologicznej, do tego co widziałem:


DAY #1

Tylko jeden koncert, ale JAKI. W zasadzie dla nich zawitałem na Into the Abyss, więc nie mam co narzekać. Chciałem jeszcze wpaść na Krypts, bo wizja gruzowatego def dumu miażdżącego czaszkę zawsze do mnie przemawia, ale niestety zmuszony byłem wracać do hotelu, bo na szóstą rano miałem do oddania tekst o objętości 12 kartek A4 pod groźbą niezaliczenia studiów. To jest prawdziwy black metal, a nie jakieś rurki z kremem.

Primordial

Jeszcze przed wejściem Irlandczyków na scenę(a może tam byli, tylko bez Alana? Cholera, nie pamiętam...) rozbrzmiało ich sztandarowe preludium, czyli "Dark Horse on the Wind", które dobrze wprowadziło w klimat i było swoistą ciszą przed burzą(albo burzą przed ciszą - pozdro dla kumatych! :)). Zapanował podniosły, bitewny nastrój, po czym za chwilę Nemtheanga wyszedł z cienia, na mojej mordzie pojawił się banan, a zaraz potem zagrały pierwsze nuty "Where Greater Men Have Fallen". Spodziewałem się, że otworzą czymś innym, ale jak teraz patrzę - nie dało się lepiej. Powolne, marszowe intro, rozgrzanie publiczności, a po minucie: "Go!", wykrzyczane zarówno przez wokalistę jak i przez słuchaczy. Od tej pory nie ma już odwrotu, jest tylko ogień i pierdolona pożoga. Potężny jest to utwór, a potęgę tę najlepiej doświadczało się na własnej skórze przy okazji refrenu, gdzie chyba cała hala skandowała: "Where greater men have fallen/Here we stand guard...". Chyba po raz pierwszy doświadczyłem czegoś takiego, gdzie publika była pełnym sercem zaangażowana we wspólne śpiewanie tekstów. Nie dziwota jednak, skoro Primordial tekstami, charyzmą i talentem wokalisty stoi. Tak, ten wieczór należał do Alana, z całym respektem do instrumentalistów. 

Już pierwszy kawałek uświadomił mi, że panowie są w szczycie formy, a po 30 latach nadal im się chce. Za ciosem poszedł otwieracz z najnowszego, świetnego albumu, czyli "Nail Their Tongues". Utwór, bohaterem którego Luter we własnej osobie, w pierwszej połowie atakuje chwytliwymi riffami i średnim tempem, by w drugiej przejść w bezlitosną kanonadę blastów i blackmetalową melodykę. Tak jak przed chwilą i tutaj w refrenie wybrzmiał głos nie tylko ze sceny, ale i spod niej. No jak tu nie wygłaszać: "O Luther, did you know you were able to pierce the tongues of liars"? No jak?

Szczerze to każdy kawałek jaki poszedł, a jeśli dobrze pamiętam, było ich dziewięć, pełen był tego typu "hajlajtów". Primordial dobitnie udowodnił, że nie grają sobie od tak, byle odegrać materiał i wyjść bez ani mru mru, tylko po to, żeby w pełni zaangażowani byli wszyscy, którzy przyszli na ten koncert. I chyba w tej kwestii nikt nie miał prawa być rozczarowany. Ja byłem wręcz zachwycony, a podsłuchując rozmowy tuż po zakończeniu gigu i czytając opinie na forach, nie tylko ja. Nemtheanga wyraźnie starał się, aby każdy się tu dobrze bawił, to wrzeszcząc: "Are you with me?!", to przelatując oczami po hali(super, że wyraźnie było widać, że chce utrzymać kontakt wzrokowy z ludźmi, jakby rzeczywiście chciał się upewnić, czy każdy spędza właśnie jeden z lepszych wieczorów swojego życia), to umiejętnie budując suspens przed odegraniem każdego z utworów, wygłaszając krótkie wstępniaki(zawsze mnie cieszy, gdy jest to coś więcej niż tylko wymówienie tytułu) czy zachęcając do brania udziału w show na różne sposoby. To jest, kurwa jego mać, prawdziwy, godny tej nazwy frontman.

Setlista była doskonała, panowie bardzo uczciwie potraktowali swoją dyskografię, pomijając w zasadzie tylko "A Journey's End" - no ale coś trzeba było, wybitnych kawałków było i tak zbyt wiele, by zaprezentować je wszystkie. Poleciały więc i rzeczy z wcześniejszych materiałów("Gods to the Godless", "Sons of the Morrigan" - w szczególności ten drugi to miazga, ta końcówka!), i tych późniejszych("As Rome Burns", "No Grave Deep Enough", "Bloodied yet Unbowed"). Naprawdę mógłbym rozwodzić się nad wykonaniem każdego z nich, jednak nie chcę aż tak się rozpisywać. Tam trzeba było po prostu być. Ja - i myślę że nie tylko ja - szczególnie dostrzegam, jak potężna dawka emocjonalna zawarta jest w tych utworach. Jaka krocząca potęga, gotowa zmiażdżyć wszystko na swojej drodze, rozliczając się z historią minionych wieków. Utwory tego zespołu nie są o dupie Maryni, tylko o poważnych, czasem wręcz podniosłych i patetycznych - lecz mówię o tym w pozytywnym tonie! - sprawach, a niektóre momenty powodują nawet zakręcenie się łezki w oku. Ale jest i czas na triumfalne okrzyki("Sing! Sing! Sing to the slaves that Rome burns! Sing!" - ja pierdolę, co to jest za fragment...) i żywiołowe, zagrzewające wręcz do walki galopady(całe "No Grave Deep Enough"). 

Chyba wszyscy spodziewali się, co będzie na końcu. Koncert Primordial bez "The Coffin Ships" to jak żołnierz bez karabinu. Nie bez powodu takie kawałki daje się późno, gdy oczekiwania sięgają już zenitu. Im bardziej się zagłodzisz, tym lepiej smakuje, prawda? Gdy wybrzmiały pierwsze pociągnięcia za struny, poziom entuzjazmu w tym miejscu osiągnął chyba apogeum. Ja nie będę się rozwodził, bo o tym kawałku powiedziano już chyba wszystko. Absolutny geniusz i kwintesencja tego, co miałem na myśli, mówiąc "ładunek emocjonalny". Te 10 minut minęło jak z bicza strzelił. Byłem TAM całym swoim ciałem i duszą, nie liczyło się nic innego. A na koniec - jakby komuś było mało - dojebali finał, bez którego to wszystko nie miałoby prawa bytu. "Every empire in this world must fall..." i wszyscy wiedzą o co chodzi. "WHERE IS THE FIGHTNING MAN? AM I HE?" i tyle w temacie. Ten utwór to prostu pieprzony hymn, pomnik, monument. Na końcu Nemtheanga zeskoczył ze sceny, dając się ponieść chwili i wszedł między ludzi, pozwalając im również przyczynić się do tego, co dobiega z mikrofonu. Ależ był tam kurwa ścisk! Kapitalna końcówka, po której długo jeszcze dobiegały krzyki: "Primordial! Primordial! Primordial!". Cóż, ja sam chciałbym jeszcze usłyszeć "Heathen Tribes" czy "Song of the Tomb", ale nie można mieć wszystkiego. Do następnego razu! Hails! Zdecydowanie koncert festiwalu.

DAY #2


Drugiego dnia nie wisiało już nade mną widmo oblania czegokolwiek. No może kolegi z boku - piwem. Zobaczyłem więc wszystko co chciałem. No, prawie - szkoda, że wskoczyła Gruzja(słuchałem ich albumu i podziękuję, totalnie nie przemawia to do mnie) zamiast Totenmesse. Ci drudzy wydali w zeszłym roku całkiem zjawiskową płytę, będącą mieszanką naszej rodzimej Odrazy i szwajcarskiego Bolzer... chętnie sprawdziłbym, jak to brzmi na żywo. Happens.

Doombringer

Jako że tegoroczne "Walpurgis Fires" stanowi dość istotny element mojej playlisty w ostatnim czasie, że tak się wyrażę, to na Doombringer poszedłem z dużymi chęciami. Ciekaw byłem, jak odwzorują ten duszny, opętany klimat na żywo. Oczekiwań nie miałem praktycznie żadnych - z całym szacunkiem, ale z tym zespołem nie jestem jakoś mocno związany emocjonalnie czy sentymentalnie. Debiut mi się podobał, ale nie zapamiętałem z niego zbyt wiele, dwójeczka jest w pytę. Kompletnie nie miałem pojęcia o wizerunku scenicznym tych gości, zaskoczyło mnie więc, że wyszli na scenę... w koszulach. No eleganccy panowie po prostu. Spodziewałem się mroku, świec, rytualnych ołtarzy, świńskich ryjów nabitych na pal etc. etc. jak to w tym naszym blackmetalowym poletku bywa. Jedynie wokalista się wyróżniał, będąc ubranym na biało zamiast jak na pogrzeb. Miał też zajebisty naszyjnik z kości i aparycję - jak słusznie jeden z naszych forumowych kolegów zauważył - Bohdana Smolenia ;) a przy okazji - obłęd i szaleństwo w oczach. Nie wiem, na ile było to szczere, a na ile dobrze odegrane, ale faktycznie dało się wyczuć ten pierwiastek opętania, zwłaszcza gdy ten deklarował swoje złowieszcze inkantacje. No ale let's get to the point, kurwa, mieszanka black, death i thrash metalu wykonywana przez Doombringer sprawdza się na żywo po prostu świetnie. Myślę, że spora w tym zasługa brzmienia - wszystko brzmiało selektywnie, nie zlewało się w gęstą masę nawet podczas tych najbardziej intensywnych momentów. 

Nie będę się rozwodził nad setlistą, bo nie znam tych gości aż tak dobrze, ale mniej więcej po równi potraktowali zarówno jedynkę jak i dwójkę. Ich najnowsze wyziewy brzmią bardziej klasycznie, jest tam sporo chorobliwie melodyjnych partii(w pozytywnym tych słów znaczeniu) i takiej prymitywnej atmosfery z black metalu pierwszej fali. Bardzo mi robiły utwory z "Walpurgis Fires", ale i te starsze - była tam masa zajebistego riffowania, główka chodziła aż miło. Nie było na tym koncercie rozpierdolu w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, ale to pewnie dlatego, że ludzie dopiero co przyszli i potraktowali Doombringer jako rozgrzewkę. Na ogromny plus pan wokalista, który wykrzykiwał kolejne frazy z pasją, energicznie machał banią i czasem stroił miny szaleńca. Były growle, wrzaski i rytualne zawodzenia. Całość fajnie kontrastowała z tym "dostojnym" wizerunkiem całości :) Ogólnie lepszego rozpoczęcia drugiego dnia nie dało się wymarzyć, panowie nastroili publikę najlepiej jak się dało. Szkoda, że tak krótko - jak dla mnie mogliby odegrać całą dyskografię i nie miał bym dość.

Revenge

Po przerwie nastąpił czas na warmetalowców z Kanady. Tu już ludu zjawiło się znacznie więcej - widać, że byli tu tacy, co przyjechali głównie dla nich. Ja przyznam, że z Revenge nie miałem zbyt dużej studyjnej styczności - wiedziałem mniej więcej, jakiego brzmienia się spodziewać, coś tam kiedyś słyszałem, absolutnie jednak nie nazwę się fanem. 

Bez zbędnego pierdolenia - ci goście to po prostu wyraz totalnego bestialstwa i zezwierzęcenia. Hiper-intensywny atak na bębnach, grindowe riffy, podwójne wokale - pan gitarzysta zdzierał struny głosowe jak się dało, rzygając bluźnierczymi epitetami na blackmetalową modłę, zaś basista - o wyglądzie seryjnego mordercy - emanował wyziewem z totalnej otchłani, niskim i demonicznym, prawie że godnym Craiga Pillarda. Duet ten świetnie się uzupełniał: wokalnie był to kapitalny gig, a i perkusyjnie - gość napierdalał, jakby to miał być ostatni występ w jego życiu, myślałem że jego zestaw zaraz rozpadnie się na kawałki. Tu już chłopaki pod sceną rozkręcili się - było moshowane. Mnie ten występ się całkiem podobał, choć nie jestem fanem tego typu grania - zbyt monotonne i jednostajne. Wiem, że są tacy, co z łatwością odróżnią te utwory, dla mnie jednak trochę się one zlewały. Co chwilę ta sama kanonada na garach, ta sama solówka. Po 30 minutach miałem już lekki przesyt. Mówię, na pół godziny takie granie jest świetne, później jednak mam wrażenie, że wszystko już zobaczyłem i nic mnie nie zaskoczy. Dużo by też zyskali na obecności drugiej gitary - podczas solówek, iście chaotycznie-slejerowskich, brakowało trochę mocy i pryskał ten czar totalnego WPIERDOLU i nisko zestrojonych gitar. Za to podobały mi się zwolnienia: ciężar jak skurwesyn. 

Nie jestem do końca targetem tego typu grania, mimo wszystko - nie żałuję czasu spędzonego na Revenge. Dla mnie mogło być nieco krócej, po pewnym czasie poczułem po prostu, że okej, wiem jak to wygląda, już mi starczy. Wiem jednak, że są fanatycy tego typu napierdalania i zastrzyku adrenaliny i dla nich musiał to być świetny występ.

Godflesh

Chyba jednak na brytyjskich weteranów industrialu czekałem najbardziej. Swego czasu, "Streetcleaner" zrobił na mnie ogromne wrażenie, a niektóre momenty z tego pomnika szczególnie zapadły mi w pamięć. Kolejne materiały znam mocno pobieżnie, ale nie szkodziło mi to świetnie się bawić na koncercie. Dwóch zwyczajnie wyglądających gości i laptop odpowiadający za beaty, a jakie zniszczenie. Ryk Justina w pierwszym utworze słyszał chyba cały Wrocław... co tu dużo gadać? Było transowo, hipnotycznie, czasem wręcz dyskotekowo. Wiecie, wszyscy naćpani, nie do końca wiedzą co dookoła nich się dzieje, wsłuchani w powtarzalne rytmy i nabicia automatu perkusyjnego. Takie miałem odczucia, ale podobało mi się to. Set był zróżnicowany; zaczęło się od dość chwytliwych i bujających utworów, środek zaś był industrialny w pełnym tego słowa znaczeniu - zimny, odhumanizowany. Z tej części koncertu mam jakąś pustkę w głowie - było zajebiście, ale w sumie nie wiem co tam się działo. 


Natomiast mniej więcej od tego momentu ludzie domagali się już najbardziej rozpoznawalnego chyba kawałka Godflesh. Mowa tu oczywiście o "Like Rats". Broadrick i Green jednak konsekwentnie trzymali się setlisty, bo otwieraczem z kultowego "Streetcleanera" uraczyli nas dopiero na samym końcu. Ale to dobrze - piękny cios w ryj na zwieńczenie świetnego występu. Działo się pod sceną, oj działo się - panowie chyba świadomie zagłodzili bestię, by ta odpaliła się w szczytowym momencie. "YOU BREED! LIKE RATS!"... i ten tektoniczny bas. Tak, drgania z szarpanych strun dało się wyczuć na własnym ciele. Brzmieniowo nie ma do czego się przyczepić. Jedyne czego mi zabrakło, to ze dwóch kawałków więcej z mojego ulubionego debiutu. Usłyszeć "Christbait Rising" albo tytułowy to by było coś. To było moje pierwsze zetknięcie z Godflesh na żywo, ale chcę więcej!


Mgła


Poprzedni koncert był dość intensywny, ja byłem po kilku piwach, a pora całkiem już późna. Z tego powodu na Mgłę udałem się zmęczony i stanąłem nieco dalej - nie miałem już siły na szaleństwa w środku, zresztą nie pasowało mi to zbytnio do koncertu tego zespołu. Wolałem podziwiać kunszt Darkside'a za garami, bo jest co podziwiać. Mgła nie zaskoczyła - ot, czterech zakapturzonych gości i występ na wysokim poziomie. Trochę za bardzo wyrachowane i profesjonalne(?), ale w sumie taka jest formuła Mgły, także live. Nie mogę czepiać się braku kontaktu z publiką, bo nie leży to w obrębie całej konwencji. Frekwencja dopisała - widać było, kto tu jest headlinerem. Sporo młodych(odezwał się...). Fajnie było usłyszeć te świetne kompozycje na żywo. Niektórzy czepiają się tego zespołu, bo zbyt melodyjnie, zbyt przystępnie, zbyt mało blackmetalowo. Faktycznie ta muzyka jest taka, że jakby puścić w radiu to wyłączyłoby to znacznie mniej ludzi, niż np. Darkthrone. No i chuj z tym, jak tego się po prostu dobrze słucha. Niektóre momenty chwytają za serce. Zbyt ckliwie? Możliwe; te zarzuty słyszałem niejednokrotnie, także w kontekście innych zespołów, choćby Dissection. Mnie te melodyjki robią, choć mówię - niewiele się to różni od tego, jakbym sobie włączył to z cdka we własnym domu.


No, z jednym wyjątkiem - Darkside. Oglądanie tego gościa to czysta przyjemność. Odpuściłem sobie machanie dyńką, żeby zobaczyć, jak ten dwoi się i troi. Bębny w tym zespole są fenomenalne, Ameryki nie odkryję. Co najważniejsze, były świetnie nagłośnione, jakby faktycznie stanowiły centrum tego występu. Co poleciało? Bez zaskoczeń, prawie całe EiF(nie było tylko III) i dobrze, bo to najlepszy pełniak tego zespołu, było WHTN I i VII, było FDTN II, coś z "Grozy" i chyba z "Mdłości"? Nie pamiętam, wybaczcie. Największe wrażenie zrobiło na mnie EiF II(ten utwór to po prostu petarda), FDTN II ze świetnym polskim tekstem i - ku mojej niepohamowanej ekscytacji - EiF V na sam koniec setu(druga połowa to najlepsza rzecz w dyskografii Mgły i w całym bm w ogóle - a za ten motyw na garach pan perkusista powinien otrzymać Nobla, rzekłem). W sumie dostałem wszystko, czego oczekiwałem, a końcówka zaserwowała mi potężne katharsis. Bardzo dobry występ. Wiecie, pół dnia w pociągu nie będę poświęcał, żeby ich zobaczyć ponownie, ale jak będą grali gdzieś w okolicy, to bardzo chętnie wybiorę się na Mgłę znowu.


---------------------------------------------------------------------------------


No i to tyle. Doskonała impreza, warto było się tłuc. Do następnej edycji!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz