OBLITERATION –
CENOTAPH OBSCURE
Gdybym miał zacząć sporządzać listę najlepszych
śmierćmetalowych płyt wydanych w naszym tysiącleciu, pierwszym tytułem jaki
wpadłby mi do głowy byłby zapewne wydany w 2009 roku „Nekropsalms”. Z
poprawnego, dość brutalnego i prostego rzępolenia na modłę Obituary i
Pestilence z okolic dwójki – którego słuchało się przyjemnie, ale kompletnie
brakowało mu charakteru(mowa tu o „Perpetual Decay”) – czwórka młokosów z
Norwegii przeszła do zaserwowania czegoś będącego ze trzy ligi wyżej. Walcowaty
death metal czerpiący przede wszystkim z Autopsy, ale i starego Darkthrone czy
Celtic Frost, z psychodelicznymi wkrętami, mięsistym basem, wokalami szaleńca i
tak pięknym, staromodnym, organicznym brzmieniem, że czapki z głów. Do dzisiaj
nie słyszałem lepszej próby oddania tego, co w „Mental Funeral” najlepsze i
prawdopodobnie nie usłyszę. Dwójka Obliteration to album, dzięki któremu ci
wbili się do panteonu najlepszych współczesnych deszczmetalowych załóg.
Wydany 4 lata później „Black Death Horizon” to rozwinięcie
formuły zaprezentowanej wcześniej i moment, w którym Obliteration nie da się
już pomylić z jakimkolwiek innym zespołem. Rozbudowane, transowe kompozycje,
jeszcze bardziej rozhisteryzowany wokal, to wciąż jednak w pełny oldskul i 90’s
worship, ale ze znacznym pierwiastkiem oryginalności i ciągłym dryfowaniem po
bezkresnym morzu różnorodnych konwencji. „Nekropsalms” wciąż jest jednak
bezkonkurencyjne(to chyba po prostu moja miłość do wczesnego Autopsy), choć
trzeciemu pełniakowi nie mogę niczego zarzucić. Oba to ścisła czołówka takiego
grania.
Dlatego nie dziwota, że na „Cenotaph Obscure” czekałem z
wypiekami na mordzie. Reszta sceny przestała się liczyć, zresztą i tak dziś
mało co wartego uwagi wychodzi na deathmetalowym podwórku – a na pewno nic, co
osobowością przebijałoby Obliteration. Ci goście nie potrzebują wielkiej
marketingowej maszyny, wypuszczają krążek, słyszy to garstka ludzi i jest okej
– to nie techniczne jeżdzenie po gryfie próbujące przekroczyć Rubikon, tylko
brudny wpierdol dający lepę w ryj, a nie kokieteryjnie zalecający się „och,
zobacz jak szybko umiem szarpać za struny!”. Skomponowany z głową, rzecz jasna,
ale nie silący się na coś, czym nie jest. Gdy wypuścili klip promujący tytułowy
utwór, wiedziałem już, że będzie co najmniej dobrze – moim zdaniem dziś już
jest to sztandarowy utwór Obliteration, hitonością przebijający nawet osławione
„Goat Skull Crown”. Przejdźmy więc do sedna.
Powolne, marszowe intro rozpoczyna czwartego pełniaka Obliterejszyn, wprowadzając nutkę posępnej atmosfery i mogące sugerować, że panowie postanowią trochę pozamulać. Nic bardziej mylnego! Po niecałej minucie wszelkie wątpliwości zostają rozwiane. Ci goście zasuwają jak nigdy – mam poczucie, że zaraz czeka mnie zderzenie z pierdolonym pociągiem! Tytułowy otwieracz to jeden z najszybszych i najbardziej intensywnych wałków w ich karierze. Oczywiście nie brakuje monumentalnego zwolnienia w środku, ale to jedynie chwila wytchnienia – po czym dalej słuchacz zasypywany jest gradem werbla, opętanych wokali i precyzyjnych jak żyleta riffów. Właśnie, wokale – Sindre Solem to zdecydowanie „kradnie szoł” pozostałym członkom zespołu(co nie znaczy, że ci nie dają rady!), bo to, z jaką pasją wyrzyguje kolejne frazy, naprawdę robi wrażenie! Co najlepsze, jego wrzaski i ryki są tym razem bardziej zróżnicowane niż na poprzednim albumie, który pod tym względem zdawał mi się nieco monotonny. Powróciły grobowe pomruki wprost z „Nekropsalms”, które świetnie kontrastują z maniakalnymi krzykami.
Nie muszę chyba dodawać, że brzmieniowo jest to po raz
kolejny ekstraklasa i po raz kolejny pozostali zostali rozstawieni po kątach? Nie
ma tu nic sztucznego, żadnych triggerów, każde uderzenie w werbel czy centralkę
czuję na swojej skórze, nic nie ginie w nawałnicy zautomatyzowanych blastów.
Ścieżki basu zostały chyba delikatnie wyciszone w porównaniu z dwoma
poprzednimi pełniakami, ale wciąż ma on swoje chwile, w których nawet przejmuje
rolę gitary prowadzącej. Wszystko tu dobrze słychać, ale nie ma tu przesadnego
wypolerowania dźwięku. Jest selektywnie, lecz nie plastikowo. To najważniejsze.
Otwierającemu utworowi poświęciłem sporo tekstu i nie bez
powodu, bo to mój zdecydowany faworyt spośród siedmiu zaprezentowanych na
„Cenotaph Obscure” kawałków. Ale może coś o pozostałych, bo bynajmniej nie są
one kurwa gorsze! Po tytułowym wybrzmiewa „Tumulus of Ancient Bones”, który
spokojnie nadawał by się na singla, bo to dość nośny kawał deathu na modłę
„Soulside Journey” – tutaj najbardziej odczuwam echa debiutu Darkthrone. Tu swój
popis daje garnkowy, który niesie ten utwór na barkach, pozwalając na nagłe
zmiany tempa i dynamiczne przejścia z jednego riffu do drugiego. Całość płynie
i sunie do przodu jak świetnie naoliwiony mechanizm, nie ma czasu na nudę. Po
tym następuje moment na zaczerpnięcie oddechu, „Orb” to dwuminutowy, stonowany
przerywnik, zapowiadający pierdoloną nawałnicę i spotkanie z Przedwiecznymi
jakim jest następny utwór. Jego tytuł jasno wskazuje, z jaką tematyką mamy tu
do czynienia – zresztą echa twórczości Lovecrafta występują i w pozostałych
utworach, a całość ma obślizgły, „mackowaty” feel. Ośmiominutowy „Eldritch
Summoning” to najdłuższa i najbardziej rozbudowana kompozycja na płycie, w
której najbardziej odczuwam wyraźne piętno black metalu. Na mnie wrażenie robi
w szczególności początek, powolny, wijący się jak obrzydliwy robal, ze
świdrującym basem na czele, jakby wyjęty z jakiejś epki DsO. Później rzecz
przyśpiesza – nie zabraknie blastów, klasycznej, „obliterejszynowej” solówki i
szaleńczego zwieńczenia rodem z portalowej „Seepii”.
Resztę ogarnijcie sobie sami, bo jak można wyczuć – warto.
Wspomnę jeszcze o jednym zajebistym momencie w „Onto Damnation”, w którym Solem
wrzeszczy: „GUIDE US, DESTROY US, LEAD US!” – to jeden z najbardziej
intensywnych fragmentów „Cenotaph Obscure”, dla mnie stanowiący niejako punkt
kulminacyjny całości. W tym samym utworze znalazło się i miejsce na jawną
inspirację „Praise of Death” wiadomo kogo... zawsze na propsie, kurwa jego mać!
Wieńczący materiał „Charnel Plains” strukturalnie przypomina mi zamykacz z
„Nekropsalms”, równie intensywnie się kończy(co tam basista odpierdala na końcu
to ja nawet nie!), choć całościowo nie robi na mnie AŻ takiego wrażenia. Zostaje
mi po nim lekki niedosyt, choć lepsze to niż przesyt.
No właśnie – gdyby nie to nie do końca satysfakcjonujące
mnie zwieńczenie, gdyby ta kropka nad „i” była ciutkę większa... to po
kolejnych 10-20 odsłuchach kto wie, może uznałbym to za najlepszy materiał
Obliteration? Jedno jest natomiast pewne – to ich najbardziej ambitna rzecz do
tej pory, nie pozostawiająca jakichkolwiek wątpliwości, że ci goście
nieustannie ewoluują i rozwijają się, na szczęście nie rozmieniając się na
drobne. Tu wciąż podstawą jest klasyczne, staroszkolne naparzanie, a że
Norwedzy budują wokół niej tyle rozbudowanych wątków? Moim zdaniem tym lepiej. O
sile nowej płyty niech stanowi fakt, że od momentu wydania jakoś niezbyt chce
mi się odpalać poprzednie długograje... „Cenotaph Obscure” rozpoczyna się z
takim przytupem, że po prostu raz po raz żądam kolejnej dawki adrenaliny w
postaci tytułowego rozkurwiacza, który serwuje mi prawego sierpowego, a gdy
jeszcze nie zdołam podnieść się z ziemi, pozostałe kawałki obdarowują mnie
bezlitosnymi kopniakami. Albo – coby pozostać w klimacie płyty – przyduszają mnie
wijącymi się mackami...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz