niedziela, 24 listopada 2019

Recenzja ESOTERIC - A Pyrrhic Existence

Uwaga - objętość tej recenzji będzie wprost proporcjonalna do objętości płyt omawianego zespołu. Czyli - jeśli ktoś jeszcze nie wie, z czym ma do czynienia - spora. Rozsądek nakazywałby podzielić ją na dwie części, tak jak albumy Esoteric... Idź więc, drogi czytelniku, zaparzyć sobie herbatę, albo i dwie, rozsiądź się wygodnie i najlepiej zarzuć sobie jeszcze na słuchawki album będący tematem tego wpisu. Miłego!

Brytyjski Esoteric to zespół absolutnie jedyny w swoim rodzaju. W przeszło 25-letniej karierze większość wydanych pod tą nazwą albumów to dwupłytowe kolosy, nierzadko składające się na około 100 minut(!) muzyki, i to muzyki przerażająco powolnej, ciężkiej i po prostu "siadającej na banię" niczym niezła dawka środków odurzających. Innymi słowy, nie są to dźwięki proste w odbiorze. Słuchanie Esoteric wymaga sporej dawki cierpliwości i zaangażowania, ale gdy już poświęci się im te kilka godzin, wynagradzają to z podwójną nawiązką. Testem wytrwałości był także czas oczekiwania na nowy materiał, bo przerwa między "A Pyrrhic Existence" a poprzednim "Paragon of Dissonance" wyniosła 8 lat. Już teraz mogę jednak powiedzieć, że zdecydowanie warto było czekać.




Nie dziwi mnie, że zajęło to wszystko tak długi okres, wszak najnowsze dzieło Brytyjczyków - jak zwykle zresztą - jest przebogate pod kątem zawartości, obfite w niełatwo dające się wyłapać detale i wielowarstwowe. Zapraszam na kolejną wyczerpującą podróż po najmroczniejszych zakamarkach ludzkiego umysłu. Kontemplację bezsensu egzystencji czas zacząć.

Otwierający album "Descent" bez zbędnych interludiów wrzuca słuchacza na głęboką wodę - a topić się będzie on przez ponad 27 minut, przez co pierwszy utwór na tej płycie oficjalnie stał się najdłuższym w dyskografii zespołu. Ostrzegałem, że nie będzie lekko. Od samego początku tempo jest iście funeralne, w tle pobrzmiewają kołyszące się szumy, melodyka wywołuje poczucie niepokoju niczym na bad tripie, a gdy wchodzą wokale - czas zdaje się stawać w miejscu, jesteś zawieszony w stanie nie-bycia, bezwładny i sparaliżowany. Takie wstępy lubię - nieprzystępne, będące istnym sprawdzianem dla odbiorcy: "pękasz, czy brniesz w to dalej?". Ja oczywiście wybieram tę drugą opcję, dzięki czemu po krótkim, łączonym ataku histerycznego wrzasku i zalewającego ze wszystkich stron hałasu w końcu wybrzmiewają nieco bardziej pozytywne tony. Brzdękająca gitara z pogłosem stanowi mostek do tej dynamiczniejszej części kompozycji, która porusza się w wypracowanym na ostatnich dwóch albumach standardzie. Nowością jest - i ten element będzie prawdziwy także dla kolejnych utworów - jakby nieco bardziej rytmiczne podejście do wokali Grega. Mam wrażenie, że nigdy jeszcze w takim stopniu nie współbrzmiały one z gitarami i perkusją.

W tym zaledwie pierwszym, niemal półgodzinnym monstrum, zawiera się tyle pomysłów, że można by nimi obdarzyć całe katalogi innych hord. Esoteric udowadnia, że pod kątem pisania rozbudowanych i progresywnych kompozycji nie mają sobie równych, jeśli chodzi o szeroko pojęty doom metal. "Descent" to jakby kilka numerów złączonych w jedność, spojonych momentami wyciszenia, skonstruowany niemal na miarę post-rocka. Ma się wrażenie, że pierwsze 20 minut było wielkim build-upem do fenomenalnej końcówki, zwieńczonej najwyższej klasy solówkami, tak charakterystycznych dla doszlifowanego w ostatnich latach stylu zespołu. Emocje sięgają zenitu, a całość nabiera niesamowitego, bombastycznego wręcz rozmachu, podkreślanego niepohamowanymi kanonadami na perkusji. Fenomenalnie skonstruowany utwór.

Na pierwszy z dwóch dysków składa się też - pomijając rytualno-ambientowy przerywnik w stylu ostatnich dokonań Urfaust - wspaniale nawiązujący do ikonicznego już opus magnum zespołu(mam na myśli "The Maniacal Vale" z 2008 roku) "Rotting in Dereliction". O ile "Descent" pozostawił mnie w swego rodzaju niepewności, w jakim kierunku podąży pozostała część materiału, tak następujący po nim kawałek rozwiał wszelkie wątpliwości - panie i panowie, mamy tu powrót do tych cudownie powykręcanych, skąpanych w surrealistycznej atmosferze, wywołujących egzystencjalny terror momentów. Groza, lęk, niepokój. Echa "Beneath This Face" ze wspomnianego już albumu, łącznie z maniakalnym, schizofrenicznym przyśpieszeniem, w którym dominują blast beaty i szaleńcze, świdrujące gitary, wwiercające się w twoją głowę niczym skalpel podczas lobotomii. Zwiastujące nadejście zagłady, apokaliptyczne melodie. Stopniowe podkręcanie tempa, budowanie napięcia, wybuch. Ale i stonerowe, wyluzowane niemal(!) partie gitary prowadzącej w końcówce, klasyczne w swoim wydźwięku, tym razem nawiązujące do najwcześniejszych lat zespołu, wręcz relaksujące, rozrzedzające gęste powietrze i wykreowaną wcześniej duchotę. Ogółem - geniusz, a zarazem Esoteric w pigułce
.


A to dopiero połowa! Ja tam zacieram ręce, że jeszcze taaaaki kawał muzyki przede mną. "Consuming Lies" rozpoczyna drugi kompakt zdecydowanie najpiękniejszym - tak, i na takie emocje jest tu miejsce! - motywem na płycie, melodyjnym i melancholijnym na miarę Evoken. Szybko okazuje się, że i w tym pięknie jest nuta dysonansu, a do tego za chwilę znienacka wyskakuje deathmetalowe podkręcenie obrotów, z niespotykaną kiedykolwiek wcześniej w tym zespole dawką groove'u. To jeden z najbardziej chwytliwych i nośnych momentów w karierze Esoteric, napędzany chodzącą jak w zegarku podwójną stopą, no i nie po raz pierwszy zdradzający zamiłowane tej ekipy do eksperymentatorstwa z brzmieniem swoich instrumentów - takiego odjechanego efektu na gitarze jeszcze nie słyszałem! Wrażenie robi także masywna, sypiąca gruzem na głowę słuchacza końcówka, gdzie subtelne akcenty na hi-hacie podkreślają ciężar wieńczącego riffu.

Przedostatni już w zestawie "Culmination" to chyba najodważniejsza i najambitniejsza z zawartych na "A Pyrrhic Existence" kompozycji, która podobnie jak środkowy utwór na pierwszym dysku czerpie garściami z wydanego w 2008 roku arcydzieła zespołu. Wygrywane tu dźwięki w bliźniaczy sposób zasiewają w umyśle nutę niepewności i zgrozy, tworząc momentami wizję upadającego gatunku ludzkiego. Mamy tu też - kolejne już! - przejście w rejony nie obce zespołom death metalowym, wykręcone solówki rodem z Autopsy, ale też luźno plumkające w tle szarpnięcia za struny, przypominające te rzekomo improwizowane momenty z "The Pernicious Enigma". A ostatnie minuty to już w ogóle odjazd, awangardowe riffy, istny skręt w stronę ambient metalu, psychodeliczny roller coaster. Wszystko powoli się wycisza, w tle słychać jęki rozpaczy... po czym wjeżdża finałowy już numer, którego pierwsza - optymistycznie brzmiąca! - część tworzy złudne poczucie radosnego triumfu, zwycięstwa, odzyskania kontroli nad swoim życiem i ponownego nadania sensu wszystkiemu, a potem JEB, dostajesz młotem przypominającym ci, że to wszystko fałsz i iluzja.

"With this endless weight, tied/Like an albatross around my neck/It never relents/I exist only for the sake of existence". Bębny wygrywają marszowy rytm, a ty uczestniczysz w procesji idącej na zatracenie. Rytuał samounicestwienia. I dużo Neurosis.

O brzmieniu nie będę się rozpisywał, bo i po co. Jest najwyższej klasy i doskonale współgra z samą muzyką. Czyste, selektywne, organiczne, naturalne, nieco "suche", acz nieprzesadnie. Pod tym względem mamy kontynuację z poprzedniego albumu. Najważniejsze, że wszystkie te szczegóły, detale na drugim i trzecim planie nie giną w miksie, a jednocześnie prym wiedzie metalowy rdzeń, gitary i perkusja. W ogóle pana garowego muszę pochwalić, bo chyba nigdy partie tego instrumentu nie były tak ciekawe i urozmaicone - a to funeral doom, gdzie nie ma zbyt wiele pola do popisu pod tym względem. A jednak, patrzcie - da się. O wokalach nawet nie będę wspominał - Greg Chandler to w tej kwestii klasa sama w sobie i tak jest praktycznie od debiutu. Niesamowicie kreatywne podejście do sprawy.

"A Pyrrhic Existence" to wspaniałe dopełnienie i tak już bogatej dyskografii zespołu, które zręcznie odwołuje się do wcześniejszych jego dzieł - narkotycznych początków(głównie "The Pernicious Enigma"), monumentalnej ścieżki dźwiękowej do kończącego się świata("The Maniacal Vale") i wpuszczającego nieco światła oraz progresywnych akcentów "Paragon of Dissonance". Tak jak jednak ten ostatni był jak dla mnie nieco zbyt lekki i dryfujący po morzu przestrzennych pasaży, tak tutaj proporcje są po prostu idealne. A jednocześnie nie jest to jedynie sprawne połączenie elementów składających się na poprzednie płyty - najnowszy Esoteric ma swój indywidualny charakter, a niespotykanych wcześniej zagrywek jest tu pod dostatkiem. Powiedziałbym, że to najdynamiczniejsza pozycja tych gości jak do tej pory - manipulowania tempami czy zmian konwencji w obrębie jednego utworu nie uświadczyliśmy jeszcze na taką skalę. Równie doskonale album ten operuje zróżnicowaniem emocji - istna sinusoida nastrojów, dobrze reflektująca zresztą warstwę tekstową. Podsumowując - dzieło kompletne, całkowicie wynagradzające długi czas posuchy w zespole. A że przesłucha je zaledwie garstka masochistów? To dla odmiany nic nowego :) Może to i dobrze.

środa, 20 listopada 2019

Recenzja THE DEATHTRIP - Demon Solar Totem

To zadziwiające, jak bardzo pierwsze wrażenie może wywieść kogoś na manowce. I jak bardzo pewne utwory zyskują, gdy słuchane są w kontekście całego albumu, a nie w odosobnieniu. Jeszcze bardziej zdumiewająca jest sytuacja, gdy rzecz "nie mająca podjazdu do debiutu" zaczyna się z nim zrównywać... a może nawet przewyższać. Poznajcie moją przygodę z THE DEATHTRIP, który kilka dni temu wypuścił w świat swój drugi pełnoprawny longplay.



"Deep Drone Master" to fenomenalny album z jednymi z najlepszych wokali w historii black metalu w ogóle - i mówię to bez słowa przesady. Zasługa to niejakiego Aldrahna, postaci znanej i zasłużonej dla sceny, potrafiącej sprawić, że z wypiekami na twarzy sięgam po każdy materiał z jego nazwiskiem we wkładce. Niesamowita ekspresja i zdolność do nadawania utworom płynnej narracji - czujesz, jakbyś faktycznie był w jakimś spowitym mgłą lesie, a po jego najskrytszych zakamarkach oprowadzał cię jakiś zakapturzony gość i opowiadał zajmujące historie(podobnego porównania użyłem już w recenzji "Belus"; taka to muzyka i takie skojarzenia wywołuje). Dlatego gdy wydało się, że na nowej płycie tegoż osobnika zabraknie, już zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. Potem zespół udostępnił dwa single. Momenty przypominające debiut zlewają się z przeciętniactwem nie zapadającym w pamięć, a w tle jeszcze jakieś czyste zaśpiewy... co to ma być, do cholery?

Pierwszy pełnoprawny odsłuch wywołuje lekkie zaciekawienie, ale generalnie jasne jest, że jest sporo gorzej. Magia nazwy sprawia jednak, że tak łatwo nie odpuszczam. Załączam "Demon Solar Totem" po raz drugi i trzeci, tym razem zwracając uwagę na podobieństwo stylistyczne w kwestii riffowania. Przecież tu się wcale wiele nie zmieniło - gitary to wciąż klasyczna Norwegia, w najlepszym tych słów znaczeniu. Wokale też całkiem zgrabnie naśladują manierę Aldrahna momentami, pomijając chóry i podniosłe deklamacje, generalnie jest dobrze. Jakieś takie inne te kompozycje, mniej bezpośrednie i hiciarskie, bardziej nastawione na klimacenie chyba... 

A potem czwarty odsłuch, już w otoczeniu drzew, a nie czterech ścian. O kurwa! Tym razem weszło na dobre. Okazuje się, że "Demon Solar Totem" to zwyczajnie album stosujący nieco inne środki wyrazu niż poprzedni. To już nie jest zbiór genialnych piosenek, to zwarty monolit, nieco mniej oczywisty i zawierający niewiele jawnych punktów zaczepienia, lecz całościowo znów zabierający mnie we niezapomnianą podróż. Skąpany w psychodelicznym sosie, w oparach szamańskiego uniesienia, gęsty i hipnotyzujący. Niejednokrotnie wolniejszy, snujący się bez pośpiechu, konsekwentnie kreując narkotyczno-grzybową atmosferę. Po wsiąknięciu w te dźwięki, nawet odmienny styl śpiewania zdaje się bezbłędnie wpasowywać w konwencję - a zawodzenie niczym jak w "En Ring Til A Herske" legendarnego Burzum pozwala poczuć prawdziwą magię. Skoro już wspomniałem tę nazwę, to idźmy za ciosem - "Surrender to a Higher Power" to przecież "Jesus Tod" anno domini 2019, tu wszystko się zgadza, nieustanna kanonada na podwójnej stopie, podobnie zapętlony cudowny riff, 7 minut mija nie wiadomo kiedy, istne zakrzywienie czasoprzestrzeni. W drugiej połowie atakuje minimalistyczny na modłę "Transilvanian Hunger" i najwścieklejszy przedostatni już na płycie utwór, by chwilę potem ustąpić wieńczącym dzieło rozbudowanemu zamykaczowi. A nie wspomniałem o "Angel Fossils", osiągającym w pewnym punkcie wspaniałą, bezpretensjonalną podniosłość, czy kapitalnie wprowadzającym w klimat albumu utworze tytułowym z silnie wpadającym w pamięć refrenem...

"Demon Solar Totem" to nadal hołd złożony klasykom lat 90, hołd absolutnie najwyższej klasy, który podobnie jak w przypadku pierwszego albumu, doskonale oddaje i rozumie ESENCJĘ tego grania. Tym razem uderza w nieco inne aspekty, te bardziej uduchowione i mistyczne, ale przecież to właśnie jest nieodłączny element sprawiający, że ta muzyka tak bardzo oddziaływała(i wciąż oddziałuje) na naszą wyobraźnię. "Vintage Telepathy" to absolutnie zjawiskowy przykład w tej kwestii i nie wiem, czy nie najlepszy na płycie utwór. 

A przede wszystkim mamy tu potęgę riffu. Album ten gitarami stoi, po prostu. Bierze najlepsze wzorce z Darkthrone, Burzum i Ulver i dodaje szczyptę -  w sam raz - indywidualnego sznytu, tych eterycznych, charakterystycznych melodii, błąkających się niczym widma na granicy nocnego mroku i porannego blasku. No i ten album oddycha. Jest w nim przestrzeń. Nie ma zbitej papki i miliona zbędnych ozdobników. Sam rdzeń, dużo miejsca, w które mogą wsiąknąć te fenomenalne gitarowe pasaże.

Całkowicie pozytywne zaskoczenie. Nie spodziewałem się, że od pozycji typu "sprawdzę, bo muszę, ale nie jestem pozytywnie nastrojony" urośnie to do rangi potencjalnej płyty roku. I jeszcze raz - potwierdza to, że szeroko pojęty pierwszy kontakt jest niezbyt reprezentatywny dla tego, z czym mamy do czynienia. "Demon Solar Totem" to rzecz z kategorii, która musi się przetrawić, ale jak już pójdzie to jest tylko lepiej i lepiej. I trzeba odrzucić uprzedzenia, że będzie tak samo jak w 2014, bo nie będzie. A przynajmniej stylistycznie, bo jakościowo jest to spokojnie ta sama półka. Geniusz! 

niedziela, 17 listopada 2019

Recenzja KRIEGSMASCHINE - Apocalypticists

Recenzję ostatniej Mgły zacząłem od stwierdzenia, że najnowszy album bohaterów tegoż wpisu mnie rozczarował. Ot tak, dla małego porównania i żeby móc z radością powiedzieć, że M. i Darkside się zrehabilitowali. Pomiędzy kolejnymi odsłuchami "Age of Excuse" omawiane dzisiaj "Apocalypticists" nie dawało mi jednak spokoju. Coś kazało mi wracać do tej płyty - ta pochłaniająca jak czarna dziura atmosfera przyciągała mnie jak magnes. I tak w sumie teraz myślę, że muszę nieco pobić się w pierś, bo choć do doskonałości poprzedniczki trochę w tym przypadku brakuje, to i tak jest bardzo dobrze. Mimo, że wciąż chciałbym, aby panowie bardziej wyrównali proporcje "nihilistyczna atmosfera-interesujące kompozycje".



Od czasu splitu z Infernal War, Kriegsmaschine wypracowało unikalny styl grania black metalu, polegający głównie na zrewolucjonizowaniu podejścia do roli perkusji. Zamiast oparcia szkieletu kompozycji na blastach czy galopadach na podwójnej stopie, Darkside postanowił powiedzieć "takiego wała!" i udziwnić swoją grę, jak tylko się da, a zabawę rytmiką uczynić środkiem i celem zarazem. Utwory na "Apocalypticists" brną do przodu i rozwijają się dzięki stopniowemu zagęszczaniu partii bębnów, podczas gdy progresje riffów są bardzo subtelne i często wręcz niezauważalne. W kwestii gitar, jest to materiał dosyć oszczędny - zbyt wielu fajerwerków tu nie uświadczycie. Początkowo narzekałem, że to pójście na łatwiznę i zarzucenie rozwoju przez M., jednak z biegiem czasu zrozumiałem, że luźne dryfowanie po morzu dysonansów w końcowym rozrachunku dobrze współgra z szarym charakterem całości.

Bo jest to album szary, ponury, przepełniony pustką i beznadzieją. A jednocześnie na swój sposób chwytliwy, choć w żadnym wypadku nie silący się na jakiekolwiek łatwe do zapamiętania fragmenty. Po prostu gary tworzą niesamowity - nie unikajmy tego określenia - groove. Stosowane przez Darkside'a patenty w jakiś osobliwy sposób bujają. Doskonałym tego przykładem są dwie pierwsze kompozycje, najżywsze i najżwawsze spośród całego zestawu. Lecz ta perkusja potrafi także wrzucić słuchacza w głęboki trans, stan odosobnienia, powoli zanurzając go w smolistej otchłani, tak jak ma to miejsce w następnym "Lost in Liminal", w którym znacznie zwalniają obroty. Końcówka tego utworu jest kwintesencją tego, jak budowane jest napięcie na tym albumie - poprzez intensyfikację poszczególnych części składowych. Nieco dynamiczniejszy jest kawałek tytułowy, z charakterystyczną plemienną jazdą na bębnach(podczas tego fragmentu zawsze dewastuję łapami wyimaginowany zestaw perkusyjny...) i rytualnymi zawodzeniami na pierwszym planie. Wyróżnić muszę koniecznie także jedyne w pełnym tego słowa znaczeniu przyspieszenie na płycie w drugiej minucie "The Other Death", gdzie chłopaki w końcu dorzucają trochę do pieca, zamiast łamańców jest proste tłuczenie w werbel w standardowym rytmie, a atmosfera staje się naprawdę jadowita. Duża w tym zasługa wokalu Mikołaja, który brzmi, jakby się nieźle wkurwił. Ale potem znowu jest zjazd w mrok, w obślizgłe, sączące się niczym trucizna pasaże, robi się duszno jak skurwysyn i powoli się wszystko rozpływa w nihilistycznym zatraceniu. 

I naprawdę ciężko o tym pisać w oderwaniu od partii perkusji właśnie, bo to one definiują kształt, kierunek i ostateczny wydźwięk tych kompozycji. Cała reszta jest - jakby nie patrzeć - jedynie(i aż) niezbędnym tłem. Mamy tu po prostu do czynienia z odwróceniem tradycyjnego schematu.

Muszę przyznać, że musiało upłynąć naprawdę sporo czasu, zanim zaakceptowałem naturę tej płyty. Nadal uważam, że końcowe momenty trochę się już wleką, a piłowanie jednej struny przez parę minut to nie "umiejętne kreowanie atmosfery", tylko zwyczajne nużenie, ale generalnie udało mi się w końcu wsiąknąć w "Apocalypticists". Tak jak na początku wspomniałem - jest w tym jakiś pierwiastek, który powoduje nieustanną chęć zbadania tego potwora jeszcze raz, może w próbie znalezienia jakiegoś drugiego dna. Ja tego drugiego dna nie znalazłem, album ten nie wywrócił mojego światopoglądu na drugą stronę, ale jest to bardzo dobra rzecz, jeśli ktoś pragnie zaciągnąć się oparami Ciemnej Strony Mocy. 

piątek, 15 listopada 2019

Recenzja EHLDER - Nordabetraktelse

Ależ zaskoczenie! Prosto z mostu powiem, że debiutancki album EHLDER ma szansę okupować ścisłą czołówkę najlepszych płyt tego roku, choć nie wróżę mu powszechnego aplauzu - listy będą dawno pozajmowane przez gigantów. Kto dotrze do tego materiału, ten dotrze, i będzie miał okazję spędzić niesamowicie przyjemne 52 minuty. Nie jest to bynajmniej dzieło jakiegoś świeżaka, bo stojący za wszystkim Graav katował już swoje gardło i kończyny w takich hordach jak Armagedda czy LIK. I to słychać, bo pomimo dość generycznej okładki(aczkolwiek stylistycznie pasującej do muzyki jak ulał), wcale nie mamy tu do czynienia z przeciętnym leśnym graniem.


To znaczy las tu jest, i to w ogromnym stężeniu, ale taki do którego chcę się zapuszczać. I mimo że wydeptałem co nieco już ścieżki, bo od swojej premiery "Nordabetraktelse" regularnie wybrzmiewa w moich głośnikach, to nadal odkrywam w nim nowe szyszki do zebrania, kolejną dziuplę, w której mogę się schować i niewidzianą wcześniej wiewiórkę. Słowem - jest to album wielowymiarowy i nie puszący się od razu przed słuchaczem. Początkowo wydaje się monotonny, a wręcz nudny(!), lecz nie dajcie się zwieść temu pozornemu wrażeniu. Odpalcie go drugi raz, najlepiej nie skupiając się na niczym innym. To rzecz z gatunku: albo poświęcasz mi całego siebie, albo tracisz to, co we mnie najlepsze. Hipnotyzujące, wwiercające się w czaszkę gitary tworzą niesamowity, rzekłbym pierwotny trans, po wsiąknięciu w który człowiek zatraca poczucie czasu i przestrzeni. Wyrwać z tego dziwnego, acz przyjemnego stanu mogą nieoczekiwane przyspieszenia czy po prostu przełamanie dotychczasowego motywu - nie spodziewałeś się ich, ale czujesz, że tak właśnie musiało być, nie wyskakują one jak, nomen omen, Filip z konopi. 

Tak, zadziwiająco spójny i przemyślany jest to album. Podoba mi się zwłaszcza, jak otwierający płytę "Stridskall" posiada wspólny mianownik z przedostatnim "Tagen" - to jedyne utwory, na których pojawiają się podniosłe, wygłaszane czystym głosem deklamacje(tak bardzo charakterystyczne dla sceny skandynawskiej), przypominające wyczyny Fenriza w Isengard. Tworzy to poczucie wręcz kompozycji klamrowej, czegoś, co ma wspólny początek i koniec. Owszem, na końcu wybrzmiewa jeszcze czysto perkusyjne, rytualne wręcz outro, ale stanowi ono nie więcej jak kropkę nad i. A wszystko, co jest pomiędzy nimi, to czyste złoto. Każdy utwór wyróżnia się na swój sposób. Niech będzie to wyważony, mistyczny momentami "Andlos", któremu nie brakuje jednak - nie bójmy się tego określenia - rockowego pazura. A co powiecie na thrashowe podkręcenie tempa w "Doden i en doende kropp", iście przypominające Voivod(albo - zostając w Europie - Aura Noir)? A może najbardziej wściekły i atakujący blackmetalową zaciekłością "Gammelmod"? Podejrzewam zresztą, że każdy znajdzie tutaj swojego faworyta. "Nordabetraktelse" to materiał naprawdę równy, a jednocześnie nie na tyle równy, żeby całość zlewała się w jednostajne mielenie.

Pochwalić wypada ten album także od strony wokalnej - jest tu naprawdę sporo charyzmy i takiej fajnej zadziorności, którą da się uzyskać tylko śpiewając w swoim rodzimym języku, czyli w tym przypadku po szwedzku. Pojawiające się momentami, nieco nieporadne, wysokie okrzyki tylko dodają autentyczności i swojskiego uroku - podoba mi się ta nieskrywana spontaniczność. Bardzo robi mi też wyważona produkcja, umieszczająca bębny nieco z tyłu. Nacisk położony jest tu zdecydowanie na gitary i dobrze, bo to one grają tu pierwsze skrzypce. Brzmienie jest organiczne i naturalne, takie, jakie powinno być w przypadku tej konwencji. 

Co tu jeszcze można dodać? Chciałbym się do czegoś przyczepić... ale w zasadzie nie mam do czego. Kapitalny, żywotny materiał, wyrastający na cichego bohatera roku 2019. Jeżeli uwielbiasz "Transilvanian Hunger", ale chciałbyś doznać mniej mizantropijnego transu, a w większym stopniu wydobyć z siebie pierwotne instynkty - załóż słuchawki, zarzuć EHLDER i pobiegaj po najbliższej puszczy. Sio! 

wtorek, 12 listopada 2019

Recenzja MAYHEM - Daemon. Bardzo dobry black metal, przeciętny Mayhem

Dlaczego zdecydowałem się na dość prowokujący tytuł tegoż wpisu? Otóż z Mayhem sprawa ma się następująco. Jest to kapela niewątpliwie kultowa i zasłużona dla całego metalu w ogóle. Pomińmy już fakt, że wokół tego zespołu narosło już tyle legend i kontrowersji(część prawdziwych, część nie), a w okresie poprzedzającym wydanie debiutanckiego DMDS działo się... sporo. Skupmy się na muzyce. Mayhem z praktycznie każdym kolejnym albumem nie bał się wypływać na nowe, niezbadane wody - czasem tylko w kontekście samego siebie("Chimera"), ale niejednokrotnie i całego gatunku("Grand Declaration of War", "Ordo ad Chao"). Zespół, który po nagraniu wybitnego albumu w zasadzie definiującego black metal nie zaczął nagrywać kalki tegoż materiału, tylko przekraczał co rusz bariery i granice. W efekcie powstała grupa ludzi rozumiejąca geniusz tych albumów, oraz z drugiej strony - cała rzesza pajaców deklarujących podniosłe manifesty, że Mayhem skończył się na Kill'em all(to już temat na inny post, za który w sumie chętnie się niedługo zabiorę).


Po co ten przydługi wstęp? Otóż "Daemon" jest w zasadzie pierwszym albumem, który porusza się w znanej dla Mayhem strefie komfortu. Czy to źle? To zależy. Jeżeli słusznie oczekujemy, że zespół ten jeszcze raz przekroczy Rubikon, to niestety czeka nas rozczarowanie. Najnowsze dzieło Necrobutchera i kolegów po fachu stanowi w największym skrócie syntezę wszelkich poprzednich wydawnictw, jakie ukazały się pod tą nazwą. Owszem, jest tu kilka drobiazgów i zagrywek, które nigdy wcześniej nie miały miejsca, ale umówmy się - to tylko detale nadające smaczku całości, nie zaś nakreślające ogólny wydźwięk albumu. 

A jaki jest "Daemon"? Zdecydowanie stanowi on najbardziej bezpośredni i konwencjonalny album The True Mayhem od czasów "Chimery". Jest to też najmniej monolityczny wypust zespołu. To tak naprawdę zespół piosenek, które można słuchać w odosobnieniu lub zmienionej kolejności - większej różnicy to nie zrobi. Nie znaczy to, że album jest niespójny czy rozpada się w szwach! Absolutnie. Całość ma zdecydowanie sens i poczucie kierunku, po prostu nie idzie za tym jedna konkretna myśl przewodnia. No bo co my tu mamy? Są krótkie utwory będące ciosem w ryj, jak "Worthless Abominations Destroyed" czy "Of Worms and Ruins", pod względem riffowania zdecydowanie odwołujące się do DMDS - ten drugi rozpoczyna się motywem jakby nieśmiało nawiązującym do tytułowego utworu z debiutu. Sporo jest tu ogólnie grania "religijnego", nieco natchnionego - pod tym względem faktycznie można uznać, że "Daemon" jest powrotem do korzeni. Z drugiej strony, dwa pierwsze numery ze swoimi przestrzennymi motywami wyraźnie nawiązują do poprzedniego "Esoteric Warfare". Szczególnie "Agenda Ignis" należy do zdecydowanej czołówki płyty - kawałek zimny, mechaniczny, przypominający nieco Thorns. Podobnie sprawa ma się z "Falsified and Hatred", przepełnionym samplami i elektroniką. A w zestawie jest jeszcze "Bad Blood", z pierwszą od dawien dawna tradycyjną solówką(!), nadającą całości niespotykanej świeżości czy "Malum" z lekkim zalążkiem eksperymentalnego szaleństwa. 

Zwykle nie opisuję albumów w ten sposób, wymieniając konkretne utwory, ale widzicie, w przypadku "Daemon" inaczej się po prostu nie da - bo to, jak już wspomniałem, konglomerat dobrze znanych dźwięków. Łatwo można też wywnioskować, że jest to rzecz całkiem zróżnicowana, dzięki czemu nie nuży jakoś szczególnie, mimo długiego czasu trwania. Godzina to jednak trochę zbyt dużo jak na Mayhem. Końcowe utwory, choć wciąż dobre, wydają się już być umieszczone nieco na siłę. Nie dotyczy to zajebistego, bonusowego "Everlasting Dying Flame", który wręcz krzyczy: "Hej! Powstałem 25 lat temu!", ale odtwórczość na takim poziomie łykam bez popity. Szczególnie świetnie chodzi w nim bas, plumkający niczym w ikonicznym "Life Eternal". 

No więc w sumie to jest dobrze, co nie? No, nawet bardzo. Nie licząc dość paskudnego, sterylnego brzmienia, któremu trochę brakuje mocy - w tych bardziej industrialnych momentach ma ono sens, jednak gdy chodzi o proste metalowe parcie do przodu, chciałoby się usłyszeć bardziej organiczne bębny. "Daemon" to... wróćmy do tytułu. Po prostu bardzo udany black metalowy album, będący jednocześnie zachowawczym i bezpiecznym w odniesieniu do twórczości Mayhem. Mi się te wszelkie odniesienia i niuansiki bardzo podobają, tylko muszę przymknąć oczy na nazwę zespołu. W końcowym rozrachunku słucha mi się tego przyjemnie. Ot, niezobowiązujące granie, przyciągające uwagę tym, co już znane i lubiane. 

PS. Atilla oczywiście po raz kolejny używa swoich strun głosowych na milion sposobów i nadal jest to totalnie satysfakcjonujące dla słuchacza. Cieszy mnie zwłaszcza spora ilość absolutnie wspaniałych momentów "operowych". W zasadzie jeśli chodzi o performance, to na spółkę z Hellhammerem jest on bohaterem tego albumu.

PS2. Przeraża mnie niesamowicie sporo głosów, że jest to najlepszy Mayhem po DMDS. Ale to już wyjaśniliśmy sobie w pierwszym akapicie :D

czwartek, 7 listopada 2019

5 powodów, dla których "Henbane" jest tak zjawiskowym albumem

Pierwotnie tytuł tego wpisu miał brzmieć "...jest najlepszym polskim albumem (black) metalowym", ale stwierdziłem, że konkurencja w postaci pewnych płyt mimo wszystko nie odstaje, a po drugie takie wyrokowanie nie ma zbytniego sensu. Przejdźmy więc do meritum. Postaram się wskazać 5 cech, dzięki którym drugi pełniak CULTES DES GHOULES tak dobrze robi wielu ludziom(w tym mnie).


1. Całkowicie unikalny klimat i wydźwięk albumu. Skojarzenia, jakie mam słuchając "Henbane", wcale nie są taką oczywistością w szeroko pojętym metalu. Bagna, wszechobecny śluz, wydobywające się zewsząd opary trujących substancji i chatka wiedźmy gdzieś na środku zielonego jeziora. Rytuały, odurzenie LULKIEM CZARNYM i wycie do księżyca. Jest w tym wszystkim jakiś diabeł, pierwiastek czystego zła, nie tak namacalny i mrożący krew w żyłach jak np. w Deathspell Omega czy Katharsis, ale wciąż ma się wrażenie, że ci goście robią to wszystko na serio, mimo opakowania całości w nadal komiksowo-groteskową stylistykę(to nie wada, żeby mi zaraz ktoś nie zarzucił, że obdzieram zespół z jego kultowej otoczki). Wszelkie dodatki i ozdobniki, jakimi opatrzono tę płytę, tylko potęgują tę cudowną, wyrazistą atmosferę - wstawki niczym z sabatu albo procesu o czary, upiorne klawisze, wersy(a nawet cały utwór!) po polsku, rytualne/plemienne bębny, można długo wymieniać. Co najważniejsze, jest to użyte z głową i umiarem - nie wytrąca z metalowego przecież szkieletu całości.

2. Rzecz w sumie oczywista - wokale Marka. Totalnie niepowtarzalny, nie do podrobienia styl, który poznajesz od pierwszej sekundy. Człowiek ten używa strun głosowych w sposób jawnie sugerujący jego szaleństwo i opętanie. Ranga przeróżnych technik, których używa, jest zdumiewająca, a co najlepsze - nadaje to "Henbane" genialnej narracji i dodaje utworom głębi. Raz zawodzi, raz wyje, raz wrzeszczy, raz wreszcie deklamuje bluźniercze inkantacje. Szaleńcze, histeryczne wręcz śmiechy, a za chwilę zejście do basowego pomruku godnego Attili Csihara. Tego nie da się dobrze oddać słowami, trzeba posłuchać.

3. Brzmienie gitar i sposób riffowania bliższy tak zwanej pierwszej fali black metalu(to kontrowersyjna szufladka i temat rzeka, ale nie wchodźmy w to). Bliżej temu do tworów takich jak Master's Hammer, Mortuary Drape czy Negative Plane(!) niż do typowej norweskiej kapeli. Już choćby dzięki temu "Henbane" łatwiej było się wybić, bo takie piłowanie na wiosłach nie jest w sumie czymś często spotykanym. Dużo w tym odwołań do najdalszej nawet klasyki, z Black Sabbath na czele. W ogóle ten album jest taki "vintage", i bynajmniej nie tylko "black magic". No i ten FUZZ, wspaniały przester, riffowanie gęste jak smoła. Czujesz, jak gitarzyści wchłaniają całą zieloną moc, po czym wyrzygują na ciebie i strumieniują przy pomocy strun. I chcesz więcej, i więcej.

4. Praca sekcji rytmicznej. I wcale nie chodzi mi tu jedynie o oczywistość, jaką jest świetna praca bębnów nadająca drive całemu albumowi i sprawiająca, że nawet rozciągnięte do paru minut pojedyncze motywy utrzymują swoją świeżość przez cały czas. Jest też w kurwę mięsisty bas, który nadaje w cholerę ciężaru tym utworom i razem z gitarami tworzy to "lepkie", odrywające się niczym flegma brzmienie.

5. No i wreszcie - same kompozycje. W recenzji ostatniego albumu Cultes des Ghoules wspomniałem, że 55 minut to idealny czas trwania płyty tego zespołu i z tym samym mamy do czynienia tutaj. Jeśli tylko nie stoi ci na głowie palący się dom i kredyt do spłacenia, to przez cały obrót materiału jesteś w niego totalnie zaangażowany. 100% immersji przez 55 minut - to wbrew pozorom nie jest takie proste do osiągnięcia. Sam się sobie dziwię, że to mówię, ale NIE MA na "Henbane" jakichkolwiek dłużyzn - choć paręnaście odsłuchów temu przeszkadzała mi rozciągnięta końcówka "The Passion of a Sorceress". Ale nie - dzięki temu, że w gruncie rzeczy ten pojedynczy patent obudowany jest kilkoma warstwami i rosnącym nieustannie napięciem, nie nudzi. 

W ogóle łapię się na tym, że co jakiś czas zmieniają mi się faworyci na tej płycie. Fenomenalny, ikoniczny już wręcz "Vintage Black Magic", najbardziej szamański i najbardziej rozbudowany, z najlepszymi popisami Marka i w ogóle "naj" pod każdym względem. Szaleńczy, przypominający taniec wiedźm na Jasnej Górze "Festivals of Devotion" z kapitalną dynamiką pomiędzy sekcją rytmiczną a gitarami. Czy wreszcie "The Devil Intimate", który swoim polskim tekstem tylko robi chrapkę na więcej takich odjazdów w przyszłości, ale przede wszystkim atakuje słuchacza nieprzerwanym ciągiem zajebistych, tak klasycznie brzmiących riffów, by w swoim podsumowaniu dosypać do pieca i przeprowadzić blackmetalowy holokaust. 

Chodzi po prostu o to, że ta niemal godzina mija jak z bicza strzelił. "Henbane" jest przepakowane kreatywnością, twórczymi pomysłami i zwyczajnie wychodzi obronną ręką, grając 10-minutowe utwory bez popadania w bezsensowne mielenie jednego riffu(co niestety na następnym "Coven" nie do końca im się udało). Tak to widzę. Bez jakich szczególnych konkluzji czy podsumowań  zakończę ten tekst, zanim wkradną się do niego, hehe, dłużyzny. 

niedziela, 3 listopada 2019

Recenzja SIGH - Scorn Defeat. Japonia po europejsku

SIGH - Scorn Defeat. Japonia po europejsku

W 1993 Euronymous, jeszcze przed śmiercią, zdążył zainteresować się niejakim Sigh. Rzecz to była całkiem egzotyczna, bo z dalekiej Japonii. Na szczęście ówczesny mózg Mayhem nie przejmował się takimi głupotami i wiedział, że dobra muzyka broni się sama, bez kontekstów geograficznych. Zapewne kolejne dzieła Mirai i spółki nie przeszłyby pod banderą Deathlike Silence, bo z black metalem zaczęło to mieć coraz mniej wspólnego(chociaż Euro był całkiem otwartym umysłem, więc kto wie...) - to już historia na inny wpis. "Scorn Defeat" zaś, to czystej wody black z thrashowymi naleciałościami. Wystarczająco europejski, bo Hellhammer, Celtic Frost i Samael aż się stąd wylewa. Ale i z miejsca słyszymy, że mogło to powstać jedynie w Kraju Kwitnącej Wiśni. Już na tym etapie, jeszcze klasycznego metalowego łojenia, mamy tu do czynienia ze sporą ilością barwnych ozdobników. Sigh nie boi się wplatać w black/thrashowy rdzeń swojej muzyki przeróżnych dodatków, acz czyni to znacznie bardziej oszczędnie niż na późniejszych albumach.



"Scorn Defeat" stylistycznie przypomina coś na pograniczu pierwszej i drugiej fali bm. Jak już wspomniałem, riffowanie ma tu znacznie więcej wspólnego z Samael niż chociażby właśnie Mayhem. Prostota i swojego rodzaju toporność jest tu na porządku dziennym - ale to nieoszlifowanie jest oczywiście wartością dodaną. Co wyróżnia tych Japończyków to przede wszystkim niecodzienne struktury utworów i skłonności do eksperymentów. Otwierający album "A Victory of Dakini" jest dobrym tego reprezentantem - mamy tam i umiejętnie wplecione klawisze, i totalnie z dupy pojawiającą się solówkę, która za pierwszym razem wywołuje konsternację, lecz wraz z kolejnymi odsłuchami zdaje się pasować. Takie dziwne odjazdy tylko wspomagają cholernie niepokojący i momentami wręcz upiorny wydźwięk całości. Wystarczy posłuchać "At My Funeral" - to gitarowe tremolo w połączeniu z symfonicznym pasażem tworzy jeżący włosy efekt. Jest w tym coś gotyckiego, acz bez tandety i kiczu. Dodajmy do tego charakterystyczne wokale Mirai, bardzo jadące pod Venom, z typową dla tegoż zadziornością i arogancją, ale i cudownym smaczkiem w postaci akcentu. 

Ale nie samym klimatem to wydawnictwo stoi - kompozycyjnie jest naprawdę dobrze, a każdy utwór ma swój unikalny charakter i się czymś wyróżnia. "The Knell" to pędząca niczym japoński pociąg jazda bez trzymanki, "Ready for the Final War" to epicki, 9-minutowy odjazd, zarówno pełny patosu i ornamentyki, jak i po prostu klasycznego riffowania w stylu Celtyckiego Mrozu. Na czele z absolutnie przezajebistym, niespodziewanym przyśpieszeniem w 5 minucie - tak bardzo przypominającym "The Usurper". No i zawiera najbardziej nadające się do wspólnego śpiewania wersy na płycie: "Into the night of the depths/When rago shines into the skies/They will regret, the tenth planet/The king of destruction now has come", przeplatane opętańczym, histerycznym śmiechem wokalisty. Przewspaniała rzecz. A na końcu jest jeszcze "Taste Defeat", wolno kroczące, zajeżdżające doom metalem na kilometr, ze świetnym użyciem piszczałek czy cholera wie jaki to instrument, no i gorzką, naprawdę przytłaczającą końcówką, gdzie utwór zwalnia jeszcze bardziej, powoli usuwając się w nicość(jedno z lepszych użyć fade-outu jakie słyszałem). "All the faiths you had are falling down/Taste of defeat, defeat of yourself"...

I szkoda tylko, że to tak naprawdę jedyny album w tym stylu, jaki nagrał Sigh. Jeszcze klasycznie metalowy, acz wystarczająco "udziwniony" i obudowany nietypowymi rozwiązaniami, by stanowić totalnie unikalne zjawisko na scenie. No i w 1993 tak aktywne użycie klawiszy nie było jeszcze czymś na porządku dziennym, więc warto czasem wymienić Sigh obok Emperor. A dla mnie - mówiąc zupełnie szczerze - Japończycy wykorzystali elementy symfoniczne ze znacznie większym wyczuciem i bez takiego napuszenia. Podsumowując - perełka.