niedziela, 26 maja 2019

Recenzja CULTES DES GHOULES - Sinister

CULTES DES GHOULES - SINISTER


"Sinister" to doskonałe potwierdzenie tezy mówiącej o tym, że dzieła odrzucające słuchacza za pierwszym razem(czy wręcz przynudzające) okazują się niesamowicie żywotne na dłuższą metę. Nie ma tu efekciarstwa, jest za to niezwykle quality songwriting, że tak się wyrażę.


Zacznijmy od tego, że płyta trwa 55 minut. I jest to moim zdaniem idealna długość jak na materiał CdG. Sprawdziło się to przy okazji "Haxan", sprawdziło się przy okazji genialnego "Henbane". Natomiast "Coven", ze względu na swoją teatralną formułę i podporządkowanie instrumentów wokół tekstów, zostało rozciągnięte do niebotycznych rozmiarów. Były tam fragmenty absolutnie wywalające z kapci, ale było też przynudzanie czy ciągnięcie jednego motywu w nieskończoność, bez jakiejkolwiek progresji. "Sinister" też potrafi zaoferować riff, który wiedzie prym dobre kilka minut. Już na samym początku jesteśmy atakowani "Children of the Moon", 7-minutowym intrem opartym w zasadzie na jednym patencie. Posępny, ciągnący się riff, ale generalnie nuda, co nie? No nie do końca. Bo tu tak pięknie się to rozwija, tak zmyślnie dodawane są do tej układanki kolejne elementy, tak mocno obudowane jest to w dodatkowe warstwy. Idzie to wszystko do przodu, po prostu. Nie stoi w miejscu. A odkrywanie tych smaczków raz za razem jest po prostu bardzo intrygujące. 

To nie jest płyta, która za pierwszym razem powie: "o, tu, słuchaj, tu jest fajny moment!". Ja oczywiście mam tu swoje faworyty, na które czekam za każdym razem gdy odpalam "Sinister", ale na zdanie sobie sprawy które to są, potrzebowałem -nastu odsłuchów. Przede wszystkim jest to rzecz dość zróżnicowana - jak na, mimo wszystko, dość sztywną formułę zespołu. No więc jest powoli sączące się intro, sabbathowskie w najlepszym tego terminu wydaniu, w którym świetny doom metalowy riff uzupełniany jest upiornym klawiszowym motywem, a następnie gitarowymi sprzężeniami przypominającymi jęki potępionych dusz. Są dwa następne kawałki, będące przedstawicielami klasycznego Cultes des Ghoules w pełnej krasie. Oba są świetne i bardzo dobrze zbudowane(panowie doskonale zdają sobie sprawę, jak ważne jest powracanie do motywu przewodniego utworu i czynią to z konsekwencją), oferując kilka wwiercających się w głowę momentów, opętane wokale Marka i jazdę bez trzymanki przez przeważającą część utworu. Mają też kolejny punkt wspólny, czyli świetną konkluzję - autentycznie ma się wrażenie, że te osiem poprzednich minut prowadziło do spektakularnego finału. Szczególnie "Woods of Power" robi mi, z tymi nasyconymi dramaturgią klawiszami, niczym kościelne organy, ale w bluźnierczym wydaniu. 

Kapitalna jest też atmosfera całości. Jak zwykle towarzyszy słuchaczowi ten bagienno-leśny klimat, trochę groteskowy, trochę przerysowany, z wiedźmią chatką gdzieś na uboczu i sabatem czarownic na Łysej Górze. Najbardziej zbliżone toto jest do "Henbane", co niezmiernie mnie cieszy - co prawda tam było nieco bardziej "fuzzy" i "vintage"(hehe), tu jest raczej "ritual". Najznamienitszym tego dowodem jest utwór czwarty, "The Serenity of Nothingness", gdzie bębny wybijają iście szamańskie rytmy, na tle których deklarowane są złowieszcze inkantacje. To dość minimalistyczny utwór, bardzo niepozorny, za pierwszym razem wręcz odrzucający, lecz wierzcie mi - to typowy "grower". Te 12 minut mija jak z bicza strzelił, by przejść do zwieńczenia w postaci "Where the Rainbow Ends", w którym mikstura zwana "heavy metalem" aż bulgocze i wycieka z tego kotła. Cudowna jest to rzecz, może nieco niespójna, może nieco zbyt nagle jeden motyw przechodzi w drugi, ale co z tego? Jeden riff goni drugi, a w środku jest w ogóle takie wspaniałe wyciszenie, w którym prym zaczyna wieść bas i jest to orgazm dla uszu. W ogóle jest to taki "wesoły" kawałek, jakkolwiek niedorzecznie brzmiałoby to w kontekście muzyki CdG; nieważne, takie mam odczucie i sprawdza się to wyśmienicie. Leci to sobie i leci, by powoli odpłynąć w świdrujące outro, będące lekką reminiscencją pierwszego utworu.

"Coven" był czysto i selektywnie brzmiącym albumem(co akurat bardzo dobrze pasowało do jego konwencji), tu jest nieco mniej czytelnie - dominuje raczej brud i pewna doza zamierzonej "niedoskonałości". Nie ma fajerwerków pod tym względem i dobrze, bo być nie musi. Natomiast jak performance poszczególnych muzyków? Jest gites majonez, że tak się wyrażę. Mark of the Devil nie szaleje AŻ TAK, jak mu się zdarzało choćby w takim "Vintage Black Magic" i tym razem nie kradnie show pozostałym - myślę jednak, że wynika to po prostu z tego konkretnego, równego podejścia do utworów, a nie z wypaleniem czy brakiem pomysłu. Standardowy, wysoki poziom.

Dajcie "Sinister" szansę. Może nie spowoduje opadnięcia szczęki, początki tej znajomości będą dość niemrawe. Szybko jednak okaże się, że płyta ta stanie się jednym z waszych lepszych kumpli. To tak jak z niektórymi ludźmi: pozornie szaraczki i przeciętni zjadacze chleba, w głębi kryjący jednak arcyciekawe osobowości. Ja spokojnie stawiam tuż za "Henbane", a obok epki z 2011 roku. Doskonała rzecz, ścisła czołówka w dyskografii, potwierdzająca kto tu rządzi na polskiej(i nie tylko) scenie bm.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz