wtorek, 19 maja 2020

Recenzja ODRAZA - Rzeczom

Krakowska ODRAZA zaskoczyła mnie swoim drugim albumem studyjnym, stosując ulubiony chwyt marketingowy - polegający na braku marketingu. Ja przynajmniej nic nie wiedziałem o tym, że taki twór powstaje. Lubię takie sytuacje, bo pozwalają po prostu siąść do muzyki i słuchać. Bez oczekiwań, zadumy, refleksji i innych takich, jaki to będzie tym razem nowy wypust. W zasadzie podszedłem do "Rzeczom" bez jakiegokolwiek kontekstu. Po prostu wszystko inne co w danej chwili robiłem przestało mieć znaczenie i zasiadłem do degustacji kolejnej porcji muzyki tego projektu.


Pewnie nie stałoby się tak, gdyby nie wydany w 2014r. debiutancki "Esparalem Tkane", który z pewnością zaznaczył Odrazę w mojej głowie jako coś, co warto poważać i respektować. Gdybym nie słyszał wcześniej tego skoncentrowanego na zjawisku alkoholizmu albumu, zapewne premiera "Rzeczom" została by przeze mnie zignorowana z uwagi na niebezpieczną bliskość i powiązania tegoż projektu z pewnymi innymi, niezbyt ze mną rezonującymi polskimi zespołami. Na szczęście skąpany w lekko awangardowym sosie i naznaczony silnym piętnem muzyki Carla-Michaela Eide debiut słyszałem, a teraz z radością mogę stwierdzić, że drugi album utrzymuje podobny poziom. Choć - na szczęście - jest przede wszystkim inny i nie stanowi kalki poważanego poprzednika. O tym, czy jeszcze porusza się w "akceptowalnych" ramach black metalu nie będę się szeroko wypowiadał. Moim zdaniem tak - zresztą Odraza od początku szła własnymi ścieżkami, i to bynajmniej nie leśnymi. Uważam, że choćby - tak jak i poprzednio - tematyka "Rzeczom" jest bardzo black metalowa w swojej wymowie i na tym poprzestańmy. 

Bo znowu zmagamy się przede wszystkim z marnością żywota, ludzkimi ułomnościami i słabościami, a tam gdzie nas nie spotkamy, noc kończy się nocą zamiast dzień dniem zaczynać. Tym razem spektrum refleksji podmiotu lirycznego jest bardziej zróżnicowane i mniej monotematyczne, analogicznie do zawartości muzycznej zresztą. Teksty z pewnością są mocno osobiste, jeszcze silniej niż poprzednio, przez co i ich wydźwięk nabiera na mocy. Fakt, że nie wszystko z tego, co przekazuje Stawrogin jest dla mnie jasne, zwłaszcza że sporo tu odniesień do jego lokalnego środowiska, a ja wychowałem się jednak w innym miejscu. Generalnie złośliwcy mogliby stwierdzić, że miejscami zalatuje grafomanią, ale nie zgadzam się z tym - warstwa liryczna ma sens, a już na pewno jest ciekawsza niż posługiwanie się satanistycznymi kliszami. To jednak w przypadku Odrazy oczywistość.

Z pewnością wrażenie robi sposób "dostarczenia" słuchaczom tych treści - pod względem wokali jest to bardzo silny materiał. Powiedziałbym wręcz, że to one są główną siłą napędową "Rzeczom". Na tym polu jest mocno ekspresyjnie i kreatywnie. Mam wrażenie, że sposobowi artykułowania pewnych fraz oraz ogólnej aranżacji wokali jest momentami blisko... do rapu, choć rapowania samego w sobie tu nie uświadczymy (to już dla konserwatywnych black metalowców byłaby zniewaga nie do przełknięcia! Śmiechem żartem oczywiście). Szorstko i odrażająco brzmiący trzon wyrzygiwanych słów wspomagany jest agresywnymi, chciałoby się powiedzieć "wkurwionymi" wrzaskami, którym niedaleko do growlu. Stężenie wkurwu nadal jest wysokie, może i wyższe niż na debiucie, więc w tej kwestii nie powinno być rozczarowania. Do tego dochodzi trochę partii mówionych, deklamowanych, momentami pojawiają się nawet zaśpiewy czy chórki, są to jednak elementy wyważone i stonowane względem całości (a także doskonale ją uzupełniające), także bez obaw. Jeśli chodzi o aranże to zdecydowanym bohaterem albumu jest Priest, grający niesamowicie precyzyjnie i z wirtuozerskim wręcz wyczuciem. Raz naznacza swe partie rockowym czy post-punkowym sznytem, innym razem stuka nieregularne rytmy podpatrzone jakby u wspomnianego już Carla-Michaela. O blastowaniu jak w zegarku nie wspomnę, choć tego nie uświadczymy tu tak często jak mogłoby się wydawać. Trochę szkoda tylko, że brzmienie zdaje się bardziej wypolerowane i wyczyszczone z warstwy syfu i brudu - na szczęście sterylna produkcja przy całej tej "miejskiej" konwencji nie boli tak bardzo.

"Rzeczom" to album dłuższy, bardziej zróżnicowany i przy pierwszym kontakcie jakby zwyczajnie ciekawszy od debiutu, choć jak to wpływa na końcową ocenę - o tym nieco później. Na pewno nie można odmówić niemal każdej kompozycji indywidualnego charakteru i po prostu pomysłu na siebie. Pochwalić na pewno muszę rozłożenie utworów: na zasadzie - upraszczając - szybko/wolno, esencjonalny blackmetalowy wygar/wycieczki w kierunku eksperymentów. Muzycznie nadal dominują tu inspiracje Ved Buens Ende/Virus z wyraźnymi eskapadami w stronę środkowego szwedzkiego Shining. Tym razem słyszę tutaj także sporo post-Euronymousowego Mayhem, z tymi charakterystycznymi, futurystycznymi i tnącymi jak żyleta riffami - "Rzeczom", "W godzinie wilka" czy "Bempo" mają w sobie spore znamiona późniejszej twórczości Norwegów. Uprawiana przeze mnie wyliczanka to jednak rzecz raczej do potraktowania w kategorii ciekawostki, bo nie ma ani grama wątpliwości, że gra tu Odraza. 

Wspomniana przeze mnie dynamika ma zastosowanie od samego początku albumu - bezkompromisowy "Schadenfreude" to trafny pomysł na otwarcie, ale już po nim następuje bardziej rozbudowany, wielowątkowy i awangardowy utwór tytułowy, swoją drogą jeden z najlepszych na płycie. Powiem tyle - Blasphemer byłby dumny. Utrzymana w duchu depresyjnego black metalu "Najkrótsza z wieczności" poprzedzana jest hiciarskim "Młotem na małe miasta" z zapadającym w pamięć refrenem, ale i przełamującym konwencję doomowym zwolnieniem w środku. Po zapierdalającym zaś niczym obsługiwany przez pijanego maszynistę tramwaj "Bempo" (przez co nieco monotonnym i jednostajnym) następuje ostatnia już, instrumentalna kompozycja, nieco luźniejsza w wymowie, z dobrymi melodiami i - a jakże! - celticfrostową końcówką. A najlepszy i tak jest "Świt opowiadaczy", z fenomenalnym, emocjonalnym i zawierającym ogromne pokłady blackmetalowej głębi finałem.

Trochę długi tekst wyszedł, ale i płyta całkiem bogata i obfita w różnorodne dźwięki. Moja opinia co do "Rzeczom" nieustannie ewoluuje, przeobraża się i podlega metamorfozom, niewątpliwie jednak album podoba mi się i póki co mam ochotę regularnie go słuchać. Czy przebił debiut - kilka wstępnych odsłuchów kazało mi mówić, że tak. Teraz nie jest to już dla mnie tak jasne. Na pewno okładka jest ładniejsza, hehe. Prawda jest taka, że wyraźna myśl przewodnia jedynki i jakby nieco większa spójność delikatnie przemawia za tamtym albumem oraz zwiększa jego siłę rażenia - choć teksty na "Rzeczom" podobają mi się bardziej. W końcowym rozrachunku nie ma to jednak znaczenia, bo nówka broni się doskonale samodzielnie i nie potrzebuje żadnych kontekstów. Bardzo ładnie, panie Stawrogin i panie Priest, bardzo ładnie. Mówiąc kliszami, powiedziałbym, że dostarczyliście kolejny świetny materiał do upadlania się, ale wcale nie trzeba wysoko procentowych trunków, by cieszyć się "tom rzeczom".


poniedziałek, 4 maja 2020

Recenzja ULCERATE - Stare Into Death and Be Still

Istnieją pewne albumy, z którymi mam tak zażyłą relację, że próba ich recenzowania czy opisywania towarzyszących mi odczuć podczas odsłuchu zwyczajnie mija się z celem. Byłby to bowiem nieustanny zachwyt, będący dla ewentualnego czytelnika niestrawną papką. Ciężko też przelać na papier (ekran) jakieś mocno osobiste przeżycia związane z daną płytą. Musiałbym bowiem wchodzić w takie szczegóły, że w 51 sekundzie tego a tego utworu człowiekowi napływają łzy do oczu, a niekoniecznie ktoś inny musi podzielać takie rozczulanie się. I pewnie domyślasz się, że skoro zaczynam tekst na tę modłę, to musi to dotyczyć i nowego ULCERATE. No i pierwsze spędzone z tą płytą tygodnie na to właśnie wskazują, a póki temat jest jeszcze gorący, szkoda by było czegoś nie napisać. Szansa, że nie wyjdzie mi i wykasuję wszystko w pizdu, jest dość spora. A jeśli mimo wszystko opublikuję coś niezbyt nadającego się do czytania, to serdecznie przepraszam. Co poradzę, że "Stare Into Death and Be Still" jest dziełem niesamowitym i mocno ze mną rezonuje. 


Co warto na wstępie zaznaczyć, to to, że po wydaniu poprzedniego albumu ("Shrines of Paralysis" z 2016 r.) w zasadzie postawiłem już na tym zespole kreskę. Formuła stała się niebezpiecznie przestarzała i zacząłem wręcz rozumieć i podzielać zdanie uważających, że Ulcerate nagrywa wciąż tę samą płytę. Do tego jeszcze to zbite i skomasowane do granic słuchalności brzmienie, brr. Nie ruszyła mnie ta płyta po premierze i - ostatnio sobie do niej wróciłem - nadal mnie w zasadzie nie rusza, co jest w przypadku tego zespołu rzadkością. Tak ze dwa utwory zapadły mi w głowę, reszta w zasadzie ni ziębi ni grzeje. Co jest jednak w tym wszystkim najśmieszniejsze? Otóż w okolicach premiery "Stare Into Death and Be Still" napotkałem się na kilka opinii, jakoby Ulcerate "znowu odgrzewało kotleta i nagrało kolejny identyczny album bez riffów".

Jako randomowy ludek z Internetu, apeluję do tych randomowych ludków z Internetu: wyjmijcie uszy z dupy.

Stała się bowiem rzecz niesłychana: zespół z prawdopodobnie jednym z najbardziej kreatywnych gitarzystów w świecie metalu (perkusistów również) nagrał chyba najlepszą płytę w swojej dyskografii, i mówi to człowiek wielbiący genialne "The Destroyers of All". Płytę tak świeżą, przepełnioną twórczą energią, a do tego tak przepiękną i malowniczą jak tylko przepiękny i malowniczy może być techniczny death metal (?), choć wysunę niekoniecznie śmiałą tezę, że Ulcerate dawno już przedefiniowało znaczenie tego terminu w kontekście własnej twórczości. Płytę, która korzysta ze środków na pierwszy rzut ucha zupełnie niesprzyjających tworzeniu muzyki grającej na strunach czułej ludzkiej duszy, a jednak tak właśnie się dzieje.

Ostrzegałem, że może być niestrawnie.

Najprościej oddać będzie geniusz tego albumu, wspominając o wyczynach p. Michaela Hoggarda na wiośle i bynajmniej nie będą one związane z technicznymi aspektami tego instrumentu (bo się na nich nie znam). To, co ten człowiek wyprawia z gitarą, nie mieści się w moim małym móżdżku. To już nie jest granie riffów, to jest kreowanie malowniczych pejzaży w przypływie boskiego natchnienia. Tu gdzieś przypadkowo uroni się kropla farby, tam jakby niedbale i od niechcenia machnie się pędzlem, a z tego pozornego nieładu i chaosu wyłoni się Piękno i Harmonia. "Stare Into Death and Be Still" to zaskakująco melodyjna płyta, zdecydowanie najbardziej melodyjna w twórczości Ulcerate, ale są to melodie zaiste szlachetne. Bywają one bezpośrednie i podane słuchaczowi na tacy (przewodni riff "Inversion"), bywają subtelnie zaakcentowane i jakby nieśmiało "przemycane" między wierszami ("There is No Horizon"), wreszcie to wyłaniają się z dźwiękowego chaosu i wzburzonych fal (fenomenalna końcówka "Exhale the Ash"). Do tego całość jest wyraźnie prostsza i - co tu dużo mówić - przystępniejsza, co absolutnie nie jest w tym przypadku wadą. Wręcz przeciwnie - to zluzowanie, "uczłowieczenie" muzyki, coś czego mocno brakowało siłowej poprzedniczce, jest najlepszym, co mogło Ulcerate spotkać.

Bo nadal jest to muzyka szalenie pokręcona i INTENSYWNA, choć takich blastów jest tu zauważalnie mniej niż choćby na takim "Vermis". Jest to muzyka intensywna przede wszystkim emocjonalnie, wspaniała pod względem kreowania i dawkowania napięcia, bezbłędnie rozkładająca poszczególne akcenty. Słuchanie tego albumu jest jak nurkowanie i przebywanie pod wodą bez możliwości zaczerpnięcia oddechu. Niepokój rośnie, byś w końcu mógł wynurzyć się i wdychać cudowne powietrze. Ten album jest jak łyk wody po przebiegniętym maratonie. Weźmy znowu "Exhale the Ash", zdecydowanie jeden z najlepszych utworów na płycie (choć po prawdzie, mógłbym to samo powiedzieć o większości z nich). Moment, w którym Saint-Merat zaczyna grać ten prostolinijny motyw perkusyjny po uprzedniej nawałnicy dysonansów rodem z "Everything is Fire" wyzwala prawdziwe uczucie katharsis i przychodzi po prostu w IDEALNEJ chwili. Takie zresztą fragmenty, w których na bębnach stukane jest, chciałoby się rzec: umpa-umpa, pojawiają się tu częściej i są niesamowicie odświeżające dla twórczości Ulcerate. "Stare Into Death and Be Still" zwyczajnie żyje, oddycha i jest to super sprawa.

Nowością jest tu sporo fragmentów wyjętych rodem z post metalu, a może właściwiej byłoby rzec, że brzmią one inaczej niż na poprzednich materiałach, bo i przecież na nich takie momenty "wyciszenia" i przestrzeni się pojawiały. Tutaj mają one jakby wydźwięk wzięty rodem z gotyckiego rocka i oparte są bardziej na gitarowym "plumkaniu" aniżeli tektonicznemu rzężeniu basu. Mamy tu więc i zwyczajnie więcej treści. Fragmenty te są świetne, szczególnie w najbardziej chyba klimatycznym i smutnym "Visceral Ends". Wyróżnić też muszę pojawiające się tu i ówdzie "solówki", brzmiące zarówno niesamowicie majestatycznie jak i gorzko, jakby zwiastując rychły upadek ludzkości. Te wyjące melodie (końcówka tytułowego utworu!!!) są niczym błagalny jęk i ostateczny zanik wszelkiej nadziei, a zarazem zawierają w sobie nutę nostalgii. Jak widać paleta użytych barw i emocji jest tu bardzo szeroka - to niezmiernie bogaty album, o którym można by pisać i pisać, rozkładać na czynniki pierwsze. 

Wciąż jednak największe wrażenie robią te fragmenty naznaczone perkusyjną nawałnicą, pod którą nieustannie przeobrażają się gitarowe plamy dźwięku, wijące się i miotające we wszystkie strony, by zsumowane stworzyć strumień wspaniałych harmonii. Gitara i bębny uzupełniają się tu skuteczniej niż kiedykolwiek wcześniej, wzajemnie wzmacniając swój wydźwięk. To płyta bez zbędnego elementu, w której każdy trybik ma swoje miejsce i przeznaczenie, nawet w najtrudniejszym do przebrnięcia i rozbudowanym "Drawn Into the Next Void" z finałem nieco na modłę zamykaczy Immolation. A w całej tej kompozycyjnej doskonałości jest jeszcze w stanie poruszyć i zachwycić mnie na dziesiątki sposobów. Zaprawdę bardzo chciałbym podawać konkretne odnośniki, minuty i sekundy poszczególnych kompozycji, żeby lepiej oddać istotę rzeczy, jednak miejsce na to jest raczej nie w recenzji, a w luźniejszej dyskusji na temat albumu.

Dodajmy jeszcze do tego, że "Stare Into Death and Be Still" pod każdym względem wyprodukowany jest znacznie lepiej niż poprzednik, z kapitalnym, wyraźnym, subtelnym, a jednocześnie nie rozmiękczonym brzmieniem gitar, przez co te obłędne melodie mogą zachwycić słuchacza w pełni swego wdzięku.

Naprawdę starałem się i powstrzymywałem się od ckliwych komentarzy, próbując wyskrobać w miarę merytoryczny tekst :D Jak dla mnie - mamy do czynienia z prawdziwym fenomenem i płytą, o której będzie się mówić jeszcze dłuuuugo, nawet jak na niesamowicie szybki zanik uwagi w dzisiejszych czasach. O tym, że na ten rok jest już rozdane, chyba nie muszę wspominać?