czwartek, 31 października 2019

Recenzja BEKËTH NEXËHMÜ - De svarta riterna

BEKËTH NEXËHMÜ - De svarta riterna

Nie dajcie się zwieść przedziwnej nazwie zespołu ani temu, że praktycznie cała jego dyskografia to demówki. To nie jest kolejny chujowy podziemny black metal wydany na kasecie limitowanej do 10 sztuk. To prawdziwa perła, i naprawdę nie trzeba daleko szukać, by się do niej dokopać. 



De svarta riterna to 48 minut improwizowanego(?) atmosferycznego black metalu. Jeśli ten myk z improwizacją jest prawdą, to chylę czoła, bo zawarta tu muzyka jest na naprawdę wysokim poziomie. Dźwięki te przywołują na myśl skojarzenia typowe dla gatunku - zima, smalący w twarz wicher i ledwo widoczna sylwetka gdzieś w oddali, próbująca przetrwać nawałnicę. Klimat jest tu naprawdę przepotężny i idealnie wręcz trafia w jakiś czuły punkt mojej duszy - nie aż tak jak Burzum, ale jest blisko. To eskapizm w najczystszej postaci, portal do jakiegoś innego wymiaru, gdzie można dać się ponieść tej wędrówce. Mimo, że jest to momentami całkiem intensywne i niesione opętańczymi wrzaskami gdzieś z oddali, to oczywiście nie o agresję tutaj chodzi. Trzeba się w to po prostu zanurzyć i chłonąć całym sobą - puszczone w tle działa, ale nie ma większego sensu.

Te "zimowe" skojarzenia tworzone są przede wszystkim przez udział świdrujących, chaotycznych, acz często też chwytających za serce riffów. Połączenie brzydoty i piękna - jak to zwykle bywa - daje kapitalny efekt. Brzmienie gitary jest chropowate i surowe, ale czytelne. Wiosła grają tutaj bardzo charakterystyczne dysonanse, typowe dla współczesnego oblicza gatunku, lecz ich celem nie jest wywołanie dyskomfortu słuchacza(co rzecz jasna nie byłoby wadą). Chodzi tu raczej o oddanie tej próbującej cię zabić zamieci - podpowiadając ci jednak, że śmierć w majestatycznych, ośnieżonych górskich szczytach nie musi być taka zła. Sprawdźcie sobie początek "Hels Frusna Nejder" i w mig zrozumiecie, o co chodzi. Niektóre z zawartych tu motywów to absolutnie szczytowe osiągnięcia, jeśli chodzi o klimatyczny black metal. Zapadają w pamięć niemal od razu, ale nawet za dziesiątym odsłuchem niesamowicie cieszą.

Wydźwięku całości dopełniają brzmiące momentami w tle syntezatory, współpracując z gitarami i tworząc ścianę dźwięku, której nie powstydziłby się Emperor. Nie jest to jednak symfoniczno-pompatyczne, a zdecydowanie bardziej wyważone i stonowane. No i ambient, moi drodzy, ambient, czym byłoby takie wydawnictwo bez plumkających przerywników? W zasadzie w tym przypadku jest to trochę więcej niż intro i outro, bo część ambientowa wypełnia całkiem pokaźną część materiału. Na szczęście nie dłuży się i nie nuży, a na brzdękającym na drugim planie basie idzie zawiesić ucho. Te momenty wyciszenia tylko podkreślają to, co nadejdzie po nich i wzmacniają wydźwięk fragmentów metalowych. Muszę też pochwalić grę na perkusji, bo nie ogranicza się ona tutaj jedynie do nieustannego blastowania. Wręcz przeciwnie - jest w co się wsłuchać. Akcenty na talerzach robią tu robotę, a bezlitosne przejścia tylko zagęszczają muzykę, nie pozostawiając pustej przestrzeni będącej polem do manewru dla wkradającej się nudy.

Ciężko mówić o tej muzyce bez uciekania w pozamuzyczne opisy czy skojarzenia, więc na tym już zakończmy. Polecam po prostu wygospodarować wolną godzinkę i wybrać się w podróż do alternatywnego świata. Nie będzie ona wymagająca, ale na tę wydeptaną ścieżkę będziecie chcieli wracać i wracać.

niedziela, 27 października 2019

Recenzja SATYRICON - Volcano. Ascetyzm, chłód i przebojowość

SATYRICON – Volcano. Ascetyzm, chłód i przebojowość

Wydany w 1999r wybitny „Rebel Extravaganza” był wielkim środkowym palcem pokazanym rozmieniającej się na drobne scenie blackmetalowej. Satyr i Frost postanowili nie brać jeńców i mieć wywalone na to, co powie ktokolwiek, w tym fani zespołu, który przedtem uchodził za wzór leśnego grania. Był to przejaw całkowitego buntu i radykalizmu, który zaowocował najlepszym krążkiem w dyskografii, a zarazem otworzył dla Satyricon nową furtkę. Skończyły się szyszki i przaśne melodyjki, ustępując miejskiej estetyce, brudowi i mechanicznej precyzji. „Volcano” jest w uproszczeniu pierwszym albumem utrzymanym w stylistyce, w której duet porusza się do dzisiaj. I moim zdaniem zdecydowanie najlepszym.


Wiecie, do pierwszych trzech płyt tego zespołu mam ambiwalentny stosunek. Są one do bólu norweskie, ze wszystkimi złymi i dobrymi znaczeniami tego słowa(w kontekście muzycznym). Mają swój niezaprzeczalny urok, ale są naiwne i momentami tandetne. Większość uznaje ten etap za jedyny prawdziwy w twórczości Satyricon, twierdząc, że ci potem zeszli na psy i sprzedali się. Ja się absolutnie z tym nie zgadzam – wolta stylistyczna wyszła im tylko na dobre. Satyricon w końcu zaczął tworzyć muzykę, która broni się dobrym riffem, hipnotycznym minimalizmem i taką ascetyczną elegancją. Bez fajerwerków, za to tak, że każde uderzenie w bęben dobitnie podkreśla wszystko, co dzieje się pod spodem. „Volcano” jest oszczędne w środkach i doskonale wyważone w proporcjach. Bije z tej muzyki chłód i gniew skierowany na zewnątrz, ale także ku wnętrzu, do samego siebie.

Oszczędność, o której wspomniałem, stanowi właśnie motyw przewodni tego albumu i wspólną cechę wszystkich utworów. Przeważnie są one oparte na dwóch-trzech motywach, które oczywiście ewoluują i przeobrażają się w czasie, by nie zanudzić słuchacza. "Volcano" jest hipnotyczne i wciąga niczym czarna dziura, będąc przy tym bardzo nośnym albumem. Flirty z hard rockiem są tu oczywiste, a sporo riffów sprawia, że łeb rusza się sam. Nie jest to jednak nachalna przebojowość - no może lekkim wyjątkiem niech będzie "Fuel for Hatred", który trochę może razić zbytnią oczywistością wiodącego pomysłu na ten utwór. Następuje on jednak po mrocznym "Angstridden", rozwiewając nieco przytłaczającą atmosferę - to posępne, grobowe zwolnienie pod koniec przypomina "Crossing the Triangle of Flames" z trójki Darkthrone(takie porównanie to najwyższa rekomendacja!). W zasadzie całość skonstruowana jest w ten przeplatający się sposób - raz jest banger, a raz powoli sączący w ciebie jad mizantropijny black metal. Trzeba mieć naprawdę spore pokłady złej woli, żeby uważać ten album za coś, co w założeniu ma podbijać listy przebojów i osiągać miliony wyświetleń na jutubach. Jak dla mnie to jest wręcz przeciwnie - goście wypięli się na to, za co pokochali ich słuchacze i zaczęli tworzyć swoją wariację na temat. A już na pewno nie uwierzę, że 14-minutowy, monolityczny, kroczący dumnie i powoli "Black Lava" to coś, co miało zainteresować duże wytwórnie. Tak jak singlowy "Fuel for Hatred" można nucić przy goleniu, tak zamykający kawałek(i kilka innych) stanowi wręcz antytezę chwytliwości.

Dla mnie jest to po prostu zajebisty i natchniony album. Tu i ówdzie czerpie inspiracje ze wspomnianego już Darkthrone, końcowy riff "Repined Bastard Nation" to esencjonalne Burzum(spokojnie dorównujące mu jakością - w prostocie tego patentu leży potężna moc), a "Possessed" to black/thrash jakiego nie powstydziłaby się Aura Noir, lecz całość składa się na oryginalny i wyrazisty styl. Jak dla mnie, na przekór internetowym ekspertom - "Volcano" odsiewa pozerów(nie lubię tego określenia, ale tu mi pasuje), którzy nie potrafią zaakceptować czegoś, co wychodzi poza sztywne ramy drugiej skandynawskiej fali. Nie ma tu miejsca na sentymentalne melodie, to czysty, ciosany toporem, szary black metal, acz atakujący wieloma odcieniami tejże szarości - paradoksalnie, w swoim minimalizmie jest to bardzo zróżnicowana rzecz. Prostota nordyckiego riffu nie szkodzi w tworzeniu angażujących i wciągających utworów. A perkusja Frosta to dla mnie wisienka na torcie - cholernie podoba mi się to, że gość gra z niewyobrażalnym WYCZUCIEM. Każde uderzenie w centralę, każde przejście jest na swoim miejscu. To granie proste, ale nie prostackie - wystarczająco urozmaicone, by można było słuchać płyty dla samych partii bębnów, nie trącące jednak przy tym efekciarstwem i nie będące "overplayed". 

Ścisła czołówka tego zespołu i rekomendacja dla każdego, kto kuma, że dobry riff i zgrabne operowanie rytmiką w zupełności wystarcza, by stworzyć hipnotyzującą blackmetalową atmosferę. Zacytuję początek płyty: "At my command... Unleash hell". Jazda!

niedziela, 20 października 2019

Zapomniane perły #1: TIMEGHOUL

Okres mniej więcej od 1991 do 1994 to wspaniały czas dla wszelkich technicznych i eksperymentalnych odmian death metalu. O dokonaniach takich hord jak Death, Atheist czy Pestilence wie każdy kto liznął temat, więc szkoda czasu na pałowanie się nad oczywistościami. Ale już bohaterowie dzisiejszego wpisu nie przychodzą od razu każdemu na myśl. Nie dziwota, bo Timeghoul wydał raptem dwie demówki. Potem się rozpadli, następnie była reaktywacja, z której ostatecznie wyszły nici. Chciałbym jednak poświęcić im trochę czasu, bo raz że drugie demo jest w moim mniemaniu genialne, a dwa - jest ogromnym źródłem inspiracji choćby dla takiego Blood Incantation, którym zachwyca się obecnie pół internetów(w tym ja). Oddajmy więc cześć i chwałę pionierom - leaders not followers!



"Tumultuos Travelings" to całkiem niezły materiał, choć jeszcze mocno pierwotny i nieokrzesany. Muzycznie jest znacznie mniej ciekawy niż kolejne demo, choć już tam miejscami pojawiają się zajawki tego, co przyjdzie dwa lata później. To rzecz z pewnością ważna dla zespołu, ale generalnie raczej ciekawostka. Nie będę się więc nad nią rozwodził, tylko od razu przejdę do rzeczy. Mówię Timeghoul, myślę o "Panaramic Twilight".

To raptem dwie kompozycje, ale składają się łącznie na 19 minut muzyki. Mamy więc do czynienia z długimi i rozbudowanymi utworami. Niekonwencjonalne struktury, odejście od typowego podejścia zwrotka/refren, liczne zmiany tempa i atmosferyczne wstawki - znajdziecie tu to wszystko. Timeghoul był zespołem z ogromnym potencjałem - grali nieszablonowo i progresywnie, nie zatracając jednak(co najważniejsze!) deathmetalowej furii i pierwotności. Wokale to prawdziwy wyziew prosto ze studni, a intensywność garów w połączeniu z szybkim, rwanym riffowaniem tworzy miejscami efekt, którego nie powstydziłoby się Suffocation - to naprawdę bywa kurewsko brutalne. Przede wszystkim jednak mamy tu do czynienia z kapitalnym, kosmicznym klimatem - tworzonym zarówno przez mówione intra(jakby transmisje z obcych planet), charakterystyczną współpracę dwóch gitar, przestrzenne, spokojniejsze fragmenty(to zwolnienie w "Occurance on Mimas" - czysta magia) czy wokale przepuszczone przez vocoder. Zachwyca mnie dynamika tych kompozycji, to ile się w nich dzieje i jak bogate są w różne pomysły, a jednocześnie jak DOBRZE są skonstruowane - mają jasny motyw przewodni i wyraźną kulminację, to nie jest tylko zlepek zajebistych riffów, tylko coś co żyje własnym życiem. Timeghoul stworzył chyba najlepszy w dziejach miks czystego, wyrazistego death metalu z muzyką progresywną. Właśnie to wyważenie stanowi o sile tego materiału - jest to rzecz dojrzała i potwierdzająca nieziemską kreatywność tych gości, a jednocześnie cholernie szczera, lekko surowa i nieokrzesana, typowo dla oldschoolu. 

Muszę też wyróżnić zdolność gitarzystów do tworzenia bardzo wyrazistych melodii, nasuwających na myśl konkretne wizje. Słychać, że Timeghoul interesowało zjawisko czasu, a nad całością unosi się taka gorzka zaduma nad przemijaniem. Kurwa, chciałbym to umieć jakoś plastycznie oddać słowami, ale nie potrafię - chodzi mniej więcej o to, że gitary w tych wolniejszych, płynących momentach, w połączeniu z mówionymi wokalami istoty wyraźnie przewyższającej inteligencją gatunek ludzki, tworzą genialny klimat. Koncept hula tu wyśmienicie.

"I am a god, the prime being/I shall impale you/On the crumbled pillars of the millenia" - ten fragment, w połączeniu z następującym po nim zmasowanym WPIERDOLEM, wywiera piorunujące wrażenie.



"Boiling in the Hourglass" i "Occurance on Mimas" to dwa genialne utwory, których nie znajdziecie na listach najbardziej przełomowych czy epokowych dzieł gatunku, ale moim zdaniem zdecydowanie do nich należą. To, że Timeghoul nigdy nie nagrał pełnego albumu, jest dla mnie OGROMNĄ stratą i zaprzepaszczeniem geniuszu - ale biegu historii niestety nie zmienimy. Dobrze, że przynajmniej obie demówki zostały później wznowione i wydane jako kompilacja - dzięki temu więcej ludzi mogło je sprawdzić. "Panaramic Twilight" to obowiązkowy materiał, stojący ramię w ramię z najlepszymi dokonaniami tej szufladki. Niby szkoda, że tak krótko i tak mało, ale zawsze powtarzam, że niedosyt jest lepszy niż przesyt. A "replay value" jest i tak w tym przypadku niemal nieskończone.

środa, 16 października 2019

Recenzja BLOOD INCANTATION - Hidden History of the Human Race

BLOOD INCANTATION - Hidden History of the Human Race

Wiecie, trochę głupio mi pisać o płycie, którą swoją premierę ma dopiero za ponad miesiąc. Co jednak poradzić, skoro dziś muzyka tak szybko trafia do rosyjskich wypożyczalni? A pokusa, by przesłuchać nowy materiał ekipy, która w tak krótkim czasie wyrobiła sobie zdanie jednego z najlepszych przedstawicieli współczesnej sceny deathmetalowej, jest tak wielka? W odróżnieniu od, chociażby, takiego Tomb Mold, wszelki hype ma w tym przypadku uzasadnienie. Premiera "Starspawn" w 2016 roku była wydarzeniem, to samo mamy w roku bieżącym z "Hidden History of the Human Race". Zwolennicy spiskowych teorii, interwencji Obcych(w tym ich wpływu na budowę egipskich piramid) i płaskoziemcy będą zachwyceni; panowie z Blood Incantation wiedzą, jaką tematykę tygryski lubią najbardziej. Co ważniejsze, wiedzą jednak, że album w tym stylu powinien trwać 30 minut z kawałkiem - jak za starych dobrych czasów Death czy Atheist, gdy nagrywanie odjechanego death metalu było na topie - by w całość nie wkradła się nuda i monotonia.




Lubię, gdy od dosłownie pierwszej sekundy słyszane przeze mnie dźwięki pozwalają poznać, że mam do czynienia z tym zespołem, a nie innym. Styl wypracowany przez BI - choć to dopiero ich drugi długograj - ta specyficzna mieszanka charakterystycznego riffowania Morbid Angel, progresywności Death i atmosfery Timeghoul, jest już na dzień dzisiejszy nie do podrobienia, moim zdaniem. To spore osiągnięcie jak na zespół z tak niewieloma materiałami na koncie. Ale do rzeczy :) "Hidden History of the Human Race" to cztery utwory klimatycznego i na maksa oldschoolowego death metalu. Płyta ta mogłaby wyjść w 1993 roku, gdzie takiego grania było sporo, i nikt by nie zauważył różnicy. Wiadomo, że pewne trendy brzmieniowe się zmieniły, ale nie - goście nagrywają w pełni w analogu i to słychać. Cudowna odmiana po dziesiątkach nasterydowanych klonów z Nuclear Blast.

Blood Incantation para się tematyką science-fiction, uogólniając, i po raz kolejny wspaniale malują przy pomocy muzyki kosmiczne wizje. Co najfajniejsze, robią to bez jakichkolwiek wspomagaczy i pozametalowych środków - wokal z krypty, dwie gitary, bezprogowy bas i zestaw bębnów. Koniec. Najbardziej niszczą mnie tu riffy. Gitarowo jest to płyta cholernie bogata i przepełniona specyficzną ornamentyką, ale nie przegadana. Z braku lepszych słów powiem, że riffy są wyjebane w kosmos. To ten sam rodzaj odjazdu i nieziemskiej kreatywności, jaki prezentował Trey Azaghtoth na "Formulas Fatal to the Flesh". Tutaj obłędna technika i przysłowiowe "jeżdżenie po gryfie" ma sens i wspiera kompozycje, nadając im sens i kierunek. Nie jest to epatowanie umiejętnościami dla samego epatowania, a coś, co wynika naturalnie. "Slave Species of the Gods" i ostatni utwór(o tytule długości dorównującej jego niecodziennemu czasowi trwania) są tak przepełnione pomysłami, zmianami tempa i różnorodnymi motywami, że słuchając tego w tle można się wręcz pogubić. Ale "Hidden History of the Human Race" to w żadnym wypadku nie jest płyta do słuchania w tle. Zwłaszcza, że jest krótka, więc warto poświęcić tę chwilę na wchłanianie tej muzyki pełnią siebie - nie pożałujecie. Bo tutaj naprawdę jeden wspaniały moment goni drugi i jesteście zaangażowani od początku do końca. No, przedostatni utwór jest lżejszą, przestrzenną chwilą wytchnienia(złośliwi powiedzieliby, że wypełniaczem), ale potem dostajecie w ryj 18-minutowym progresywnym kopem, więc nie ma co narzekać.

A nie wspomniałem jeszcze o utworze numer dwa, czyli "Giza Power Plant". Jego zdecydowaną większość wypełnia absolutnie genialny atmosferyczny pasaż, który - bez słowa przesady - jest najlepszym kawałkiem muzyki, jaki słyszałem w tym roku. Szczerze mówiąc, to Nile - zespół znany ze wplatania orientalnych motywów do brutalnego rdzenia muzyki - nie miał tak dobrych "klimatycznych wstawek" od co najmniej 15 lat(co jest nieco smutne). Bliskowschodnia melodyka, gęste partie perkusji nie pozwalające się nudzić nawet w najwolniejszych momentach, plumkający w tle bas i dryfowanie po przestrzeni kosmicznej, zwieńczone natchnioną solówką, gdzie emocje sięgają zenitu. Pół minuty dłużej i byłoby to przesadzone, ale NIE - ci goście i w tym aspekcie znają umiar, bo na koniec serwują piękny powrót do klasycznego deathmetalowego grzania. Właśnie te wyważenie aspektów - doskonały balans między techniką, agresją i klimaceniem - sprawia, że słucha się tego tak dobrze.

Powiem tylko tyle - jeśli takie utwory, jak "Nothing is Not", "Cosmic Sea" czy "Occurance on Mimas" wywołują u was drżenie rąk i niepohamowaną ekscytację, migiem badajcie ten album. Timeghoul nigdy nie raczył nas pełniakiem(wielka strata), ale na szczęście ma godnych spadkobierców. Mam wrażenie, że trzecia płyta wstrząśnie sceną na dobre i za 20 lat będziemy mówić o tym zespole w podobnym tonie co o Morbid Angel. Tego Blood Incantation życzę!

piątek, 11 października 2019

Recenzja BLUT AUS NORD - Hallucinogen

BLUT AUS NORD - Hallucinogen

To, że Blut aus Nord ma bogatą i różnorodną dyskografię wie każdy, kto choć trochę czasu poświęcił temu projektowi. Nie będę zresztą się powtarzał, bo temat ten omówiłem już w dwóch wpisach jakiś czas temu, do lektury których serdecznie zachęcam :) 

To w zasadzie jeden z zespołów mojego życia, więc premiera nowego albumu nie mogła przejść mi koło nosa. Przyznam jednak, że po wydanym dwa lata temu "Deus Salutis Meae" miałem pewne obawy - wszak album ten sprawiał wrażenie jedynie recyklingu starych i znanych już patentów. Vindsval chyba sam dobrze zdał sobie sprawę, że z mroczno-industrialnej twarzy swojego dziecka nie wydobędzie już nic przełomowego czy chociaż kreatywnego - zresztą kojarzę post na FB sprzed paru miesięcy, w którym było coś o "nowej drodze". "Hallucinogen" faktycznie zdaje się otwierać nową furtkę w katalogu BaN, bo w takim stylu jeszcze panowie nie jechali. A i przyznam, że obrania takiej ścieżki się nie spodziewałem. Bynajmniej nie jestem rozczarowany!


Co my tu mamy? W najprostszym ujęciu sprawy jest to duchowy spadkobierca "Memoria Vetusta II", acz zdecydowanie mniej leśno-pogański, zaś bardziej mistyczny i rozmarzony. Black metalu w tradycyjnym sensie tego pojęcia jest tu mało - najwięcej w samej strukturze utworów, która zostaje hipnotyczna i transowa. Sprawa generalnie ma się tak, że jest tu sporo autocytatów, kilka zagrywek jest podejrzanie znajomych, a jednocześnie Blut aus Nord nigdy w ten sposób nie grał. Całość jest zaskakująco wręcz świeża i pełna życia. Tak, to zdecydowanie najbardziej "normalna" płyta zespołu i najbardziej ze wszystkich czuć na niej dzieło ludzkich rąk. To zasługa nie tylko analogowej perkusji(zastosowanej dopiero po raz drugi, jeśli patrzeć na długograje), ale i kapitalnej dynamiki riffowania. W zasadzie po raz pierwszy ktoś mógłby mi powiedzieć, że płytę nagrało czterech kolesi stanowiących zespół i bym w to uwierzył. To także pierwszy raz, kiedy BaN tak bardzo zbliżył się do klasyki gatunku - dużo jest tu zagrywek utrzymanych w duchu heavy metalu, solówki są przebojowe i zagrane z aroganckim wigorem(jakże typowym dla lat 70 i 80), ale co ciekawe, jest tu też sporo progresywnego thrashu spod znaku Coronera czy Voivod. Gitarowo jest to bardzo urozmaicona płyta, czerpiąca garściami z różnych źródeł. Vindsval chciał chyba zresztą to podkreślić, bo przeważająca część materiału jest instrumentalna - w tle wybrzmiewają tylko chórki(dobrze znane z poprzednich albumów), które jednak współgrają i zlewają się z resztą.

Koncept zdaje się obracać wokół grzybowych wycieczek tu i tam(wspaniała okładka!). To, czy muzyka współgra z tą wizją(a przynajmniej jej stereotypową wersją), jest już kwestią dyskusyjną. Ja odbieram "Hallucinogen" jako bardzo rozmarzony, lekki album. Ma on dla mnie wręcz optymistyczny wydźwięk i pozytywnie nastraja mnie do życia. Na szczęście nie jest to rzecz rozwodniona i bez pazura, a im dalej w las, tym więcej grzybów - druga połowa albumu zdaje się zapowiadać powolny zjazd, a w ostatnim utworze ekstaza zastąpiona jest goryczą. Bardzo fajnie skonstruowana jest ta płyta - kolejność utworów idealnie oddaje tę dynamikę: na początku jest super, ale potem do umysłu wkraczają mroczniejsze, niepokojące myśli. Wyróżniłbym przede wszystkim "Sybelius" za genialny flow i najbardziej chwytliwe motywy na płycie, "Mahagma" za natchnioną i pełną uniesienia atmosferę i "Hallucinahlia" za psychodeliczne wjazdy na gitarach, ale słabego utworu tu nie uświadczycie. Jest tu też trochę ambientów, momentów wyciszenia, plumkania, lecz są to fragmenty dobrze wyważone i nie rozwleczone. 

Co najpiękniejsze, słuchając "Hallucinogen", autentycznie czuję, że artysta miał radość z tworzenia tej muzyki. Czuję otwarty umysł, wolność i ocean niezliczonych możliwości. Nie jest to epokowe dzieło, ale jest niewymuszone i przepełnione kreatywną energią. Vindsval tu i ówdzie puszcza oczko do swoich starych materiałów(przede wszystkim do wspomnianej już MV II), ale całościowo serwuje słuchaczowi solidny powiew świeżości. Z pozycji laika, który takiego niebiańskiego klimacenia na codzień nie słucha, jest to rzecz co najmniej bardzo dobra. Kto wie, może jest to wtórne i odtwórcze? Tak czy inaczej, mam solidnego banana na twarzy, gdy zarzucam "Hallucinogen" na słuchawki, a co najlepsze, album rozsądnie dawkuje przebojowość i nie rzuca od razu wszystkich kart na stół, dzięki czemu nie obawiam się o jego żywotność. 


niedziela, 6 października 2019

Dlaczego EVOKEN wspaniałym zespołem jest?


Dlaczego EVOKEN wspaniałym zespołem jest?

W zalewie wszechobecnego szajsu pojawi się czasem perełka. I wcale nie trzeba daleko szukać, bo Evoken to w gruncie rzeczy bardzo dobrze znany, czołowy przedstawiciel pogrzebowego doom metalu. Gatunku obfitego w całą masę solowych projektów, gdzie stojący na ich czele „artyści” najwyraźniej nie zdają sobie sprawy, że ślimacze tempo, dwa riffy na 30-minutowy kawałek i operowanie klawiszami bez krzty umiaru to nie jest formuła na dobrą muzykę.

Od około 1993, kiedy narodził się ten nieszczęsny funeral doom, powstało dość niewiele wartych uwagi krążków nagranych na tę modłę. Amerykański Evoken, brytyjski Esoteric oraz australijski Mournful Congregation to chlubne wyjątki(o tych drugich też zamierzam w nieokreślonej przyszłości coś skrobnąć), po dziś dzień wypuszczające na świat wartą uwagi muzykę. Na razie bierzemy na warsztat panów z New Jersey, którzy najwyraźniej do końca świata(i jeden dzień dłużej) zamierzają raczyć nas miażdżącym walcem, by potem dorzucić do pieca death metalowym przyśpieszeniem. Nie mam nic przeciwko.

1994 – Shades of Night Descending


O klasie tego zespołu niech świadczy fakt, że wyróżniam demo(!) - tak, ci ludzie nie brali jeńców od samego początku. Niby nie jest to pełnoprawny materiał, acz takich pełniaczków życzyłoby sobie wiele innych zespołów. Mamy tu zawarte ponad 30 minut rasowego death/doomu, z charakterystyczną dla tego gatunku topornością i nieporadnością, za to klimatem najwyższej klasy. I bez typowej dla tego typu grania amatorszczyzny. Doskonale tu widać, że panowie odrobili lekcje, biorąc najlepsze wzorce z diSEMBOWELMENT, Thergothon, Incantation czy sceny brytyjskiej. Nie jest to granie tak przytłaczające, posępne i melancholijne jak w późniejszym okresie – jest raczej żywsze, nastawione na dynamiczne riffowanie, gdzieniegdzie podparte „klimaceniem”. I baaardzo, ale to baaardzo unosi się tu duch takiego „oldschoolu”, złotej ery death metalu. Pierwiastek ten nadal będzie widoczny w późniejszych dziełach Evoken, ale już nie w takim stopniu. Cóż, młodym się jest tylko raz. Podsumuję to tak - nie dajcie się zwieść, że to tylko demo. Jak dla mnie jest to pełnoprawna pozycja w katalogu zespołu, a dzięki krótkiemu kręceniu się w odtwarzaczu, da się jej słuchać „na codzień”, czego o późniejszych 70-minutowych kolosach powiedzieć nie można.

Najlepszy utwór: „Shades of Night Descending”.

1998 – Embrace the Emptiness


Tam, gdzie kończy się powyższe demo, zaczyna się rzeczywisty debiut zespołu. „Embrace the Emptiness” podąża ścieżką, na którą panowie wkroczyli cztery lata wcześniej i NADAL, co najwspanialsze, unosi się nad tym młodzieńczy duch i ogromne pokłady entuzjazmu. Jest tu wciąż zawarta ta cząstka nieokrzesania i nieświadomości, która zaniknie trzy lata później, pozwalając narodzić się zespołowi o skrystalizownej wizji. Wracając do samej płyty, jest to granie spowite w aurę tajemniczności, lekko mgliste i oddalone, okraszone lekką nutką „gotyckości”, na szczęście bez zjebanych damskich wokali czy tego typu wynalazków. To, co rzuca się w oczy(uszy), to świetna perkusja – zresztą tak jest i na kolejnych płytach. Funeral doom nie pozwala na zbyt wielką kreatywność w kwestii poszczególnych aranżacji, a jednak Vince Verkay na tyle urozmaica swoje partie, że muzyka ta nabiera odpowiedniego dynamizmu nawet w najwolniejszych momentach. A cała reszta? Już tutaj Evoken wypracował charakterystyczny dla siebie styl, z „plumkającą” gitarą przewodzącą całej reszcie, głębokimi growlami(momentami śmiało przechodzącymi w blackmetalowy skrzek) i okazjonalnym podkręceniem tempa, by potem zmiażdżyć słuchacza jeszcze potężniejszym zwolnieniem. Podoba mi się też zastosowany tu pogłos, nadający muzyce przestrzenności i monumentalizmu – momentami echa perkusyjnych tomów wybrzmiewają jak w jakiejś opuszczonej katedrze.

Najlepszy utwór: nie potrafię powiedzieć, czy „Tragedy Eternal”, czy może „To Sleep Eternally”. Pierwszy stanowi kwintesencję charakteru tej płyty, drugi zaś jest kurewsko pięknie melancholijny.

2001 – Quietus


Wydany trzy lata później „Quietus” momentami brzmi jak starszy, bardziej dojrzały brat „Embrace the Emptiness”. Gdyby ktoś mnie zapytał, co to jest ten Evoken i z czym to się je, to chyba odpaliłbym mu właśnie ten krążek. Przede wszystkim brzmieniowo jest to podobne do poprzedniej – perkusja nadal pozostawia po sobie potężne echo i dominuje nad pozostałymi instrumentami. Całość została jednak wzbogacona o takie smaczki, jak np. wiolonczele – które, choćby w tytułowym kawałku, tworzą fenomenalną atmosferę smutku i śmierci. Zespół mocniej zaakcentował właśnie ten depresyjny i przytłaczający aspekt swojej muzyki, więc zwolennicy tego typu klimatów poczują się jak w (hehe) raju. Płyta jest dość zróżnicowana – z jednej strony atakuje przerażający, nawiedzony, wisielczy nastrój, z drugiej są inspirowane klasyką riffy(celticfrostowy „Tending the Dire Hatred”), z jeszcze innej znowuż atakuje tajemniczość debiutu. Co tu jeszcze można mówić? To w zasadzie kwintesencja tego, czym jest Evoken, choć ja mam innego faworyta – patrz poniżej.

Najlepszy utwór: też trudny wybór. Otwierający "In Pestilence, Burning" albo tytułowy "Quietus".

2007 – A Caress of the Void


O. Kurwa. Jaki. To. Jest. Przepotężny. Dół. Dół, pustka, wciągająca otchłań, czarna dziura. Takimi słowami opisałbym zdecydowanie najlepszy album Evoken. Mrok, ciężar i napierające na siebie płyty tektoniczne. Tak jak „Quietus” emanował głównie posępną, grobową atmosferą tworzoną w dużej mierze dzięki klawiszom i orkiestracjom, tak tutaj mamy ważące tysiąc funtów riffy przejeżdżające po słuchaczu jak traktor po szczurze. Ponownie odwołam się do Celtic Frost, bo gitary brzmią tu jak dwukrotnie spowolniona wersja tego zespołu, przepuszczona dodatkowo przez filtr zasyfionego i brudnego Incantation. Ta druga nazwa to zresztą nie przypadek, bo na czas nagrań do załogi dołączył tu Craig Pillard we własnej osobie – i mam dziwne przeczucie, że dołożył tu ze dwie swoje cegiełki, dzięki czemu „A Caress of the Void” jest tak kurewsko przytłaczające. Ten album dosłownie pożera cię od środka, wysysając resztki ducha, nadziei i optymizmu, a następnie wypluwa i gniecie butem. Tak widzę chociażby końcówkę - „Descend into Lifeless Womb” – najpierw sącząca się niczym jad melodia, potem szept wokalisty, myślisz że to już koniec twoich tortur i katusz, po czym JEB, jak młot, ponownie z całą siłą uderza w ciebie poprzedni riff, tym razem zabijając cię na dobre. A co jest w tym wszystkim najlepsze? Chcesz tego więcej, więcej i WIĘCEJ. Genialny materiał. Jak dla mnie – nic lepszego w tej kategorii nie powstało.

Najlepszy utwór: ten, którego w danej chwili słucham. Najbardziej reprezentatywny dla płyty jest chyba „Of Purest Absolution”.

Prawdę mówiąc, spokojnie mógłbym na tę listę wrzucić i „Antithesis of Light”, i „Atra Mors”, i zeszłoroczną „Hypnagogię”(o tej jeszcze napiszę osobny tekst, bo na tle poprzednich materiałów dość mocno się wyróżnia), bo jakościowo są to niewiele ustępujące materiały i oczywiście gorąco zachęcam do ich słuchania. Wybrałem jednak te najlepsze z najlepszych, stanowiące o wspaniałości zespołu, a przy okazji prezentujące dwa jego różne oblicza – wszak pozycja z 2007 całkiem mocno różni się stylistycznie i brzmieniowo od tego, co chłopaki grali na początku.

czwartek, 3 października 2019

Recenzja PRIMORDIAL - Exile Amongst the Ruins


PRIMORDIAL – Exile Amongst the Ruins

Dziesiąta płyta Irlandczyków z Primordial podobno rodziła się w bólach. To przynajmniej podkreślał Alan Nemtheanga(wokal) w wywiadach. Mówił, że nagrania były męczące, atmosfera też taka jakoś nie do końca. Cóż, chciałbym mu wierzyć, ale jak, gdy słyszę taki materiał jak „Exile Amongst the Ruins”? Utwory tak świeże, żywiołowe i pełne pasji? Pozostaje mi tylko zastanawiać się, jak potężną bestią byłaby ta płyta, gdyby była nagrywana w „normalnych” warunkach...


Od czasów ikonicznej – dla zespołu, jak i szeroko pojętego gatunku pogrobowców Bathory – „To the Nameless Dead”, wszyscy mniej więcej wiemy, czego spodziewać się po Primordial. Panowie są już na takim etapie kariery, że doskonale znają siebie i swój styl. Wiedzą chyba też, że nikt od nich rewolucji nie oczekuje i nie pragnie. Nagrywają po prostu kolejne płyty na wypracowaną przez lata modłę. Nie jest to odtwórcze odcinanie biletów, broń Boże! Każdy następny album, poprzez zmianę proporcji w składnikach pod tytułem black/pagan/heavy/doom/folk i chuj jeden wie co jeszcze(bo na muzykę Primordial składa się cała gama zróżnicowanych elementów, stąd też takie trudności z zaklasyfikowaniem ich do jakiegoś gatunku...), zyskuje indywidualny sznyt i charakter. Tak było z „Redemtpion at the Puritan’s Hand”, tak było i na przedostatnim „Where Greater Men Have Fallen”. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że wraz z wydaniem „Exile...” Alan i spółka wzbogacili się o najbardziej zróżnicowaną płytę w swojej dyskografii. I wyraźnie – w jakiś tam sposób – odświeżającą formułę, która po ostatnim – skądinąd świetnym – albumie, mogłaby stać się już nieco skostniała.

Mamy więc trwające minutę intro – bicie dzwonów, przyzwoicie wprowadzające w klimat. Wchodzą bębny, chwilę potem nieśmiała, sprzężona gitara. Kilka sekund i jestem atakowany tak klasycznym, ale i równie chwytliwym heavy/doom metalowym riffem, że już czuję, jak dobrym otwieraczem będzie „Nail Their Tongues”. Panowie z Primordial mają ogromny talent do rozpoczynania swoich albumów absolutnie przezajebistymi utworami(„Gods to the Godless”, „Empire Falls”, „No Grave Deep Enough”, „Where Greater Men Have Fallen”...) i tak się stało po raz kolejny. Żywiołowy, pełen świeżości początek, niesamowicie lekki(przy czym nie w znaczeniu „miękki”!) i niewymuszony refren, gdzie w tle pobrzmiewają syntezatory/klawisze(?) rodem z Iron Maiden, by w drugiej połowie utworu przejść w kompletną, black metalową jazdę. Te akcenty pojawiają się oczywiście rzadziej, niż w pierwszych latach działalności zespołu, ale zawsze cieszy mi się morda, gdy zarzucą jakimś agresywnym momentem, bo posiadają do tego zajebisty talent. A tu mamy, proszę państwa, jakieś 4 minuty intensywnego blastowania i tremolo. Tak, to zdecydowanie najlepszy numer na płycie, który moim zdaniem należy już do ścisłej czołówki najlepszych utworów Primordial.

No to teraz odjazd w zupełnie inną stronę, ha. Kolejny kawałek, zwący się „To Hell or the Hangman”, to dla odmiany chyba najbardziej hiciarski w tradycyjnym tego słowa rozumieniu utwór zespołu! Ba, spokojnie mogę go nazwać piosenką! Kurwa, toż to w radiu mogłoby lecieć! Sprzedali się?! No niezupełnie. To dla Primordial zdecydowanie eksperyment, lecz bardzo udany i dobrze wpasowujący się w ich styl. Rzecz ta oparta jest de facto na jednym, zapętlonym riffie, na tle którego pojawiają się coraz to kolejne wariacje, motywy i solówki, całość przy akompaniamencie prostej, post-punkowej niemal perkusji. Tworzy to nieco „taneczny” charakter. Brzmi przerażająco? Pewnie tak, ale działa. Czwarty akapit, a ja nic nie wspomniałem jeszcze o wokalach? No oczywiście, że robią one ten kawałek i zresztą nie tylko ten! Nie wiem, jak ten człowiek to robi, ale po raz kolejny dostarcza on nam, słuchaczom, tak emocjonalny i pełen zaangażowania performance, kradnąc show pozostałym członkom zespołu. To jeden z niewielu zespołów metalowych, w których to instrumenty stanowią tło dla wokalisty, a nie odwrotnie – przynajmniej w moim odczuciu. Gość jest po prostu genialny, ale przecież wy – ci,którzy choć trochę słuchali Primordial – dawno już to wiecie. Tym razem operuje on jeszcze bardziej różnorodnymi barwami i tonacjami, od skrzeków i charkotów, po momentami aż heavymetalowe falsety. No i jak zwykle świetne teksty, tym razem mocno traktujące o obecnej kondycji Europy i upadku moralności – polecam zresztą wywiady, w których Alan wypowiadał się na te tematy, kawał dobrego słuchowiska.

I tak powoli dryfujemy(bo całość utrzymana jest w przeważających średnich tempach), meandrujemy po różnych konwencjach, poprzez iście snujący się, epicki i utrzymany w duchu Bathory „Where Lie the Gods”(ta końcówka to wręcz hołd złożony Quorthonowi!), melancholijny utwór tytułowy, w którym pobrzmiewają jednak i bardziej mroczne, niepokojące tony, a także najbardziej klasyczny chyba w całym zestawie „Upon Our Spiritual Deathbed”, który jest po prostu kapitalnym, sztandarowym utworem Primordial, w drugiej połowie zamieniającym się w szaleńczy galop i zwiastujący powrót do czasów „The Gathering Wilderness”. A potem czeka na nas kolejny, drugi już niestandardowy utwór. Niemal post-rockowe „Stolen Years”, najkrótsze na płycie, to bardzo osobisty i emocjonalny popis Nemtheangi, z długim build-upem do dwuminutowej konkluzji, w której wyróżniają się świetne, melodyjne gitary. Powoli dochodzimy do końca. „Sunken Lungs” to utwór o oceanach i morskich głębinach, w którym nieustannie w tle towarzyszy słuchaczom odgłos fal uderzających o brzeg, oparty na jednym patencie perkusyjnym utrzymanym w bardzo nietypowym metrum, od którego wyszedł pomysł na całość. Ależ niesamowicie by się tego słuchało, będąc na morzu. Zwieńczenie następuje w postaci „Last Call”, bardzo posępnym, ponurym utworze, w którym jeszcze bardziej niż zwykle pobrzmiewają echa twórczości Neurosis. Utrzymany w zdecydowanie ciemnych barwach, szarpiący słuchacza i wrzucający go w różne stany emocjonalne, operując na zmianę wyciszonymi, stonowanymi fragmentami, jak i tymi bardziej intensywnymi(nawiasem mówiąc – kapitalne przejścia na garach!). Rzecz ta powoli odpływa i wycisza się, zakończona dziwacznym chórem jakby duchów, wygnanych pośród ruin...

Nie jestem zwolennikiem opisywania albumów utwór po utworze, ale jak mówiłem – „Exile Amongst the Ruins” to zajebiście zróżnicowany materiał, którego poszczególne części składają się jednak na spójną, zintegrowaną całość. Pominięcie czegokolwiek byłoby tu grzechem nie do wybaczenia, chciałem też podkreślić, że każdy kawałek muzyki, jaki tu znajdziecie, wyróżnia się na tle reszty. Solidną dawką odświeżenia jest tu także i produkcja – całość brzmi mocno selektywnie, co na szczęście bardzo pasuje do muzyki. Bębny brzmią totalnie organicznie, nie są skompresowane, nie zlewają się w ścianę dźwięku, słyszę każde uderzenie w werbel, centralę czy tomy. Gitary natomiast nie mają miażdżącego brzmienia, ale nie są też totalnie suche. Panowie osiągnęli złoty środek i dopasowali brzmienie w taki sposób, aby jak najlepiej realizowało ich zamysł i konwencję. „Where Greater Men Have Fallen” brzmiało masywnie i monumentalnie, tutaj jest nieco „grzeczniej”, lecz tego wymagały kompozycje.

To widać chyba od początku recenzji, ale zdecydowanie nie podzielam poglądu, jakoby „Exile...” było spadkiem formy(a takie opinie krążą momentami po necie). To album nieco inny, w który wpuszczono masę przestrzeni i powietrza. Tak moim zdaniem musiało być, coby Primordial własnego ogona nie wpierdoliło. Nadal jest epicko, nadal krąży ta nutka bitewnej aury, to nadal potężne pieśni o minionych czasach, ale i nawiedzającym stary kontynent postępującym zepsuciu.

To album poruszający się na wielu poziomach emocjonalnych, porywający nawet za 20-30 odsłuchem, mocno zróżnicowany i nie będący jedynie odgrzaniem starych pomysłów. Czysta rekomendacja.