niedziela, 22 września 2019

Dlaczego BLUT AUS NORD wspaniałym zespołem(zespołem?) jest

Często zachwycam się francuską sceną black metalową. Trzeba jednak zauważyć, że ta ma dwa oblicza. Jedno melodyjne, utrzymane w duchu średniowiecza - a więc syf, kiła i czarna śmierć(peste nua, wiadomo), do tego nutka nacjonalistycznego zacięcia. Ja zwykle mam na myśli tę drugą stronę, mroczniejszą i odhumanizowaną. Chodzi mi o takie hordy, jak Aosoth, Deathspell Omega, Spektr czy wreszcie bohater dzisiejszego wpisu, Blut aus Nord. 

Lecz BaN twarz ma niejedną i to jest w tym projekcie najlepsze. Mówię projekcie, bo tworu tego nigdy na żywo nie widziano(a przynajmniej mnie nic o tym nie wiadomo), a poza mastermindem Vindsvalem - śmiem wątpić, że ktokolwiek tam jeszcze ciągnie za sznurki, mimo że pewne źródła mówią inaczej. Przejdźmy jednak do rzeczy. Blut aus Nord wspaniałe jest, bo po pierwsze zajebiście mi się słucha wielu płyt z całkiem pokaźnej dyskografii, a po drugie dyskografia ta jest tak zajebiście zróżnicowana i bogata, że w tym poście(rozbitym na dwie części, nadmieńmy) zmuszony jestem pozachwycać się aż nad sześcioma(!) pozycjami. Przez te 25 lat funkcjonowania Vindsval i jego wyimaginowani przyjaciele flirtowali z wieloma nurtami czarnej sztuki, często zapuszczając się jednak poza hermetyczne rejony gatunku. I za to cześć i chwała. Jedziemy.

1995 - Ultima Thulee



"Ultima Thulee" jest po prostu podręcznikową definicją debiutanckiego albumu. To rzecz miejscami tak nieporadna, tak rozpadająca się w szwach, a jednocześnie mająca w sobie tyle uroku i młodzieńczego wigoru, że nie potrafię jej zwyczajnie nie kochać. Rzecz ma się tak. 15-letni(!) Vindsval zafascynowany jest zimowymi krajobrazami, nordycką mitologią, no i co dla nas najważniejsze, muzyką Burzum. Zgodnie z najlepszymi wzorcami, nagrywa gitary chujowym mikrofonem, nie stać go na garowego, więc programuje gary samemu, a do tej mieszanki dodaje ambientowe przerywniki brzmiące momentami jak grudniowe kolędy. Efekt? Jeden z najlepszych debiutów, a zarazem moim zdaniem najwspanialsza fuzja black metalu i dungeon synthu(nie licząc oczywiście wspomnianego już Burzum). No i perfekcyjne wręcz zgranie ogólnego konceptu(w tym okładki) z muzyką. Lodowaty chłód, zamieć, napierdalający po ryju śnieg, ty kroczący przez półmetrowe zaspy. Uwielbiam.

Najlepszy utwór: no "cienszka" sprawa, ale niech będzie "The Plain of Ida".

PS: ostatnie minuty ostatniego utworu - disco music jak się patrzy!

1996 - Memoria Vetusta I - Fathers of the Icy Age


Dobra. Koniec żartów. Tym razem na warsztat bierzemy, bo ja wiem, wczesne Bathory i Immortal? Dodajemy też szczyptę własnego charakteru, jakiś taki industrialno-chłodny, niepokojący pierwiastek, będący poniekąd zapowiedzią późniejszego kierunku. Rezultat jest taki, że powstaje album, przynajmniej dla mnie, ponadczasowy. Ale po kolei. Minął jedynie rok, a progres jest przepotężny. Utwory mają znacznie lepszą konstrukcję, są spójne i konsekwentne(tu partie nie-metalowe mają postać głównie intra i outra, brak tu pojawiających się z dupy ambientowych przerywników w środku kawałka :D), jeden riff płynnie przechodzi w drugi, a całość ma kapitalny flow. Jest to też znacznie bardziej żywiołowe, dynamiczne i przede wszystkim agresywne. Urzekają mnie też melodie na tej płycie. Kreują atmosferę nie z tego świata, będąc jednocześnie nieprzesłodzonymi. Są naprawdę unikalne, a do tego podkreślane przez genialny bas, grający w tle swoje własne partie, nienaśladujące jedynie gitar, jak to zwykle bywa. Unosi się nad tym pogański duch, dawka romantyzmu, pogoni za czymś nieuchwytnym, jest to też rzecz silnie złączona z naturą. Powiem tak - wstańcie sobie kiedyś w spowity mgłą wrześniowy brzask i przespacerujcie się po lesie, mając tę płytę jako soundtrack. Tak najprościej to skumać.

Najlepszy utwór: "Sons of Wisdom, Master of Elements". Jeden z najlepszych riffów w dziejach, powiadam.

2003 - The Work Which Transforms God


Załóżmy, że jest jeszcze era bez jutubów, torrentów i takich tam. Ktoś posłuchał sobie dwóch powyższych albumów, po czym przychodzi do niego stary kumpel i mówi "ej, na bazarze zgarnąłem nowego cdka BaN, dawaj posłuchamy". Wkłada płytę do odtwarzacza, po tym ten pierwszy śmieje się, że ruskie zrobili kumpla w chuja i nagrali mu jakiś inny zespół. Sprawa jest generalnie taka, że w 2001 roku dokonała się sroga wolta stylistyczna, która zaowocowała wydaniem "The Mystical Beast of Rebellion". Płyta dla zespołu ważna, choć prawdziwa burza nastała dwa lata później. Otóż skończyło się hasanie po lesie, zbieranie szyszek i sławienie Odyna. Teraz budzisz się w psychiatryku. Zewsząd 4 ściany i kurewski mrok. W głowie kotłują ci się przerażające wizje, a w uszach masz rój os. Za drzwiami słyszysz obłąkane krzyki, jęki i niezrozumiałe pomruki. Do tego miewasz sny, w których znajdujesz się w opuszczonym, post-industrialnym zakładzie pracy, po nim zaś goni cię biomechaniczna kreatura zaprogramowana, by zabijać. Pomiędzy tym horrorem, na jawie, dostrzegasz jednak strzępy światła. Dostrzegasz Piękno i Boga pokazującego ci swe oblicze, upajasz się w tej krótkotrwałej dozie mistycyzmu. I taka właśnie jest ta płyta. Absolutnie genialne arcydzieło, doskonale operujące potężnym narzędziem - kontrastem. Rzecz potrafiąca mrozić krew w żyłach, a za chwilę wzruszać. A czysto instrumentalnie? Człowieku, co tu się odpier... to nie są riffy, to luźne plamy dźwiękowe odpowiadające umysłowi szaleńca, do tego wspomagane bębnami z potężnym pogłosem i nieludzkimi samplami(te z "Inner Mental Cage" naprawdę napawają zgrozą). W tle echa, chóry potępionych dusz, co jakiś czas charkot i rzyg z ust wokalisty, sam już się zastanawiasz, czy z tobą jest coś nie tak, czy z twórcą tej abominacji, czy takie coś mógł nagrać zdrowy psychicznie człowiek? "The Work Which Transforms God" to dzieło zimne, bezduszne, odhumanizowane, a jednocześnie cholernie natchnione i utrzymane w duchu religijnego uniesienia. Taką płytę nagrywasz raz w życiu, ot co.

Najlepszy utwór: kurwa... wszystkie. "The Choir of the Dead" dla tej schizofrenicznej części, "Our Blessed Frozen Cells" dla tej pięknej. Zwłaszcza ten drugi to po prostu nieopisane przeżycie.

Aha, czysto historycznie, jest to pozycja ważniejsza niż cokolwiek nagranego pod szyldem Deathspell Omega, aczkolwiek tu narażam się na gniew purystów :D

Część druga: KLIK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz