Dlaczego Blut aus
Nord wspaniałym zespolem jest? Część druga
Wiecie co? W przerwie między
tą częścią a poprzednią zdążyłem nieco osłuchać się z “Hallucinogen”,
najnowszym wypustem niniejszego projektu. I siłą rzeczy, lista musi urosnąć do
7 pozycji... co poradzę? “Nie chcem, ale muszem!”...
Lecimy jednak po kolei.
2006 - MorT
Pierwsza dekada obecnego
stulecia to w dyskografii BaN niemal całkowita dominacja mechanicznej i
odhumanizowanej muzyki, mającej dużo wspólnego z industrialem. Tradycyjny black
metal poszedł w odstawkę, rozpoczęła się era eksperymentowania. “MorT” stanowi
apogeum tych poszukiwań i dla kogoś, kto niewiele zapuszczał się poza rejony
muzyki metalowej może stanowić wielkie awangardowe dzieło. Mamy tu do czynienia
z utworami opatrzonymi bardzo luźną formą, pozornie bez żadnej struktury, ładu
i składu. Muzycznie zaś jest to rozwinięcie wątków zapoczątkowanych na „The
Work Which Transforms God” i następującej po niej epce. Nie uświadczycie tu
klasycznie rozumianych riffów, jest za to dryfowanie po bezkresnych oceanach
gitarowych sprzężeń, dysonansów i pojedynczych pociągnięć za struny. Do tego
totalnie niezrozumiałe wokale, często przepuszczone przez przester, i stukający
w nieregularnym rytmie automat perkusyjny. Tworzy to niezły surrealistyczny klimat. To płyta ciekawa, ale nie za bardzo
wiem, kto i w jakich okolicznościach miałby jej słuchać. Dla ortodoksyjnego
metalowca jest zbyt „nienormalna”, dla kogoś poszukującego prawdziwego eksperymentu – mimo wszystko zbyt bezpieczna i zachowawcza. Bo po oswojeniu się z nietypową
formą zaprezentowanych tu utworów, okazuje się, że są one całkiem przystępne,
że czasem nawet jest na czym zawiesić ucho, a po piątym odsłuchu wyłania się tu
nawet pewien porządek. Tak czy inaczej, musiałem uwzględnić tę pozycję, bo jest
po prostu dość wyróżniająca się. Ale żeby tego słuchać? Tak średnio.
Najlepszy utwór:
wszystkie. I żaden. „V” miał najbardziej chwytliwe motywy, z tego co kojarzę.
2009 – Memoria Vetusta
II: Dialogue with the Stars
Vindsval postanawia po
latach powrócić do pierwotnej, “leśnej” formuły zespołu. Nie tak łatwo jednak
wyzbyć się wpływów tego, co grało się przez jakieś 10 lat, o nie. W rezultacie
powstaje coś, co – naturalnie – jest kontynuacją pierwszej „Memorii Vetusty” w
połączeniu z „Odinist”, najbardziej tradycyjną(tj. skonwencjonalizowaną pod
względem formy) płytą okresu eksperymentalnego. Generalnie jednak, wracamy na
łono natury, by – zgodnie z tytułem – wpatrywać się w gwiazdy. Bo jest to album
bardzo transcendentalny, pozwalający wznieść się w powietrze, przepełniony
magią i rzeczywiście taki „astralny”. Niektóre z zawartych tu melodii jest
naprawdę niesamowitych, zupełnie nie z tego świata. Słucha się tego naprawdę
lekko – posunąłbym się do stwierdzenia, że to najbardziej
relaksacyjno-kontemplacyjna płyta tego zespołu. Melodyjna, podparta licznymi
chórkami i klawiszami, ale bez takiej charakterystycznej przaśności, znanej
choćby z płyt wczesnego Satyricon. Są szyszki, ale nie ma wiochy. Pojawia się
też trochę surowizny i nieoczywistych zagrywek, będących – jak już wspomniałem
– rezultatem ścieżki, jaką podążał zespół przez lata. Ogólnie – jedno ze
szczytowych osiągnięć atmosferycznej odmiany black metalu i płyta, przy której
naprawdę można zapomnieć o rzeczywistym, często niefajnym świecie. Taki portal
do sennego świata marzeń, przynajmniej dla mnie.
Najlepszy utwór: Disciple’s Liberation(Lost in
the Nine Worlds). I dający najlepszy pogląd na to, jak brzmi cała płyta.
2012 – 777 – Cosmosophy
Dwie pierwsze pozycje w
„siódemkowej trylogii” traktuję raczej w ramach ciekawostki do okazjonalnego
odsłuchu – to solidne rzemiosło, któremu jednak brakuje boskiej interwencji.
Każda kolejna próbuje odejść nieco od rdzenia black metalowej muzyki, jednak
czynią to zbyt zachowawczo, boją się podjąć zdecydowanego kroku. Na
„Cosmosophy” w końcu Vindsval wyzwolił się z oków wypracowanego stylu i rzucił
się na nieznane wody. Powstał album znowuż bardzo atmosferyczny, zabierający
słuchacza w podobne rejony co opisywana powyżej „Memoria Vetusta II”, osiągając
to jednak przy pomocy dość odmiennych środków. Płyta to senna, leniwa, nigdzie
się nie spiesząca – perkusyjne beaty osiągają co najwyżej średnie tempo. Gitary
piłują w charakterystycznym dla tego projektu stylu, a w tle pobrzmiewają – w
jeszcze większej dawce niż zwykle – klawisze, nadające całości takiego
„niebiańskiego” tonu. Vindsval postanowił zaś pośpiewać i wychodzi mu to dość
nieporadnie, acz wpasowuje się w konwencję. Utwory są długie, transowe i
hipnotyczne, zbudowane trochę na modłę post rocka/metalu – długo zajmuje im
rozkręcenie się, acz zmierzają do satysfakcjonującej i emocjonującej
kulminacji. Malkontenci powiedzą, że „Cosmosophy” to rzecz rozwodniona i bez
pazura, moim zdaniem zaś to bardzo udany album, nie licząc jednego fragmentu, w
którym mamy do czynienia z czymś w rodzaju francuskiego rapu. Nie to, że nie
lubię francuskiego rapu, ale pasuje on tu trochę jak pięść do nosa.
Najlepszy utwór:
„Epitome XVI” – i chyba jedyny, w którym zachowały się jakieś strzępy black
metalu.
2019 – Hallucinogen
Za tę listę zabierałem
się od dość długiego czasu, i szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się, że
znajdzie się na niej coś z ostatnich lat. Prawdę mówiąc, po wydaniu dość
przeciętnego „Deus Salutis Mae” w 2017 zacząłem powoli spisywać ten projekt na
straty i mówić, że nic przełomowego się już w tych rejonach nie wydarzy. I w
sumie miałem rację, bo „Hallucinogen” wielkim przełomem nie jest. Jest za to
bardzo solidnym odświeżeniem formuły, a zarazem wpuszczeniem świeżego powietrza
w nieco już być może skostniałą muzykę zespołu. No i łączy w sobie najlepsze
cechy „MV II” i „Cosmosophy”, więc musi być dobry, nie?
O tym jednak w
pełnoprawnej recenzji, która – mam nadzieję – pojawi się już na dniach. A
tymczasem dzięki za pozostanie ze mną do końca. Te siedem albumów jest
odpowiedzią na postawione w tytule posta pytanie. A w ogóle co Ty tu jeszcze
robisz?! Masz tyle dobrej muzyki do nadrobienia, sio!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz