piątek, 11 października 2019

Recenzja BLUT AUS NORD - Hallucinogen

BLUT AUS NORD - Hallucinogen

To, że Blut aus Nord ma bogatą i różnorodną dyskografię wie każdy, kto choć trochę czasu poświęcił temu projektowi. Nie będę zresztą się powtarzał, bo temat ten omówiłem już w dwóch wpisach jakiś czas temu, do lektury których serdecznie zachęcam :) 

To w zasadzie jeden z zespołów mojego życia, więc premiera nowego albumu nie mogła przejść mi koło nosa. Przyznam jednak, że po wydanym dwa lata temu "Deus Salutis Meae" miałem pewne obawy - wszak album ten sprawiał wrażenie jedynie recyklingu starych i znanych już patentów. Vindsval chyba sam dobrze zdał sobie sprawę, że z mroczno-industrialnej twarzy swojego dziecka nie wydobędzie już nic przełomowego czy chociaż kreatywnego - zresztą kojarzę post na FB sprzed paru miesięcy, w którym było coś o "nowej drodze". "Hallucinogen" faktycznie zdaje się otwierać nową furtkę w katalogu BaN, bo w takim stylu jeszcze panowie nie jechali. A i przyznam, że obrania takiej ścieżki się nie spodziewałem. Bynajmniej nie jestem rozczarowany!


Co my tu mamy? W najprostszym ujęciu sprawy jest to duchowy spadkobierca "Memoria Vetusta II", acz zdecydowanie mniej leśno-pogański, zaś bardziej mistyczny i rozmarzony. Black metalu w tradycyjnym sensie tego pojęcia jest tu mało - najwięcej w samej strukturze utworów, która zostaje hipnotyczna i transowa. Sprawa generalnie ma się tak, że jest tu sporo autocytatów, kilka zagrywek jest podejrzanie znajomych, a jednocześnie Blut aus Nord nigdy w ten sposób nie grał. Całość jest zaskakująco wręcz świeża i pełna życia. Tak, to zdecydowanie najbardziej "normalna" płyta zespołu i najbardziej ze wszystkich czuć na niej dzieło ludzkich rąk. To zasługa nie tylko analogowej perkusji(zastosowanej dopiero po raz drugi, jeśli patrzeć na długograje), ale i kapitalnej dynamiki riffowania. W zasadzie po raz pierwszy ktoś mógłby mi powiedzieć, że płytę nagrało czterech kolesi stanowiących zespół i bym w to uwierzył. To także pierwszy raz, kiedy BaN tak bardzo zbliżył się do klasyki gatunku - dużo jest tu zagrywek utrzymanych w duchu heavy metalu, solówki są przebojowe i zagrane z aroganckim wigorem(jakże typowym dla lat 70 i 80), ale co ciekawe, jest tu też sporo progresywnego thrashu spod znaku Coronera czy Voivod. Gitarowo jest to bardzo urozmaicona płyta, czerpiąca garściami z różnych źródeł. Vindsval chciał chyba zresztą to podkreślić, bo przeważająca część materiału jest instrumentalna - w tle wybrzmiewają tylko chórki(dobrze znane z poprzednich albumów), które jednak współgrają i zlewają się z resztą.

Koncept zdaje się obracać wokół grzybowych wycieczek tu i tam(wspaniała okładka!). To, czy muzyka współgra z tą wizją(a przynajmniej jej stereotypową wersją), jest już kwestią dyskusyjną. Ja odbieram "Hallucinogen" jako bardzo rozmarzony, lekki album. Ma on dla mnie wręcz optymistyczny wydźwięk i pozytywnie nastraja mnie do życia. Na szczęście nie jest to rzecz rozwodniona i bez pazura, a im dalej w las, tym więcej grzybów - druga połowa albumu zdaje się zapowiadać powolny zjazd, a w ostatnim utworze ekstaza zastąpiona jest goryczą. Bardzo fajnie skonstruowana jest ta płyta - kolejność utworów idealnie oddaje tę dynamikę: na początku jest super, ale potem do umysłu wkraczają mroczniejsze, niepokojące myśli. Wyróżniłbym przede wszystkim "Sybelius" za genialny flow i najbardziej chwytliwe motywy na płycie, "Mahagma" za natchnioną i pełną uniesienia atmosferę i "Hallucinahlia" za psychodeliczne wjazdy na gitarach, ale słabego utworu tu nie uświadczycie. Jest tu też trochę ambientów, momentów wyciszenia, plumkania, lecz są to fragmenty dobrze wyważone i nie rozwleczone. 

Co najpiękniejsze, słuchając "Hallucinogen", autentycznie czuję, że artysta miał radość z tworzenia tej muzyki. Czuję otwarty umysł, wolność i ocean niezliczonych możliwości. Nie jest to epokowe dzieło, ale jest niewymuszone i przepełnione kreatywną energią. Vindsval tu i ówdzie puszcza oczko do swoich starych materiałów(przede wszystkim do wspomnianej już MV II), ale całościowo serwuje słuchaczowi solidny powiew świeżości. Z pozycji laika, który takiego niebiańskiego klimacenia na codzień nie słucha, jest to rzecz co najmniej bardzo dobra. Kto wie, może jest to wtórne i odtwórcze? Tak czy inaczej, mam solidnego banana na twarzy, gdy zarzucam "Hallucinogen" na słuchawki, a co najlepsze, album rozsądnie dawkuje przebojowość i nie rzuca od razu wszystkich kart na stół, dzięki czemu nie obawiam się o jego żywotność. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz