niedziela, 6 października 2019

Dlaczego EVOKEN wspaniałym zespołem jest?


Dlaczego EVOKEN wspaniałym zespołem jest?

W zalewie wszechobecnego szajsu pojawi się czasem perełka. I wcale nie trzeba daleko szukać, bo Evoken to w gruncie rzeczy bardzo dobrze znany, czołowy przedstawiciel pogrzebowego doom metalu. Gatunku obfitego w całą masę solowych projektów, gdzie stojący na ich czele „artyści” najwyraźniej nie zdają sobie sprawy, że ślimacze tempo, dwa riffy na 30-minutowy kawałek i operowanie klawiszami bez krzty umiaru to nie jest formuła na dobrą muzykę.

Od około 1993, kiedy narodził się ten nieszczęsny funeral doom, powstało dość niewiele wartych uwagi krążków nagranych na tę modłę. Amerykański Evoken, brytyjski Esoteric oraz australijski Mournful Congregation to chlubne wyjątki(o tych drugich też zamierzam w nieokreślonej przyszłości coś skrobnąć), po dziś dzień wypuszczające na świat wartą uwagi muzykę. Na razie bierzemy na warsztat panów z New Jersey, którzy najwyraźniej do końca świata(i jeden dzień dłużej) zamierzają raczyć nas miażdżącym walcem, by potem dorzucić do pieca death metalowym przyśpieszeniem. Nie mam nic przeciwko.

1994 – Shades of Night Descending


O klasie tego zespołu niech świadczy fakt, że wyróżniam demo(!) - tak, ci ludzie nie brali jeńców od samego początku. Niby nie jest to pełnoprawny materiał, acz takich pełniaczków życzyłoby sobie wiele innych zespołów. Mamy tu zawarte ponad 30 minut rasowego death/doomu, z charakterystyczną dla tego gatunku topornością i nieporadnością, za to klimatem najwyższej klasy. I bez typowej dla tego typu grania amatorszczyzny. Doskonale tu widać, że panowie odrobili lekcje, biorąc najlepsze wzorce z diSEMBOWELMENT, Thergothon, Incantation czy sceny brytyjskiej. Nie jest to granie tak przytłaczające, posępne i melancholijne jak w późniejszym okresie – jest raczej żywsze, nastawione na dynamiczne riffowanie, gdzieniegdzie podparte „klimaceniem”. I baaardzo, ale to baaardzo unosi się tu duch takiego „oldschoolu”, złotej ery death metalu. Pierwiastek ten nadal będzie widoczny w późniejszych dziełach Evoken, ale już nie w takim stopniu. Cóż, młodym się jest tylko raz. Podsumuję to tak - nie dajcie się zwieść, że to tylko demo. Jak dla mnie jest to pełnoprawna pozycja w katalogu zespołu, a dzięki krótkiemu kręceniu się w odtwarzaczu, da się jej słuchać „na codzień”, czego o późniejszych 70-minutowych kolosach powiedzieć nie można.

Najlepszy utwór: „Shades of Night Descending”.

1998 – Embrace the Emptiness


Tam, gdzie kończy się powyższe demo, zaczyna się rzeczywisty debiut zespołu. „Embrace the Emptiness” podąża ścieżką, na którą panowie wkroczyli cztery lata wcześniej i NADAL, co najwspanialsze, unosi się nad tym młodzieńczy duch i ogromne pokłady entuzjazmu. Jest tu wciąż zawarta ta cząstka nieokrzesania i nieświadomości, która zaniknie trzy lata później, pozwalając narodzić się zespołowi o skrystalizownej wizji. Wracając do samej płyty, jest to granie spowite w aurę tajemniczności, lekko mgliste i oddalone, okraszone lekką nutką „gotyckości”, na szczęście bez zjebanych damskich wokali czy tego typu wynalazków. To, co rzuca się w oczy(uszy), to świetna perkusja – zresztą tak jest i na kolejnych płytach. Funeral doom nie pozwala na zbyt wielką kreatywność w kwestii poszczególnych aranżacji, a jednak Vince Verkay na tyle urozmaica swoje partie, że muzyka ta nabiera odpowiedniego dynamizmu nawet w najwolniejszych momentach. A cała reszta? Już tutaj Evoken wypracował charakterystyczny dla siebie styl, z „plumkającą” gitarą przewodzącą całej reszcie, głębokimi growlami(momentami śmiało przechodzącymi w blackmetalowy skrzek) i okazjonalnym podkręceniem tempa, by potem zmiażdżyć słuchacza jeszcze potężniejszym zwolnieniem. Podoba mi się też zastosowany tu pogłos, nadający muzyce przestrzenności i monumentalizmu – momentami echa perkusyjnych tomów wybrzmiewają jak w jakiejś opuszczonej katedrze.

Najlepszy utwór: nie potrafię powiedzieć, czy „Tragedy Eternal”, czy może „To Sleep Eternally”. Pierwszy stanowi kwintesencję charakteru tej płyty, drugi zaś jest kurewsko pięknie melancholijny.

2001 – Quietus


Wydany trzy lata później „Quietus” momentami brzmi jak starszy, bardziej dojrzały brat „Embrace the Emptiness”. Gdyby ktoś mnie zapytał, co to jest ten Evoken i z czym to się je, to chyba odpaliłbym mu właśnie ten krążek. Przede wszystkim brzmieniowo jest to podobne do poprzedniej – perkusja nadal pozostawia po sobie potężne echo i dominuje nad pozostałymi instrumentami. Całość została jednak wzbogacona o takie smaczki, jak np. wiolonczele – które, choćby w tytułowym kawałku, tworzą fenomenalną atmosferę smutku i śmierci. Zespół mocniej zaakcentował właśnie ten depresyjny i przytłaczający aspekt swojej muzyki, więc zwolennicy tego typu klimatów poczują się jak w (hehe) raju. Płyta jest dość zróżnicowana – z jednej strony atakuje przerażający, nawiedzony, wisielczy nastrój, z drugiej są inspirowane klasyką riffy(celticfrostowy „Tending the Dire Hatred”), z jeszcze innej znowuż atakuje tajemniczość debiutu. Co tu jeszcze można mówić? To w zasadzie kwintesencja tego, czym jest Evoken, choć ja mam innego faworyta – patrz poniżej.

Najlepszy utwór: też trudny wybór. Otwierający "In Pestilence, Burning" albo tytułowy "Quietus".

2007 – A Caress of the Void


O. Kurwa. Jaki. To. Jest. Przepotężny. Dół. Dół, pustka, wciągająca otchłań, czarna dziura. Takimi słowami opisałbym zdecydowanie najlepszy album Evoken. Mrok, ciężar i napierające na siebie płyty tektoniczne. Tak jak „Quietus” emanował głównie posępną, grobową atmosferą tworzoną w dużej mierze dzięki klawiszom i orkiestracjom, tak tutaj mamy ważące tysiąc funtów riffy przejeżdżające po słuchaczu jak traktor po szczurze. Ponownie odwołam się do Celtic Frost, bo gitary brzmią tu jak dwukrotnie spowolniona wersja tego zespołu, przepuszczona dodatkowo przez filtr zasyfionego i brudnego Incantation. Ta druga nazwa to zresztą nie przypadek, bo na czas nagrań do załogi dołączył tu Craig Pillard we własnej osobie – i mam dziwne przeczucie, że dołożył tu ze dwie swoje cegiełki, dzięki czemu „A Caress of the Void” jest tak kurewsko przytłaczające. Ten album dosłownie pożera cię od środka, wysysając resztki ducha, nadziei i optymizmu, a następnie wypluwa i gniecie butem. Tak widzę chociażby końcówkę - „Descend into Lifeless Womb” – najpierw sącząca się niczym jad melodia, potem szept wokalisty, myślisz że to już koniec twoich tortur i katusz, po czym JEB, jak młot, ponownie z całą siłą uderza w ciebie poprzedni riff, tym razem zabijając cię na dobre. A co jest w tym wszystkim najlepsze? Chcesz tego więcej, więcej i WIĘCEJ. Genialny materiał. Jak dla mnie – nic lepszego w tej kategorii nie powstało.

Najlepszy utwór: ten, którego w danej chwili słucham. Najbardziej reprezentatywny dla płyty jest chyba „Of Purest Absolution”.

Prawdę mówiąc, spokojnie mógłbym na tę listę wrzucić i „Antithesis of Light”, i „Atra Mors”, i zeszłoroczną „Hypnagogię”(o tej jeszcze napiszę osobny tekst, bo na tle poprzednich materiałów dość mocno się wyróżnia), bo jakościowo są to niewiele ustępujące materiały i oczywiście gorąco zachęcam do ich słuchania. Wybrałem jednak te najlepsze z najlepszych, stanowiące o wspaniałości zespołu, a przy okazji prezentujące dwa jego różne oblicza – wszak pozycja z 2007 całkiem mocno różni się stylistycznie i brzmieniowo od tego, co chłopaki grali na początku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz