Dlaczego
EVOKEN wspaniałym zespołem jest?
W zalewie wszechobecnego szajsu pojawi się czasem
perełka. I wcale nie trzeba daleko szukać, bo Evoken to w gruncie rzeczy bardzo
dobrze znany, czołowy przedstawiciel pogrzebowego doom metalu. Gatunku obfitego
w całą masę solowych projektów, gdzie stojący na ich czele „artyści”
najwyraźniej nie zdają sobie sprawy, że ślimacze tempo, dwa riffy na
30-minutowy kawałek i operowanie klawiszami bez krzty umiaru to nie jest
formuła na dobrą muzykę.
Od około 1993, kiedy narodził się ten nieszczęsny
funeral doom, powstało dość niewiele wartych uwagi krążków nagranych na tę
modłę. Amerykański Evoken, brytyjski Esoteric oraz australijski Mournful
Congregation to chlubne wyjątki(o tych drugich też zamierzam w nieokreślonej przyszłości
coś skrobnąć), po dziś dzień wypuszczające na świat wartą uwagi muzykę. Na
razie bierzemy na warsztat panów z New Jersey, którzy najwyraźniej do końca
świata(i jeden dzień dłużej) zamierzają raczyć nas miażdżącym walcem, by potem
dorzucić do pieca death metalowym przyśpieszeniem. Nie mam nic przeciwko.
1994
– Shades of Night Descending
O klasie tego zespołu niech świadczy fakt, że
wyróżniam demo(!) - tak, ci ludzie nie brali jeńców od samego początku. Niby
nie jest to pełnoprawny materiał, acz takich pełniaczków życzyłoby sobie wiele
innych zespołów. Mamy tu zawarte ponad 30 minut rasowego death/doomu, z
charakterystyczną dla tego gatunku topornością i nieporadnością, za to klimatem
najwyższej klasy. I bez typowej dla tego typu grania amatorszczyzny. Doskonale
tu widać, że panowie odrobili lekcje, biorąc najlepsze wzorce z diSEMBOWELMENT,
Thergothon, Incantation czy sceny brytyjskiej. Nie jest to granie tak
przytłaczające, posępne i melancholijne jak w późniejszym okresie – jest raczej
żywsze, nastawione na dynamiczne riffowanie, gdzieniegdzie podparte
„klimaceniem”. I baaardzo, ale to baaardzo unosi się tu duch takiego
„oldschoolu”, złotej ery death metalu. Pierwiastek ten nadal będzie widoczny w
późniejszych dziełach Evoken, ale już nie w takim stopniu. Cóż, młodym się jest
tylko raz. Podsumuję to tak - nie dajcie się zwieść, że to tylko demo. Jak dla
mnie jest to pełnoprawna pozycja w katalogu zespołu, a dzięki krótkiemu
kręceniu się w odtwarzaczu, da się jej słuchać „na codzień”, czego o późniejszych
70-minutowych kolosach powiedzieć nie można.
Najlepszy utwór:
„Shades of Night Descending”.
1998
– Embrace the Emptiness
Tam, gdzie kończy się powyższe demo, zaczyna się
rzeczywisty debiut zespołu. „Embrace the Emptiness” podąża ścieżką, na którą
panowie wkroczyli cztery lata wcześniej i NADAL, co najwspanialsze, unosi się
nad tym młodzieńczy duch i ogromne pokłady entuzjazmu. Jest tu wciąż zawarta ta
cząstka nieokrzesania i nieświadomości, która zaniknie trzy lata później,
pozwalając narodzić się zespołowi o skrystalizownej wizji. Wracając do samej
płyty, jest to granie spowite w aurę tajemniczności, lekko mgliste i oddalone,
okraszone lekką nutką „gotyckości”, na szczęście bez zjebanych damskich wokali
czy tego typu wynalazków. To, co rzuca się w oczy(uszy), to świetna perkusja –
zresztą tak jest i na kolejnych płytach. Funeral doom nie pozwala na zbyt
wielką kreatywność w kwestii poszczególnych aranżacji, a jednak Vince Verkay na
tyle urozmaica swoje partie, że muzyka ta nabiera odpowiedniego dynamizmu nawet
w najwolniejszych momentach. A cała reszta? Już tutaj Evoken wypracował
charakterystyczny dla siebie styl, z „plumkającą” gitarą przewodzącą całej
reszcie, głębokimi growlami(momentami śmiało przechodzącymi w blackmetalowy
skrzek) i okazjonalnym podkręceniem tempa, by potem zmiażdżyć słuchacza jeszcze
potężniejszym zwolnieniem. Podoba mi się też zastosowany tu pogłos, nadający
muzyce przestrzenności i monumentalizmu – momentami echa perkusyjnych tomów
wybrzmiewają jak w jakiejś opuszczonej katedrze.
Najlepszy utwór: nie potrafię powiedzieć, czy
„Tragedy Eternal”, czy może „To Sleep Eternally”. Pierwszy stanowi kwintesencję
charakteru tej płyty, drugi zaś jest kurewsko pięknie melancholijny.
2001
– Quietus
Wydany trzy lata później „Quietus” momentami brzmi
jak starszy, bardziej dojrzały brat „Embrace the Emptiness”. Gdyby ktoś mnie
zapytał, co to jest ten Evoken i z czym to się je, to chyba odpaliłbym mu
właśnie ten krążek. Przede wszystkim brzmieniowo jest to podobne do poprzedniej
– perkusja nadal pozostawia po sobie potężne echo i dominuje nad pozostałymi
instrumentami. Całość została jednak wzbogacona o takie smaczki, jak np.
wiolonczele – które, choćby w tytułowym kawałku, tworzą fenomenalną atmosferę
smutku i śmierci. Zespół mocniej zaakcentował właśnie ten depresyjny i
przytłaczający aspekt swojej muzyki, więc zwolennicy tego typu klimatów poczują
się jak w (hehe) raju. Płyta jest dość zróżnicowana – z jednej strony atakuje
przerażający, nawiedzony, wisielczy nastrój, z drugiej są inspirowane klasyką
riffy(celticfrostowy „Tending the Dire Hatred”), z jeszcze innej znowuż atakuje
tajemniczość debiutu. Co tu jeszcze można mówić? To w zasadzie kwintesencja
tego, czym jest Evoken, choć ja mam innego faworyta – patrz poniżej.
Najlepszy utwór: też trudny wybór. Otwierający "In Pestilence, Burning" albo tytułowy "Quietus".
2007 – A Caress of the Void
O. Kurwa. Jaki. To. Jest. Przepotężny. Dół. Dół,
pustka, wciągająca otchłań, czarna dziura. Takimi słowami opisałbym
zdecydowanie najlepszy album Evoken. Mrok, ciężar i napierające na siebie płyty
tektoniczne. Tak jak „Quietus” emanował głównie posępną, grobową atmosferą
tworzoną w dużej mierze dzięki klawiszom i orkiestracjom, tak tutaj mamy ważące
tysiąc funtów riffy przejeżdżające po słuchaczu jak traktor po szczurze.
Ponownie odwołam się do Celtic Frost, bo gitary brzmią tu jak dwukrotnie
spowolniona wersja tego zespołu, przepuszczona dodatkowo przez filtr
zasyfionego i brudnego Incantation. Ta druga nazwa to zresztą nie przypadek, bo
na czas nagrań do załogi dołączył tu Craig Pillard we własnej osobie – i mam
dziwne przeczucie, że dołożył tu ze dwie swoje cegiełki, dzięki czemu „A Caress
of the Void” jest tak kurewsko przytłaczające. Ten album dosłownie pożera cię
od środka, wysysając resztki ducha, nadziei i optymizmu, a następnie wypluwa i
gniecie butem. Tak widzę chociażby końcówkę - „Descend into Lifeless Womb” –
najpierw sącząca się niczym jad melodia, potem szept wokalisty, myślisz że to
już koniec twoich tortur i katusz, po czym JEB, jak młot, ponownie z całą siłą
uderza w ciebie poprzedni riff, tym razem zabijając cię na dobre. A co jest w
tym wszystkim najlepsze? Chcesz tego więcej, więcej i WIĘCEJ. Genialny
materiał. Jak dla mnie – nic lepszego w tej kategorii nie powstało.
Najlepszy utwór: ten, którego w danej chwili
słucham. Najbardziej reprezentatywny dla płyty jest chyba „Of Purest Absolution”.
Prawdę mówiąc, spokojnie mógłbym na tę listę wrzucić
i „Antithesis of Light”, i „Atra Mors”, i zeszłoroczną „Hypnagogię”(o tej
jeszcze napiszę osobny tekst, bo na tle poprzednich materiałów dość mocno się
wyróżnia), bo jakościowo są to niewiele ustępujące materiały i oczywiście
gorąco zachęcam do ich słuchania. Wybrałem jednak te najlepsze z najlepszych,
stanowiące o wspaniałości zespołu, a przy okazji prezentujące dwa jego różne
oblicza – wszak pozycja z 2007 całkiem mocno różni się stylistycznie i brzmieniowo
od tego, co chłopaki grali na początku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz