środa, 16 października 2019

Recenzja BLOOD INCANTATION - Hidden History of the Human Race

BLOOD INCANTATION - Hidden History of the Human Race

Wiecie, trochę głupio mi pisać o płycie, którą swoją premierę ma dopiero za ponad miesiąc. Co jednak poradzić, skoro dziś muzyka tak szybko trafia do rosyjskich wypożyczalni? A pokusa, by przesłuchać nowy materiał ekipy, która w tak krótkim czasie wyrobiła sobie zdanie jednego z najlepszych przedstawicieli współczesnej sceny deathmetalowej, jest tak wielka? W odróżnieniu od, chociażby, takiego Tomb Mold, wszelki hype ma w tym przypadku uzasadnienie. Premiera "Starspawn" w 2016 roku była wydarzeniem, to samo mamy w roku bieżącym z "Hidden History of the Human Race". Zwolennicy spiskowych teorii, interwencji Obcych(w tym ich wpływu na budowę egipskich piramid) i płaskoziemcy będą zachwyceni; panowie z Blood Incantation wiedzą, jaką tematykę tygryski lubią najbardziej. Co ważniejsze, wiedzą jednak, że album w tym stylu powinien trwać 30 minut z kawałkiem - jak za starych dobrych czasów Death czy Atheist, gdy nagrywanie odjechanego death metalu było na topie - by w całość nie wkradła się nuda i monotonia.




Lubię, gdy od dosłownie pierwszej sekundy słyszane przeze mnie dźwięki pozwalają poznać, że mam do czynienia z tym zespołem, a nie innym. Styl wypracowany przez BI - choć to dopiero ich drugi długograj - ta specyficzna mieszanka charakterystycznego riffowania Morbid Angel, progresywności Death i atmosfery Timeghoul, jest już na dzień dzisiejszy nie do podrobienia, moim zdaniem. To spore osiągnięcie jak na zespół z tak niewieloma materiałami na koncie. Ale do rzeczy :) "Hidden History of the Human Race" to cztery utwory klimatycznego i na maksa oldschoolowego death metalu. Płyta ta mogłaby wyjść w 1993 roku, gdzie takiego grania było sporo, i nikt by nie zauważył różnicy. Wiadomo, że pewne trendy brzmieniowe się zmieniły, ale nie - goście nagrywają w pełni w analogu i to słychać. Cudowna odmiana po dziesiątkach nasterydowanych klonów z Nuclear Blast.

Blood Incantation para się tematyką science-fiction, uogólniając, i po raz kolejny wspaniale malują przy pomocy muzyki kosmiczne wizje. Co najfajniejsze, robią to bez jakichkolwiek wspomagaczy i pozametalowych środków - wokal z krypty, dwie gitary, bezprogowy bas i zestaw bębnów. Koniec. Najbardziej niszczą mnie tu riffy. Gitarowo jest to płyta cholernie bogata i przepełniona specyficzną ornamentyką, ale nie przegadana. Z braku lepszych słów powiem, że riffy są wyjebane w kosmos. To ten sam rodzaj odjazdu i nieziemskiej kreatywności, jaki prezentował Trey Azaghtoth na "Formulas Fatal to the Flesh". Tutaj obłędna technika i przysłowiowe "jeżdżenie po gryfie" ma sens i wspiera kompozycje, nadając im sens i kierunek. Nie jest to epatowanie umiejętnościami dla samego epatowania, a coś, co wynika naturalnie. "Slave Species of the Gods" i ostatni utwór(o tytule długości dorównującej jego niecodziennemu czasowi trwania) są tak przepełnione pomysłami, zmianami tempa i różnorodnymi motywami, że słuchając tego w tle można się wręcz pogubić. Ale "Hidden History of the Human Race" to w żadnym wypadku nie jest płyta do słuchania w tle. Zwłaszcza, że jest krótka, więc warto poświęcić tę chwilę na wchłanianie tej muzyki pełnią siebie - nie pożałujecie. Bo tutaj naprawdę jeden wspaniały moment goni drugi i jesteście zaangażowani od początku do końca. No, przedostatni utwór jest lżejszą, przestrzenną chwilą wytchnienia(złośliwi powiedzieliby, że wypełniaczem), ale potem dostajecie w ryj 18-minutowym progresywnym kopem, więc nie ma co narzekać.

A nie wspomniałem jeszcze o utworze numer dwa, czyli "Giza Power Plant". Jego zdecydowaną większość wypełnia absolutnie genialny atmosferyczny pasaż, który - bez słowa przesady - jest najlepszym kawałkiem muzyki, jaki słyszałem w tym roku. Szczerze mówiąc, to Nile - zespół znany ze wplatania orientalnych motywów do brutalnego rdzenia muzyki - nie miał tak dobrych "klimatycznych wstawek" od co najmniej 15 lat(co jest nieco smutne). Bliskowschodnia melodyka, gęste partie perkusji nie pozwalające się nudzić nawet w najwolniejszych momentach, plumkający w tle bas i dryfowanie po przestrzeni kosmicznej, zwieńczone natchnioną solówką, gdzie emocje sięgają zenitu. Pół minuty dłużej i byłoby to przesadzone, ale NIE - ci goście i w tym aspekcie znają umiar, bo na koniec serwują piękny powrót do klasycznego deathmetalowego grzania. Właśnie te wyważenie aspektów - doskonały balans między techniką, agresją i klimaceniem - sprawia, że słucha się tego tak dobrze.

Powiem tylko tyle - jeśli takie utwory, jak "Nothing is Not", "Cosmic Sea" czy "Occurance on Mimas" wywołują u was drżenie rąk i niepohamowaną ekscytację, migiem badajcie ten album. Timeghoul nigdy nie raczył nas pełniakiem(wielka strata), ale na szczęście ma godnych spadkobierców. Mam wrażenie, że trzecia płyta wstrząśnie sceną na dobre i za 20 lat będziemy mówić o tym zespole w podobnym tonie co o Morbid Angel. Tego Blood Incantation życzę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz