PRIMORDIAL –
Exile Amongst the Ruins
Dziesiąta płyta Irlandczyków z
Primordial podobno rodziła się w bólach. To przynajmniej
podkreślał Alan Nemtheanga(wokal) w wywiadach. Mówił, że
nagrania były męczące, atmosfera też taka jakoś nie do końca.
Cóż, chciałbym mu wierzyć, ale jak, gdy słyszę taki materiał
jak „Exile Amongst the Ruins”? Utwory tak świeże, żywiołowe i
pełne pasji? Pozostaje mi tylko zastanawiać się, jak potężną
bestią byłaby ta płyta, gdyby była nagrywana w „normalnych”
warunkach...
Od czasów ikonicznej – dla zespołu,
jak i szeroko pojętego gatunku pogrobowców Bathory – „To the
Nameless Dead”, wszyscy mniej więcej wiemy, czego spodziewać się
po Primordial. Panowie są już na takim etapie kariery, że
doskonale znają siebie i swój styl. Wiedzą chyba też, że nikt od
nich rewolucji nie oczekuje i nie pragnie. Nagrywają po prostu
kolejne płyty na wypracowaną przez lata modłę. Nie jest to
odtwórcze odcinanie biletów, broń Boże! Każdy następny album,
poprzez zmianę proporcji w składnikach pod tytułem
black/pagan/heavy/doom/folk i chuj jeden wie co jeszcze(bo na muzykę
Primordial składa się cała gama zróżnicowanych elementów, stąd
też takie trudności z zaklasyfikowaniem ich do jakiegoś
gatunku...), zyskuje indywidualny sznyt i charakter. Tak
było z „Redemtpion at the Puritan’s Hand”, tak było i na
przedostatnim „Where Greater Men Have Fallen”. Pokusiłbym
się o stwierdzenie, że wraz z wydaniem „Exile...” Alan i spółka
wzbogacili się o najbardziej zróżnicowaną płytę w swojej
dyskografii. I wyraźnie – w jakiś tam sposób – odświeżającą
formułę, która po ostatnim – skądinąd świetnym – albumie,
mogłaby stać się już nieco skostniała.
Mamy więc trwające minutę intro –
bicie dzwonów, przyzwoicie wprowadzające w klimat. Wchodzą bębny,
chwilę potem nieśmiała, sprzężona gitara. Kilka sekund i jestem
atakowany tak klasycznym, ale i równie chwytliwym heavy/doom
metalowym riffem, że już czuję, jak dobrym otwieraczem będzie
„Nail Their Tongues”. Panowie z Primordial mają ogromny talent
do rozpoczynania swoich albumów absolutnie przezajebistymi
utworami(„Gods to the Godless”, „Empire Falls”, „No Grave
Deep Enough”, „Where Greater Men Have Fallen”...) i tak się
stało po raz kolejny. Żywiołowy, pełen świeżości początek,
niesamowicie lekki(przy czym nie w znaczeniu „miękki”!) i
niewymuszony refren, gdzie w tle pobrzmiewają
syntezatory/klawisze(?) rodem z Iron Maiden, by w drugiej połowie
utworu przejść w kompletną, black metalową jazdę. Te akcenty
pojawiają się oczywiście rzadziej, niż w pierwszych latach
działalności zespołu, ale zawsze cieszy mi się morda, gdy zarzucą
jakimś agresywnym momentem, bo posiadają do tego zajebisty talent.
A tu mamy, proszę państwa, jakieś 4 minuty intensywnego
blastowania i tremolo. Tak, to zdecydowanie najlepszy numer na
płycie, który moim zdaniem należy już do ścisłej czołówki
najlepszych utworów Primordial.
No to teraz odjazd w zupełnie inną
stronę, ha. Kolejny kawałek, zwący się „To Hell or the
Hangman”, to dla odmiany chyba najbardziej hiciarski w tradycyjnym
tego słowa rozumieniu utwór zespołu! Ba, spokojnie mogę go nazwać
piosenką! Kurwa, toż to w radiu mogłoby lecieć! Sprzedali się?!
No niezupełnie. To dla Primordial zdecydowanie eksperyment, lecz
bardzo udany i dobrze wpasowujący się w ich styl. Rzecz ta oparta
jest de facto na jednym, zapętlonym riffie, na tle którego
pojawiają się coraz to kolejne wariacje, motywy i solówki, całość
przy akompaniamencie prostej, post-punkowej niemal perkusji. Tworzy
to nieco „taneczny” charakter. Brzmi przerażająco? Pewnie tak,
ale działa. Czwarty akapit, a ja nic nie wspomniałem jeszcze o
wokalach? No oczywiście, że robią one ten kawałek i zresztą nie
tylko ten! Nie wiem, jak ten człowiek to robi, ale po raz kolejny
dostarcza on nam, słuchaczom, tak emocjonalny i pełen zaangażowania
performance, kradnąc show pozostałym członkom zespołu. To jeden z
niewielu zespołów metalowych, w których to instrumenty stanowią
tło dla wokalisty, a nie odwrotnie – przynajmniej w moim odczuciu.
Gość jest po prostu genialny, ale przecież wy – ci,którzy choć
trochę słuchali Primordial – dawno już to wiecie. Tym razem
operuje on jeszcze bardziej różnorodnymi barwami i tonacjami, od
skrzeków i charkotów, po momentami aż heavymetalowe falsety. No i
jak zwykle świetne teksty, tym razem mocno traktujące o obecnej
kondycji Europy i upadku moralności – polecam zresztą wywiady, w
których Alan wypowiadał się na te tematy, kawał dobrego
słuchowiska.
I tak powoli dryfujemy(bo całość
utrzymana jest w przeważających średnich tempach), meandrujemy po
różnych konwencjach, poprzez iście snujący się, epicki i
utrzymany w duchu Bathory „Where Lie the Gods”(ta końcówka to
wręcz hołd złożony Quorthonowi!), melancholijny utwór tytułowy,
w którym pobrzmiewają jednak i bardziej mroczne, niepokojące tony,
a także najbardziej klasyczny chyba w całym zestawie „Upon Our
Spiritual Deathbed”, który jest po prostu kapitalnym, sztandarowym
utworem Primordial, w drugiej połowie zamieniającym się w
szaleńczy galop i zwiastujący powrót do czasów „The Gathering
Wilderness”. A potem czeka na nas kolejny, drugi już
niestandardowy utwór. Niemal post-rockowe „Stolen Years”,
najkrótsze na płycie, to bardzo osobisty i emocjonalny popis
Nemtheangi, z długim build-upem do dwuminutowej konkluzji, w której
wyróżniają się świetne, melodyjne gitary. Powoli dochodzimy do
końca. „Sunken Lungs” to utwór o oceanach i morskich głębinach,
w którym nieustannie w tle towarzyszy słuchaczom odgłos fal
uderzających o brzeg, oparty na jednym patencie perkusyjnym
utrzymanym w bardzo nietypowym metrum, od którego wyszedł pomysł
na całość. Ależ niesamowicie by się tego słuchało, będąc na
morzu. Zwieńczenie następuje w postaci „Last Call”, bardzo
posępnym, ponurym utworze, w którym jeszcze bardziej niż zwykle
pobrzmiewają echa twórczości Neurosis. Utrzymany w zdecydowanie
ciemnych barwach, szarpiący słuchacza i wrzucający go w różne
stany emocjonalne, operując na zmianę wyciszonymi, stonowanymi
fragmentami, jak i tymi bardziej intensywnymi(nawiasem mówiąc –
kapitalne przejścia na garach!). Rzecz ta powoli odpływa i wycisza
się, zakończona dziwacznym chórem jakby duchów, wygnanych pośród
ruin...
Nie jestem zwolennikiem opisywania
albumów utwór po utworze, ale jak mówiłem – „Exile Amongst
the Ruins” to zajebiście zróżnicowany materiał, którego
poszczególne części składają się jednak na spójną,
zintegrowaną całość. Pominięcie czegokolwiek byłoby tu grzechem
nie do wybaczenia, chciałem też podkreślić, że każdy kawałek
muzyki, jaki tu znajdziecie, wyróżnia się na tle reszty. Solidną
dawką odświeżenia jest tu także i produkcja – całość brzmi
mocno selektywnie, co na szczęście bardzo pasuje do muzyki. Bębny
brzmią totalnie organicznie, nie są skompresowane, nie zlewają się
w ścianę dźwięku, słyszę każde uderzenie w werbel, centralę
czy tomy. Gitary natomiast nie mają miażdżącego brzmienia, ale
nie są też totalnie suche. Panowie osiągnęli złoty środek i
dopasowali brzmienie w taki sposób, aby jak najlepiej realizowało
ich zamysł i konwencję. „Where Greater Men Have Fallen”
brzmiało masywnie i monumentalnie, tutaj jest nieco „grzeczniej”,
lecz tego wymagały kompozycje.
To widać chyba od początku recenzji,
ale zdecydowanie nie podzielam poglądu, jakoby „Exile...” było
spadkiem formy(a takie opinie krążą momentami po necie). To album
nieco inny, w który wpuszczono masę przestrzeni i powietrza. Tak
moim zdaniem musiało być, coby Primordial własnego ogona nie
wpierdoliło. Nadal jest epicko, nadal krąży ta nutka bitewnej
aury, to nadal potężne pieśni o minionych czasach, ale i
nawiedzającym stary kontynent postępującym zepsuciu.
To album poruszający się na wielu
poziomach emocjonalnych, porywający nawet za 20-30 odsłuchem, mocno
zróżnicowany i nie będący jedynie odgrzaniem starych pomysłów.
Czysta rekomendacja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz