niedziela, 21 czerwca 2020

Recenzja CRYPT SERMON - The Ruins of Fading Light

Jeżeli doom metal kojarzy ci się z ślamazarnym, posępnym i nie pozostawiającym promyka nadziei w sercu odłamem muzyki ekstremalnej, to oczywiście masz rację. Możliwe, że cechy te powodują zachwyt tego typu graniem, bądź wręcz odwrotnie - czynią poszczególne albumy zbyt jednostajnymi i monotonnymi. Drugi album amerykańskiego CRYPT SERMON na tyle flirtuje z bardziej dynamicznymi i żywiołowymi odnogami metalu, pozostając przy tym wiernym filarom metalu zagłady, że z pewnością stanowi rzecz wartą obadania nawet dla kogoś nie mogącego zdzierżyć na codzień procesji żółwiego marszu pogrzebowego.


Powstała w 2013 grupa już pięć lat temu uraczyła nas bardzo dobrym debiutanckim albumem, może nieco bardziej tradycyjnie brzmiącym i zalatującym Candlemass z okresu, gdy Szwedzi pływali pod banderą Roberta Lowe'a, a więc i srogo zakrapianym klasycznym metalowym graniem przywodzącym na myśl choćby Black Sabbath z Dio na wokalu. Dwójka stanowi rozszerzenie tej formuły o patenty thrash czy speed metalowe, a momentami wręcz power metalowe. Tak, power doom byłoby dobrym określeniem podsumowującym charakter "The Ruins of Fading Light". I to taki porządny power, w stylu Liege Lord, bez przaśnych melodyjek i wylewającego się lukru. Zainteresowany? No to jedziemy z tym.

Trwający niemal godzinę materiał otwierany jest solidnym kopem w postaci "The Ninth Templar (Black Candle Flame)", który jasno i dobitnie udowadnia, że z męczeniem buły nie będziemy tu mieli do czynienia. Heavymetalowy wigor miesza się z ciężkim i nisko zestrojonym riffem z kroczącą podwójną stopą w tle, a na pierwsze podkręcenie tempa długo czekać nie trzeba. Doskonały strzał na początek, tak jak być powinno. Spragnieni podniosłości i majestatu również nie będą zawiedzeni, bo już następny w kolejce "Key of Solomon" rozpoczyna się dostojną, szlachetną melodią, pozostając utrzymanym w średnim tempie w zasadzie do samego końca. 

Ale chwila, bo zaraz wpadnę w niezdrowy rytm opisania każdej kompozycji w szczególikach, choć wszystkie utwory na wzmiankę chociażby zasługują. Najpierw należałoby koniecznie zwrócić uwagę na pana Brooksa Wilsona, odpowiedzialnego na wokale na tym albumie. I tu zdaję sobie sprawę, że opinie mogą być podzielone. Dla mnie ten styl śpiewania jest kapitalny i doskonale wpasowuje się w ten "power doom", o którym wcześniej wspomniałem. O ile na debiucie wokale były bardziej, hmm, oszczędne i stonowane, tak tutaj nie ulega wątpliwości, kto rozdaje karty. Ta lekko przesadzona maniera, nazbyt może się wybijająca, buzująca rock n' rollową arogancją, wprowadza w ruch wszystkie trybiki w maszynie i sprawia, że utwory nawet w tych najwolniejszych momentach przywodzą na myśl tętent konia średniowiecznego rycerza, szarżującego by zmiażdzyć swoich wrogów. Śpiew ten kapitalnie oddaje poszczególne panujące na płycie nastroje, od melancholii po triumf zwycięstwa. Wilson czasem przechodzi w spokojną deklamację, momentami kończy wersy czymś na kształt growlu, podkreślając bijącą z biblijnie natchnionych liryków grozę, innym razem nie szczędzi zupełnie strun głosowych i przeszywa swym krzykiem słuchacza ze wszystkich stron ("Beneath the Torchfire Glare").

Także i gitarowy duet nie ma się czego wstydzić. Pod tym względem płyta jest bogata i zróżnicowana. Mamy wspomniane już bijące heavy/power metalową mocą momenty, są (a jakże!) inspiracje zmierzchem bogów Quorthona pod postacią akustyków i podniosłych chorów (chyba mój ulubiony na płycie "Christ is Dead", którego refren powinien być testem, czy się z tym albumem polubisz, czy nie), uświadczymy także sporo energicznych solówek jakby wyjętych z "Rust in Peace" - patrz najdłuższy i najbardziej rozbudowany, obfity w zmiany tempa i o hymnicznym, epickim (nie lubię tego słowa i wiem jak często używane jest w złym kontekście, ale tu nie mogę się powstrzymać) wręcz początku "The Snake Handler". W ogóle sola na tym albumie dorównują zadziornością i nastawieniem "patrz, kto tu rządzi" - ale bez zbędnej ornamentyki i onanizmu na gryfie! - wokaliście, co świetnie się uzupełnia i sprawia, że "The Ruins of Fading Light" to po prostu rzecz z jajami. Oraz z porządną, selektywną produkcją, nie pozostawiającą żadnego instrumentu w tyle - nic specjalnie wyróżniającego się, ale ten album zwyczajnie dobrze brzmi.

Dzięki tym wszystkim elementom 55 minut mija jak z bicza strzelił i w zasadzie człowiek zupełnie nie czuje mijającego czasu. Wręcz przeciwnie - gotów jest zakręcić płytę w odtwarzaczu ponownie. Nawet trzy znajdujące się tu przerywniki nie denerwują i nie wytrącają z równowagi, mimo zastosowania patentu którego nie lubię i nie rozumiem - mianowicie umieszczenia dwóch takowych interludiów obok siebie. Te instrumentalne kawałki trącą średniowiecznym folkiem - przez moment miałem wrażenie, że za chwilę usłyszę polski dubbing z komputerowej Twierdzy - ale nie powoduje to zgrzytu zębów, za to wzmacnia immersję. Z drugiej strony, teksty niekoniecznie traktują o galopujących bohaterach ratujących księżniczki, tylko są bardziej uniwersalne, o życiu i śmierci. Sam widzisz, drogi czytelniku, że wiele "The Ruins of Fading Light" do zarzucenia nie mam. To doskonała rzecz, wypełniona charakterem i charyzmą po brzegi. Takiego żywiołowego doom metalu, spokrewnionego z maidenowskimi "patatajcami", ale bez irytujących i trącących banałem rozwiązań, nie ma zbyt wiele i choćby dlatego wracam do dwójki Crypt Sermon z nieskrywaną przyjemnością.

poniedziałek, 8 czerwca 2020

Recenzja ARMAGEDDA - Svindeldjup Ättestup

Powroty zza grobu nie są proste. Wielu się nie udaje i stają się jedynie wątłymi cieniami przeszłej chwały. Inni serwują jako danie główne odgrzewanego kotleta, który niby smakuje przyjemnie znajomo, niby zaspokaja jakieś potrzeby, ale nigdy nie uznasz go jako najlepszy posiłek w życiu i prawdopodobnie zapomnisz o nim za dwa dni. Pierwszy album ARMAGEDDY od 16 lat nie należy do żadnej z tych grup. Zamiast tego otrzymaliśmy materiał nietuzinkowy, nieoczywisty i nawiązujący do "kiedyś", będący jednocześnie zupełnie nową jakością w kontekście zespołu.


Z pierwszymi odsłuchami bywa różnie i tak było także w tym przypadku. Początkowy werdykt wyglądał mniej więcej następująco: nawet niezłe, ale jakieś takie rozmydlone i wypolerowane, po diable z poprzednich płyt ani śladu. Generalnie w porządku, ale jak już to powinno wyjść pod innym szyldem. ALE, jak to z dobrymi płytami bywa, tak i "Svindeldjup Ättestup" zasiała we mnie ziarno zaintrygowania, które po kilku następnych odsłuchach zakiełkowało, by w końcowym rozrachunku wydać dorodne owoce.

Najnowszy album Szwedów stanowi jakby kontynuację wydanego w 2004 "Ond Spiritsm", co zresztą chyba starają się podkreślić sami twórcy, zamieściwszy na okładce "Svindeldjup Ättestup" małego easter egga. Wielkim błędem byłoby jednak stwierdzić, że jest to część druga tamtej płyty czy coś w tym rodzaju, bo tak jak "Only True Believers" cechuje się zupełnie innym charakterem niż "Ond Spiritsm", tak jest i w przypadku nowej płyty. Panowie nie zostali w zakorzenionej w pierwszej dekadzie obecnego tysiąclecia przeszłości i ciągle rozwijają się jako muzycy, zarazem żonglując wpływami z pozostałych swoich projektów jak LIK czy Ehlder.

Gdybym miał podsumować charakter tego albumu, powiedziałbym że jest on znacznie bardziej zanurzony w atmosferze pierwotnych sił natury niż przepełniony namacalnym złem i obłędem pozostałych materiałów Armageddy - stąd też moje początkowe mieszane odczucia. Produkcja jest selektywna, brzmienie gitar czytelne i pozbawione syfu, ale sprzyja to zastosowanym tu patentom melodycznym i quasi-progresywnemu riffowaniu. Te zresztą jest mocno znajome, bo odniesień do klasycznej norweskiej szkoły jest tu od groma, ale zarazem całość naznaczona jest unikalnym piętnem tego co panowie grali ostatnie 15 lat. Dowodem tego jest choćby niepokojący i z lekka psychodeliczny "Likvaka". Fragmenty innych utworów przywodzą mi z kolei na myśl wczesny Enslaved, tu i ówdzie przewija się melodyka późnego Burzum, w ostatnim utworze słychać fascynację "The Shadowthrone"... lecz końcowy efekt jest jedyny w swoim rodzaju.

Każdy kolejny obrót tej płyty w odtwarzaczu sprawia, że pochłania mnie ona coraz bardziej. Hipnotyczne struktury utworów nie pozwalają oderwać się od tej muzyki, co najbardziej wyraźne jest w - moich ulubionych - "Guds kadaver (En falsk messias)" oraz najdłuższym w zestawie "Evigheten i en obrytbar cirkel", będącym niejako konglomeratem wszystkich motywów i nastrojów jakie pojawiają się na płycie. Partie, w których na front wjeżdżają blasty i solidna black metalowa jazda są zdecydowanie najlepsze, co nie zmienia faktu, że i momenty powolniejsze konsekwentnie wciągają słuchacza niczym bagno i wprowadzają go w głęboki trans. Doskonale widoczne jest to w zajeżdżającym środkowym Darkthrone "Djupens djup", zarówno pod względem riffowania jak i ikonicznej frazy "Så blekt, så kallt" przywodzącej na myśl wiadomy album. W ogóle trzeba wspomnieć, że wokale są kapitalne - zarówno aranże, pojawiające się tu i ówdzie typowo nordyckie deklamacje, jak i charakterystyczna, zadziorna szwedzka maniera działają tu wyśmienicie i nie ma ani jednej sekundy, w której struny głosowe Stefana zdzierane byłyby na marne.

Nie wiedziałem, co sądzić o tym albumie, teraz zaś wychodzi na to, że to mój ulubiony tegoroczny black metal i na chwilę obecną nie widzę jakiegokolwiek kandytata będącego w stanie zmienić ten porządek rzeczy. Największą siłą "Svindeldjup Ättestup" jest to, z jaką łatwością odnosi się do tradycji i gra na sentymentach, jednocześnie będąc czymś, czego na pewno wcześniej nie słyszałem. Album ten nie zginie w gąszczu podobnych materiałów, bo tak po prostu nie gra żaden inny zespół. A poza tym zwyczajnie chce mi się tego słuchać i słuchać - zawarta jest tu sama esencja, soczyste mięsko, te cechy sprawiające, że wielokrotnie wracamy do klasycznych black metalowych materiałów bez uczucia znużenia. Przeciwnie - lubimy je coraz bardziej. I mam wrażenie, że tak będzie i w tym przypadku. Doskonała płyta, która jest JAKAŚ.

sobota, 6 czerwca 2020

Dziewięć najważniejszych albumów w mojej metalowej wędrówce

Sprostowanie: post ten oryginalnie pojawił się na Facebooku. Tutaj wstawiam go lekko zmodyfikowanego.

Jako że konkurencja (ha!) pod postacią Fallen Geeks of Doom udzieliła mi zaszczytnej możliwości pochwalenia się kilkoma albumami mającymi niebagatelny wpływ na mój młody metalowy umysł I mnie jako człowieka w ogóle, to łapcie tutaj dziewięć mych płyt życia. Niekoniecznie najlepszych z najlepszych, nie zawsze nadal stawianych przeze mnie w panteonie faworytów, ale po prostu z takiego czy innego powodu bardzo ważnych. Wszelkie topki czy podsumowania zawsze na propsie, lubimy je czytać, ja chętnie takową napiszę, zwłaszcza że jest mocno osobista. Miłej lektury!

PS Kolejność raczej bez znaczenia
PS2 Uwaga, post jak zwykle jest cholernie długi, polecam zaparzyć sobie rumianku tudzież innego 0,7

DEATH – The Sound of Perseverance

Powiedzieć, że usłyszenie tej płyty to był szok I rewolucja to nie powiedzieć nic. Ostatni album wielkiego DEATH zrobił mi wodę z mózgu I całkowicie zmienił postrzeganie gitarowych dźwięków. Tak naprawdę od “The Sound of Perseverance” zaczęło się świadome słuchanie muzyki I rozpracowywanie poszczególnych elementów brzmienia zespołów. Nie były to wrota do metalu per se, ale rzecz która zwyczajnie poszerzyła moje widzenie I przypieczętowała moją tożsamość. I mimo że dzisiaj preferuję “Leprosy” czy “Symbolic”, to I tak stawiam ten album bardzo wysoko I nadal słucham z nieopisaną przyjemnością. Ma on swoje wady – chociażby zbyt rozwodnione momentami kompozycje – ale przymykam na to oko w obliczu ogólnej doskonałości. Warto też wspomnieć, że w tym szczytowym momencie przez jakieś pół roku praktycznie nie słuchałem niczego innego prócz DEATH ;)



FEAR FACTORY – Demanufacture
Na szał związany z Panterą czy Machine Head nigdy się nie załapałem, ale inny czołowy przedstawiciel szkoły szarpanych riffów był w zasadzie moją introdukcją do bardziej ekstremalnych odmian metalu. O ile teraz z późniejszymi dokonaniami FEAR FACTORY jest mi mocno nie po drodze, tak wspaniały (nadmieńmy – deathmetalowy!) debiut I jeszcze lepszą dwójkę uwielbiam do dziś. Cóż to był za cios! Mechaniczna precyzja, miażdzące “karabinowe” riffy Cazaresa, niepowtarzalny klimat kiczowatego s-f I fabrycznego chłodu, Burton jeszcze nie irytujący swym wyciem, a dostarczający naprawdę porządne wokale – zarówno te krzyczane, jak I te przypominające robotyczny śpiew. “Demanufacture” to rzecz jedyna w swoim rodzaju, pomimo zapoczątkowania stylu, w którym zespół porusza się do dziś – choć na znacznie niższym poziomie. I co jak co, ale tak klimatycznej kompozycji jak “A Therapy of Pain” nie powstydziłby się nawet Godflesh. Mam kurewski sentyment do “Demanufacture”, nie ukrywam – co nie zmienia faktu, że czysto obiektywnie płyta ta doskonale broni się nawet w 2020.


BATHORY – Hammerheart
To jedna z tak zwanych płyt tektonicznych: n-i-e d-o z-a-j-e-b-a-n-i-a. O tym albumie powiedziano już chyba wszystko, tak więc nie będę się mocno rozwodził. Esencja tego o co chodzi w metalu I basta. Geniusz I absolut. Narodziny I jednocześnie szczyt tzw. Viking metalu. Poetyckie piękno miesza się z wodospadem krwi I szczękiem stali. Płyta porażająca wręcz swą potęgą I monumentalnością, na co składa się wiele elementów – niedoskonałe technicznie, acz pełne pasji I ognia wokale Quorthona, masywne I przybrudzone brzmienie, topornie I z niezłomną konsekwencją uderzające bębny. “Shores in Flames” to definitywnie jeden z najważniejszych I najbardziej działających na wyobraźnię utworów jakie słyszałem w życiu. “Home of Once Brave” zaś to muzyka zdolna przenosić góry I rozstępować morza. Nieskalana, boska wręcz siła. A żeglowanie przy akompaniamencie tej płyty to jedno z najlepszych życiowych doświadczeń ever.


BURZUM – Hvis Lyset Tar Oss
Kolejna płyta, o której wiele więcej niż już zostało powiedziane powiedzieć nie można. Niepodważalny klasyk I definicja tego, o co biega w tej muzyce. BURZUM stanowi po prostu portal do innego, magicznego, lepszego świata. Już pierwsze sekundy tego albumu chwytają za serce – niepowtarzalny motyw klawiszowy, który zostaje z tobą już do końca życia. Ten album to uchwycenie czystej esencji, dowód że prostymi środkami można osiągnąć niemal absolut I wytworzyć niesamowity klimat. Opowiadam oczywistości, ale co poradzę. “Hvis Lyset Tar Oss” to jeden z pierwszych albumów, który zdołał mnie całkowicie pochłonąć – pełna immersja, zamknięte oczy, nie liczy się nic oprócz wspaniałej muzyki. Tego, że cały tzw. Atmospheric black metal stoi na tej płycie, chyba nie muszę dodawać? Aha – równie dobrze mógłbym dać tutaj “Filosofem”, ale ostatnio gdy mam ochotę na Burzum częściej sięgam jednak po trójkę – ten argument więc przeważył szalę.


SATYRICON – Rebel Extravaganza
Ten album zmiażdzył mnie stosunkowo niedawno. Gdy dopiero odkrywałem black metal, zimowy I tajemniczy “Dark Medieval Times” rządził po wsze czasy. “Rebel Extravangza” to jednak materiał na zupełnie innym, astralnym wręcz poziomie. Dzięki tej płycie zrozumiałem, jaka myśl przewodnia stała za początkami gatunku, jaki światopogląd towarzyszył młokosom odpowiedzialnym za muzyczną rewolucję wybuchłą w Norwegii na początku lat 90. Bunt, radykalizm I sprzeciwienie się wszystkiemu, co bezpieczne I komfortowe. Taka właśnie jest ta płyta, mimo że wydana została dopiero w 1999r. Jest to jeden z najbardziej szczerych I bezkompromisowych albumów jakie znam. Satyr I Frost byli ostro wkurwieni na to, co odpierdala się na scenie blackmetalowej – widzieli powolne zatracanie tożsamości tego zjawiska I ostateczny obrót w groteskę pod postacią symfonicznego black metalu. Zerwali łańcuchy wiążące ich z przeszłością, wypięli się na tradycję I nagrali album zimny, bezlitosny, odhumanizowany, przepełniony nienawiścią do skurwiałego gatunku ludzkiego. Nie byłoby przesadą powiedzieć, że “Filthgrinder” to najlepszy utwór blackmetalowy w historii, a trwająca trzy minuty kanonada blastów w finale to jeden z najintensywniejszych momentów w muzyce jakie znam. Zresztą całość to monolit I wielkie “fuck you all”, co zresztą nie wszystkim się spodobało – I wcale nie miało.


BLUT AUS NORD – The Work Which Transforms God
Załóżmy, że jest jeszcze era bez jutubów, torrentów i takich tam. Ktoś posłuchał sobie dwóch pierwszych albumów projektu Vindsvala, po czym przychodzi do niego stary kumpel i mówi "ej, na bazarze zgarnąłem nowego cdka BaN, dawaj posłuchamy". Wkłada płytę do odtwarzacza, po tym ten pierwszy śmieje się, że ruskie zrobili kumpla w chuja i nagrali mu jakiś inny zespół. Otóż skończyło się hasanie po lesie, zbieranie szyszek i sławienie Odyna. Teraz budzisz się w psychiatryku. Zewsząd 4 ściany i kurewski mrok. W głowie kotłują ci się przerażające wizje, a w uszach masz rój os. Za drzwiami słyszysz obłąkane krzyki, jęki i niezrozumiałe pomruki. Do tego miewasz sny, w których znajdujesz się w opuszczonym, post-industrialnym zakładzie pracy, po nim zaś goni cię biomechaniczna kreatura zaprogramowana, by zabijać. Pomiędzy tym horrorem, na jawie, dostrzegasz jednak strzępy światła. Dostrzegasz Piękno i Boga pokazującego ci swe oblicze, upajasz się w tej krótkotrwałej dozie mistycyzmu. I taka właśnie jest ta płyta. Absolutnie genialne arcydzieło, doskonale operujące potężnym narzędziem - kontrastem. Rzecz potrafiąca mrozić krew w żyłach, a za chwilę wzruszać. A czysto instrumentalnie? Człowieku, co tu się odpier... to nie są riffy, to luźne plamy dźwiękowe odpowiadające umysłowi szaleńca, do tego wspomagane bębnami z potężnym pogłosem i nieludzkimi samplami (te z "Inner Mental Cage" naprawdę napawają zgrozą). W tle echa, chóry potępionych dusz, co jakiś czas charkot i rzyg z ust wokalisty, sam już się zastanawiasz, czy z tobą jest coś nie tak, czy z twórcą tej abominacji, czy takie coś mógł nagrać zdrowy psychicznie człowiek? "The Work Which Transforms God" to dzieło zimne, bezduszne, odhumanizowane, a jednocześnie cholernie natchnione i utrzymane w duchu religijnego uniesienia. Taką płytę nagrywasz raz w życiu, ot co.


diSEMBOWELMENT – Transcendence Into the Peripheral
Wytaczamy ciężkie działa. Australijczycy z diSEMBOWELMENT nie zawitali na scenie na długo, ale swoim jedynym pełnym albumem roznieśli wszystko w drobny mak I przy okazji zainspirowali całą masę zespołów parających się ociężałą, grobową muzyką. Zapuściwszy korzenie w rejonach grindcore’a, nagrali chyba najbardziej brutalny I ekstremalny album doom/death metalowy jak to tylko możliwe. Ślimacze, ważące tonę riffy grane na tle blastów to tutaj chleb powszedni. To nietypowe połączenie wpływów muzyki klimatycznej I powolnej z bezlitosnym nakurwem tworzy prawdziwie opresyjną I miażdżącą atmosferę. “Transcendence Into the Peripheral” to album przepełniony trującym miazmatem niepokoju, patologii I zepsucia. Spora zasługa w tym prawdziwie chorych I obrzydliwych wokali Renata Galliny, a także mocno nagłośnionych garów (I kapitalnie zaaranżowanych – te stopy!) z potężnym pogłosem. To prawdziwie przytłaczający, niepowtarzalny album. Zwyrodniała I psychopatyczna aura otaczająca ten materiał sprawia, że na pewno nie jest to rzecz do codziennego odsłuchu w ramach relaksu po pracy. Ja odpalam “Transcendence into the Peripheral” raz na pół roku albo I rzadziej, ale zawsze jest to odsłuch z pozycji kolan. W szczególności ostatni utwór, “Cerulean Transience of all my Imagined Shores” to zjeżone włosy na ciele za każdym razem – końcowe minuty to czysty terror na ludzkiej psychice. Jest to być może najlepsza płyta, jaką w życiu słyszałem.


SUMMONING – Minas Morgul
Ha, niespodzianka. Co ten album w ogóle robi wśród pozostałych z tej listy? Też się zastanawiam, lecz nie da się ukryć, że SUMMONING miał niebagatelny wpływ na moją młodą muzyczną wyobraźnię. Pewnie, dziś muzyka Austriaków brzmi jak wiocha I cepelia dla nerdów zarywających nocki w Hirołsy. Momentami wieje straszną taniochą I tandetą. A jednak nie da się ukryć, że jest w tym potężny czar I urok. Mnie wystarczy spojrzeć na tę zajebistą okładkę I już odpala się magia sentymentu, gapienie się w horyzont w pogoni za czymś totalnie nieuchwytnym… raz na ruski rok człowiek po prostu odpali tę płytę, urządzi sobie wieczór nerdozy, poprawi trylogią Władcy Pierścieni I nie będzie w tym nic złego. A mówiąc zupełnie szczerze, czysto muzycznie album ten broni się do dzisiaj. Tak jak później monotonia I powtarzalność motywów potrafiły zabić, tak tutaj proporcje są odpowiednio zachowane I nawet gitary służą do czegoś więcej niż jedynie jako tło do dungeon synthu lecącego na froncie. A że będzie siara jak przyjdzie sąsiad I zobaczy czego słuchasz? To akurat przypadłość połowy metalu, więc nie ma się czego obawiać, hehe.


PRIMORDIAL – Redemption at the Puritan’s Hand
Lata mijają, człowiek poznaje coraz więcej płyt I otwiera się na nowe brzmienia (ta, jasne), a ja dochodzę do wniosku, że PRIMORDIAL to chyba zespół mojego życia. Muzyka Irlandczyków otwiera we mnie zupełnie nowe pokłady wrażliwości I za każdym razem sprawia, że serce zabije szybciej, a oczy zaszklą się łzami. Dla mnie w muzyce rozchodzi się przede wszystkim o EMOCJE I szczerość przekazu, a ten zespół wprost nimi kipi I buzuje. Albumy PRIMORDIAL szarpią za pewne niesamowicie czułe struny mojej duszy. Odsłuchom towarzyszy cała gama odczuć – od wzruszenia, poprzez zadumę aż po bojowy nastrój. Irlandczycy opowiadają poprzez muzykę dzieje gatunku ludzkiego na przełomie kilku tysięcy lat, od zarania pierwszych cywilizacji. To perypetie narodów dotkniętych tragedią, historie wzlotów I upadków największych imperiów (“and every empireeeeee will fall...”), refleksja nad kondycją ludzkości, smutne spojrzenie na upadek zachodniej moralności, rozliczenie się z bohaterami I tyranami. Muzyka PRIMORDIAL jest o czymś, o czymś konkretnym, z czym łatwo się zidentyfikować, bo wszyscy jesteśmy ludźmi I wszystkich nas to dotyczy, chociaż ignorantów mających to gdzieś nie brakuje. A wszystko to niesione przepotężnym I pełnym pasji wokalem Alana Averilla, który po prostu “kradnie show” pozostałym członkom zespołu, chociaż same kompozycje (sporo czerpiące zarówno z heavymetalowego kanonu, black metalu drugiej fali oraz tradycyjnych folkowych wpływów) też są bezbłędne – tutaj I gitary, I bębny towarzyszą w opowiadaniu historii I niejednokrotnie mówią więcej niż tysiąc słów. Widziałem PRIMORDIAL na żywo I jest to prawdziwie niezapomniane przeżycie – nigdy nie spotkałem się, żeby tylu ludzi na sali znało I śpiewało teksty. Zresztą polecam samemu zobaczyć, co dzieje się na nagraniu “The Coffin Ships” z gigu w Dublinie. Niesamowita sprawa. “Redemption at the Puritan’s Hand” nie jest najlepszą płytą tego zespołu, ale jest najbardziej obfita w zróżnicowane nastroje I porusza mnie w największym stopniu. Z tego powodu wybór padł na nią, choć mógłby I na pięć innych albumów.


No I to by było na tyle, jeśli chodzi o danie główne. Zapewne domyślacie się, że zawężenie listy do jedynie dziewięciu pozycji było bolesnym przeżyciem, bo decyzja co odpuścić nie była prosta. We wzmiankach honorowych koniecznie muszą się znaleźć takie rzeczy, jak SLAYER “Reign in Blood”, IRON MAIDEN “Seventh Son of the Seventh Son”, debiut RAGE AGAINST THE MACHINE, TOOL “Aenima”, FAITH NO MORE “King for a Day, Fool for a Lifetime”, CARCASS “Necroticism – Descanting the Insalubrious”, ASPHYX “Deathhammer”, OBLITERATION “Black Death Horizon”, INCANTATION “Diabolical Conquest”, EVOKEN “A Caress of the Void”, BOLZER “Aura”, CANDLEMASS “Epicus Doomicus Metallicus” I wiele, wiele innych… o pewnych oczywistościach nie było co pisać, bo zostały przewałkowane już milion razy I szkoda na to klawiatury. Zresztą są pewne zespoły, które ukształtowały praktycznie każdego I ja nie jestem wyjątkiem.

Jeśli dla kogoś lista jest “zbyt metalowa” (co to kurwa w ogóle ma znaczyć, przecież jesteście na blogu metalowym głupie chuje) to przepraszam, wielokrotnie podkreślałem że jestem zakutym metalowym łbem I to się raczej prędko nie zmieni. Wiem, że teraz w modzie jest otwarty umysł I różnorodny gust – czasem mam wrażenie, że przyznanie się do lubienia metalu jest passé - ale do zakutego łba ciężko się przebić I już. Taka sytuacja. Mam nadzieję, że się podobało I historia rozliczy przychylnie mój gust. Pozdrawiam z lecącym “Kill’em All” w tle!

Do pomęczenia się z podobną listą wzywam kolegę z bloga Trochę subiektywizmu. Po metalowemu. Polecam zresztą poświęcić chwilę i spojrzeć na stronę, bo fajne teksty tam są, tylko trzeba to rozkręcić. Wspierajmy hobbystów i ludzi z pasją, bo warto.