niedziela, 21 czerwca 2020

Recenzja CRYPT SERMON - The Ruins of Fading Light

Jeżeli doom metal kojarzy ci się z ślamazarnym, posępnym i nie pozostawiającym promyka nadziei w sercu odłamem muzyki ekstremalnej, to oczywiście masz rację. Możliwe, że cechy te powodują zachwyt tego typu graniem, bądź wręcz odwrotnie - czynią poszczególne albumy zbyt jednostajnymi i monotonnymi. Drugi album amerykańskiego CRYPT SERMON na tyle flirtuje z bardziej dynamicznymi i żywiołowymi odnogami metalu, pozostając przy tym wiernym filarom metalu zagłady, że z pewnością stanowi rzecz wartą obadania nawet dla kogoś nie mogącego zdzierżyć na codzień procesji żółwiego marszu pogrzebowego.


Powstała w 2013 grupa już pięć lat temu uraczyła nas bardzo dobrym debiutanckim albumem, może nieco bardziej tradycyjnie brzmiącym i zalatującym Candlemass z okresu, gdy Szwedzi pływali pod banderą Roberta Lowe'a, a więc i srogo zakrapianym klasycznym metalowym graniem przywodzącym na myśl choćby Black Sabbath z Dio na wokalu. Dwójka stanowi rozszerzenie tej formuły o patenty thrash czy speed metalowe, a momentami wręcz power metalowe. Tak, power doom byłoby dobrym określeniem podsumowującym charakter "The Ruins of Fading Light". I to taki porządny power, w stylu Liege Lord, bez przaśnych melodyjek i wylewającego się lukru. Zainteresowany? No to jedziemy z tym.

Trwający niemal godzinę materiał otwierany jest solidnym kopem w postaci "The Ninth Templar (Black Candle Flame)", który jasno i dobitnie udowadnia, że z męczeniem buły nie będziemy tu mieli do czynienia. Heavymetalowy wigor miesza się z ciężkim i nisko zestrojonym riffem z kroczącą podwójną stopą w tle, a na pierwsze podkręcenie tempa długo czekać nie trzeba. Doskonały strzał na początek, tak jak być powinno. Spragnieni podniosłości i majestatu również nie będą zawiedzeni, bo już następny w kolejce "Key of Solomon" rozpoczyna się dostojną, szlachetną melodią, pozostając utrzymanym w średnim tempie w zasadzie do samego końca. 

Ale chwila, bo zaraz wpadnę w niezdrowy rytm opisania każdej kompozycji w szczególikach, choć wszystkie utwory na wzmiankę chociażby zasługują. Najpierw należałoby koniecznie zwrócić uwagę na pana Brooksa Wilsona, odpowiedzialnego na wokale na tym albumie. I tu zdaję sobie sprawę, że opinie mogą być podzielone. Dla mnie ten styl śpiewania jest kapitalny i doskonale wpasowuje się w ten "power doom", o którym wcześniej wspomniałem. O ile na debiucie wokale były bardziej, hmm, oszczędne i stonowane, tak tutaj nie ulega wątpliwości, kto rozdaje karty. Ta lekko przesadzona maniera, nazbyt może się wybijająca, buzująca rock n' rollową arogancją, wprowadza w ruch wszystkie trybiki w maszynie i sprawia, że utwory nawet w tych najwolniejszych momentach przywodzą na myśl tętent konia średniowiecznego rycerza, szarżującego by zmiażdzyć swoich wrogów. Śpiew ten kapitalnie oddaje poszczególne panujące na płycie nastroje, od melancholii po triumf zwycięstwa. Wilson czasem przechodzi w spokojną deklamację, momentami kończy wersy czymś na kształt growlu, podkreślając bijącą z biblijnie natchnionych liryków grozę, innym razem nie szczędzi zupełnie strun głosowych i przeszywa swym krzykiem słuchacza ze wszystkich stron ("Beneath the Torchfire Glare").

Także i gitarowy duet nie ma się czego wstydzić. Pod tym względem płyta jest bogata i zróżnicowana. Mamy wspomniane już bijące heavy/power metalową mocą momenty, są (a jakże!) inspiracje zmierzchem bogów Quorthona pod postacią akustyków i podniosłych chorów (chyba mój ulubiony na płycie "Christ is Dead", którego refren powinien być testem, czy się z tym albumem polubisz, czy nie), uświadczymy także sporo energicznych solówek jakby wyjętych z "Rust in Peace" - patrz najdłuższy i najbardziej rozbudowany, obfity w zmiany tempa i o hymnicznym, epickim (nie lubię tego słowa i wiem jak często używane jest w złym kontekście, ale tu nie mogę się powstrzymać) wręcz początku "The Snake Handler". W ogóle sola na tym albumie dorównują zadziornością i nastawieniem "patrz, kto tu rządzi" - ale bez zbędnej ornamentyki i onanizmu na gryfie! - wokaliście, co świetnie się uzupełnia i sprawia, że "The Ruins of Fading Light" to po prostu rzecz z jajami. Oraz z porządną, selektywną produkcją, nie pozostawiającą żadnego instrumentu w tyle - nic specjalnie wyróżniającego się, ale ten album zwyczajnie dobrze brzmi.

Dzięki tym wszystkim elementom 55 minut mija jak z bicza strzelił i w zasadzie człowiek zupełnie nie czuje mijającego czasu. Wręcz przeciwnie - gotów jest zakręcić płytę w odtwarzaczu ponownie. Nawet trzy znajdujące się tu przerywniki nie denerwują i nie wytrącają z równowagi, mimo zastosowania patentu którego nie lubię i nie rozumiem - mianowicie umieszczenia dwóch takowych interludiów obok siebie. Te instrumentalne kawałki trącą średniowiecznym folkiem - przez moment miałem wrażenie, że za chwilę usłyszę polski dubbing z komputerowej Twierdzy - ale nie powoduje to zgrzytu zębów, za to wzmacnia immersję. Z drugiej strony, teksty niekoniecznie traktują o galopujących bohaterach ratujących księżniczki, tylko są bardziej uniwersalne, o życiu i śmierci. Sam widzisz, drogi czytelniku, że wiele "The Ruins of Fading Light" do zarzucenia nie mam. To doskonała rzecz, wypełniona charakterem i charyzmą po brzegi. Takiego żywiołowego doom metalu, spokrewnionego z maidenowskimi "patatajcami", ale bez irytujących i trącących banałem rozwiązań, nie ma zbyt wiele i choćby dlatego wracam do dwójki Crypt Sermon z nieskrywaną przyjemnością.

2 komentarze:

  1. No i znowu mnie zachęciłeś do kupna. Nawet nie testuję na YouTube, zamawiam w ciemno

    OdpowiedzUsuń