poniedziałek, 15 lutego 2021

Recenzja STARGAZER - Psychic Secretions

 Istnieją takie rzeczy, które trochę wymykają się opisom. Są na tyle magiczne, nieuchwytne i tajemnicze, że trzeba z nimi skonfrontować się na własną rekę, a wszelkie zasłyszane o nich plotki i opowieści milkną w momencie zderzenia się poznającego z poznawanym. Taka jest właśnie muzyka StarGazer - jak mit, w którym uczestniczy słuchacz, podlegający nieustannym przeobrażeniom. Innym mitem - już teraz w tym bardziej potocznym, pejoratywnym znaczeniu - jest to, że zespoły takie jak Death, Atheist czy Coroner są nadal jedynymi wyznacznikami i odnośnikami jakości technicznego death czy thrash metalu. Owszem, to zawsze będą niedoścignione wzory, nalegam jednak, by do tego grona dołączać także bohaterów dzisiejszego wpisu. Australijczycy bowiem nie tylko działają od 1995 roku, ale także wydali właśnie czwartego już fenomenalnego pełniaka, którym potwierdzają klasę i wielkość najlepiej zaprezentowaną przy okazji poprzedniczki, "A Merging to The Boundless". Ze wstępu tamtej recenzji przywołam tylko dwa słowa, które i tutaj mają zastosowanie: "nowa jakość".

Tyle w kwestii mojego małego apelu, a teraz już zapraszam Cię do meritum. Przejdźmy do ośmiu zaprezentowanych na "Psychic Secretions" kompozycji, a jest o czym mówić. Już intro rozwiewa wątpliwości, z kim mamy do czynienia. Nakreśla nam tło do muzycznej przygody, a tłem tym ponownie jest czarny firmament usłany gwiazdami, a jedynym punktem odniesienia w tym bezkresie jest stojący nieopodal ofiarny ołtarz. Płyta ta kipi wręcz pogańską metafizyką, alchemią, enigmatycznymi stowarzyszeniami epoki renesansu. Pod osłoną nocy, na miejscu kultu zbiera się grupa wyznawców, wokół nich rozpościerają się przyrządy do obserwacji nieba, ze złotych strumieni wydobywających się z fontann wzmagają się kłęby astralnego pyłu. Rytuałem inicjacji jest jedna z najbardziej zmysłowych i bajecznych melodii, jakie ostatnio słyszałem - początek "Lash of the Tytans" wręcz mąci umysł swym urokiem. Temu czarowi towarzyszą równie niepowtarzalne nuty bezprogowej gitary basowej Damona Gooda - znaku rozpoznawczego StarGazer. Zachwyca nie tylko bezbłędna technika, ale i wyczucie, z jakim instrument ten jest wykorzystywany - w momentach, gdy muzyka nabiera diabelskiego tempa niejednokrotnie wybrzmią wirtuozerskie solówki w stylu DiGiorgio. Innym razem, jak w motywie przewodnim fenomenalnego "Hooves", dajemy się uwieść niezwykle hipnotyzującym pociągnięciom za struny, sączącym się do uszu jak kuszenia biblijnego węża. Nie sposób odmówić skosztowania owocu.

Od razu nasuwa się też charakterystyczne brzmienie - organiczne, ciepłe, tkane jakby bardzo delikatną nicią, obdarte z barbarzyństwa, pełne wdzięku. Bo i nie jest to album ważący pięć ton, mający miażdżyć ciężarem czy kruszyć kości toporem. Nie - on ma uwodzić, zachęcać do upojonego dionizyjskiego tańca. "Psychic Secretions" to materiał zwiewny, spleciony lekką jedwabistą szatą, poruszający się z gracją niczym azjatycka tancerka. Pod spodem jej smukłej figury kryją się jednak zabójcze ostrza, tnące szybko i bezszelestnie. Emanacją tego są liczne pędzące fragmenty o thrashowej motoryce, szczególnie w takim "Star Vassal". Ów utwór jest zresztą zaskakująco melodyjny, wręcz miodowy w swej konsytencji, ale ten nadmiar słodyczy wpasowuje się w kontekst. Sposób, w jaki muzycy prowadzą dalszą jego część, przypomina ruchy barwnego kwiatu powoli rozchylającego swe płatki, poddanego działaniu oświecających go promieni słonecznych. W szczycie swego splendoru roślina ta jest ofiarowana w mistycznym rytuale - wybrzmiewa interludium, równie przemawiające do wyobraźni co omówione w poprzednim paragrafie intro. Takie momenty, w przypadku poprzedniego albumu skomasowane w epickim "The Grand Equalizer", tutaj są bardziej fragmentaryczne, rozłożone równomiernie, najczęściej tworząc jednak wstępy lub końcówki utworów. Bo i cały ten materiał jest zwarty, podkreślający swój death/thrashowy rodowód, bardziej konwencjonalny i nastawiony na siłę indywidualnych kompozycji. Ani to zaleta, ani wada, po prostu cecha. 

Niepowtarzalny wydźwięk muzyki StarGazer nie istnieje tym samym w próżni, a dowodem tego są skojarzenia z dziełami takimi jak "Piece of Time", "From this Day Forward" czy "Individual Thought Patterns". W szczególności w łamańcach rytmicznych i jakby naznaczonym gorzką filozoficzną refleksją tonem takiego "Evil Olde Sol" wybrzmiewają inspirację szczytowym albumem Death. O kradnącym show basie już wspominałem, powtarzać się więc nie będę. Lecz w tym utworze fascynuje mnie przede wszystkim sposób rozwijania poszczególnych partii, nieustannie poddawanych wariacjom. Nie dające się okiełznać rozpędzone riffy zyskują na sile rażenia, gdy manifestują swą obecność raz jeszcze, tym razem na tle niezwykle precyzyjnej lawiny blastów. Zasługa to nie tylko mistrzowskiego zmysłu kompozycyjnego, ale i partiom perkusji właśnie, chyba najbardziej urozmaiconym i zagęszczonym jak do tej pory. Czysto muzyczne inspiracje są oczywiste - a jednocześnie wkładane są w nowe ramy, albo mglistych black metalowych oparów ("Hooves"), albo nieokiełznanego, awangardowego szaleństwa z niezwykle jadowitymi wokalami ("All Knowing Cold" - ta końcówka, niczym tykający licznik Geigera!) czy wreszcie...

...balladowego wręcz "Pilgrimage"! Tutaj Australiczyjcy dowiedli, że nie obawiają się próbować nowych form, pozostając zarazem w pełni wierni swojej wizji i konceptowi. Konfrontacja z pierwszymi trzema minutami tego utworu wywołuje wyraz zdziwienia na twarzy, a zarazem pierwsze strzępy myśli: "ej, ale przecież to ma sens". Natchniony śpiew proroka na tle delikatnych gitarowych akordów wciąż poraża tajemnicą, zadaje pytania, nie jest ckliwym i desperackim sięgnięciem po najprostsze emocje słuchacza. Wspaniałe są niewielkie, trwające zaledwie kilka sekund akcenty - kojący dźwięk kobiecych strun głosowych czy wieńczący całość, schowany w miksie chór. I to naprawdę są akcenty, kropki nad i, wplecione powściągliwie, lecz w idealnym momencie. Całość tak pasuje do tego, czym jest StarGazer, że pozostaje pokłonić się w zachwycie. I odtworzyć album jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze.

Choć jestem orędownikiem opinii, że techniczny death metal powinien trzymać się krótkich form, to chyba chciałbym tu usłyszeć jeszcze jeden utwór. Bowiem pomysł na tę muzykę szalenie trafia w me gusta, i mam poczucie lekkiego niedosytu. Może właśnie brak takiego "The Grand Equalizera" sprawia, że pozostaję z poczuciem tego jednego kęsa za mało? Ciężko powiedzieć. "Psychic Secretions" nie poraża takim majestatem jak poprzedniczka, ale z drugiej strony - jest wręcz mistrzowska w kreowaniu tego niesamowitego, pradawnego, pierwotnego klimatu, który starałem się ci, Drogi Czytelniku, nakreślić. W każdym razie - ja już od kilku tygodni celebruję premierę tego albumu i jak na razie nie mam dość. To rzecz z gatunku rozpościerających się w głąb, a nie wszerz - choć mam wrażenie, że znam tę płytę już na pamięć, to jednak za każdym razem odkrywa przede mną nowe znaczenia. Jak mit.