wtorek, 20 sierpnia 2019

Recenzja BURZUM - Belus

BURZUM - Belus


Kiedy album zawierający muzykę black metalową rozpoczyna się dźwiękami piłeczki pingpongowej uderzającej o stół, to wiedz, że coś się dzieje. Prawdopodobnie to, że słuchasz właśnie pierwszego Burzum po reaktywacji i zdecydowanie najlepszego. Niewiele zresztą ustępującego wybitnym, klasycznym i ikonicznym "Hvis Lyset Tar Oss" oraz "Filosofem".



W zasadzie wstęp ten jest jednym wielkim spoilerem zdradzającym dalszą treść tej recenzji, ale trudno. Piszę ten tekst, bo dopiero niedawno do mnie dotarło, z jak dobrym materiałem mam do czynienia na "Belus". Nie tylko wskoczył do najlepszej trójki dzieł Varga, ale prawdopodobnie także przebija praktycznie wszystko z łatką "atmospheric", co wyszło w ostatnim dziesięcioleciu. Bo mimo że więzienie zmienia człowieka, lata robią swoje, wokale nie są już tak ekstremalne jak na debiucie, to przepis na muzykę Burzum nadal jest bardzo prosty, a zarazem niesamowicie skuteczny. Prostota, minimalizm, brak zbędnych ozdobników, dwa-trzy patenty na utwór i ta hipnotyczna wręcz melodyka. 


Ciężko mi opisywać muzykę tego projektu. Prawdopodobnie to uczucie zna każdy, kto chociaż trochę wgłębił się w naturę Burzum. W każdym razie, te dźwięki uderzają w czuły punkt mojej duszy; są wręcz magiczne i wywołują nieokreśloną tęsknotę za czymś odległym, nieosiągalnym. Jest to granie oszczędne w środkach, ascetyczne pod względem formy, za to bogate treściowo. Varg prostymi, zapętlonymi riffami, nieskomplikowanym rytmem na bębnach i wokalami zbliżonymi do tych z "Filosofem"(acz bez przesteru) stworzył rzecz, przy której czas płynie inaczej. Rzecz, w której można się w pełni zanurzyć całym sobą i wsłuchać się w tę opowieść. Bo słuchając choćby genialnego i zdecydowanie najlepszego na płycie "Glemselens Elv" słyszę historię snutą przez zakapturzonego wędrowca, z którym podróżuję przez mistyczne lasy Norwegii. Duża w tym zasługa czystych, "mówionych" wokali, które naprawdę tworzą dobry klimat. Mimo, że złośliwcy powiedzieliby, że to smęcenie starego dziada przy kominku(zwłaszcza mając na względzie post-więzienny wygląd Varga). 

No dobra, ale może jednak spróbuję? "Belus" to mieszanka atmosferycznego, leśnego black metalu z bardziej klasycznymi, agresywnymi momentami - choć płyta jest zdecydowanie bardziej kontemplacyjna niż agresywna. Rewolucji tu nie uświadczymy(i całe szczęście!) - jednak album ten zdecydowanie ma własny charakter. Bierze trochę z każdego wcześniejszego materiału Burzum, składa jednak te elementy w świeżą całość. W pierwszej połowie, oprócz wspomnianego już "Glemselens Elv"(jeszcze raz: geniusz i jeden z najlepszych utworów w dyskografii, przewodni riff miażdży) wyróżnić muszę jeszcze następujący po nim "Kaimadalthas' nedstigning", który atakuje słuchacza szybką, dysonansową jazdą i blastami. Nie brakuje mu jednak klimatycznych momentów i takiego lekkiego folkowego zacięcia - ale spokojnie, nie ma tu wieśniackich piszczałek i innych lutni. 



Opluwany zewsząd "Sverddans", będący pomostem między pierwszą a drugą połową płyty, faktycznie pasuje tu jak pięść do nosa. Nie dziwota, skoro to ponownie nagrany utwór jeszcze sprzed czasów demówek. Dla mnie jest mimo wszystko OK - poza lekko tandetną solówką dobrze nadaje się jako chwilowy powiew świeżości. Dalej na szczęście jest już normalnie. "Keliohesten" jest kolejnym utrzymanym w szybkim tempie utworem, z naprawdę hipnotycznym i wwiercającym się głowę riffem - ma to w sobie prawdziwą głębię. Końcówka "Belus" znowuż jest bardzo bliska "Filosofem" - dwa ostatnie utwory to w przeważającej części transowe, zapętlone nieraz na kilka minut riffy, z minimalnym udziałem perkusji oraz wokali. Te powtarzające się motywy, gitarowe sprzężenia i nakładające się na siebie patenty - chciałoby się czasem, by trwały 30 minut, a nie tylko 9. 


To jest właśnie ten nieuchwytny pierwiastek, coś nie do opisania, co sprawia, że pomimo całej prostoty i powtarzalności muzyka ta wciąga niczym wir, od którego nie da się uciec. Ktoś powie, że stawianie "Belus" ponad niewątpliwie klasycznymi już dwoma pierwszymi płytami jest niedorzeczne. Tamte materiały mają swój urok(i kwadratową toporność), ale tu jest dojrzałość i głębia. To album na liczne odsłuchy, któremu trzeba oddać się w całości. Wyłączyć komputer, telefon i inne przeszkadzajki. Chłonąć czystą magię w dźwiękowej postaci i choć na chwilę uciec w nieznane przed cywilizacyjnym zgiełkiem.