niedziela, 24 listopada 2019

Recenzja ESOTERIC - A Pyrrhic Existence

Uwaga - objętość tej recenzji będzie wprost proporcjonalna do objętości płyt omawianego zespołu. Czyli - jeśli ktoś jeszcze nie wie, z czym ma do czynienia - spora. Rozsądek nakazywałby podzielić ją na dwie części, tak jak albumy Esoteric... Idź więc, drogi czytelniku, zaparzyć sobie herbatę, albo i dwie, rozsiądź się wygodnie i najlepiej zarzuć sobie jeszcze na słuchawki album będący tematem tego wpisu. Miłego!

Brytyjski Esoteric to zespół absolutnie jedyny w swoim rodzaju. W przeszło 25-letniej karierze większość wydanych pod tą nazwą albumów to dwupłytowe kolosy, nierzadko składające się na około 100 minut(!) muzyki, i to muzyki przerażająco powolnej, ciężkiej i po prostu "siadającej na banię" niczym niezła dawka środków odurzających. Innymi słowy, nie są to dźwięki proste w odbiorze. Słuchanie Esoteric wymaga sporej dawki cierpliwości i zaangażowania, ale gdy już poświęci się im te kilka godzin, wynagradzają to z podwójną nawiązką. Testem wytrwałości był także czas oczekiwania na nowy materiał, bo przerwa między "A Pyrrhic Existence" a poprzednim "Paragon of Dissonance" wyniosła 8 lat. Już teraz mogę jednak powiedzieć, że zdecydowanie warto było czekać.




Nie dziwi mnie, że zajęło to wszystko tak długi okres, wszak najnowsze dzieło Brytyjczyków - jak zwykle zresztą - jest przebogate pod kątem zawartości, obfite w niełatwo dające się wyłapać detale i wielowarstwowe. Zapraszam na kolejną wyczerpującą podróż po najmroczniejszych zakamarkach ludzkiego umysłu. Kontemplację bezsensu egzystencji czas zacząć.

Otwierający album "Descent" bez zbędnych interludiów wrzuca słuchacza na głęboką wodę - a topić się będzie on przez ponad 27 minut, przez co pierwszy utwór na tej płycie oficjalnie stał się najdłuższym w dyskografii zespołu. Ostrzegałem, że nie będzie lekko. Od samego początku tempo jest iście funeralne, w tle pobrzmiewają kołyszące się szumy, melodyka wywołuje poczucie niepokoju niczym na bad tripie, a gdy wchodzą wokale - czas zdaje się stawać w miejscu, jesteś zawieszony w stanie nie-bycia, bezwładny i sparaliżowany. Takie wstępy lubię - nieprzystępne, będące istnym sprawdzianem dla odbiorcy: "pękasz, czy brniesz w to dalej?". Ja oczywiście wybieram tę drugą opcję, dzięki czemu po krótkim, łączonym ataku histerycznego wrzasku i zalewającego ze wszystkich stron hałasu w końcu wybrzmiewają nieco bardziej pozytywne tony. Brzdękająca gitara z pogłosem stanowi mostek do tej dynamiczniejszej części kompozycji, która porusza się w wypracowanym na ostatnich dwóch albumach standardzie. Nowością jest - i ten element będzie prawdziwy także dla kolejnych utworów - jakby nieco bardziej rytmiczne podejście do wokali Grega. Mam wrażenie, że nigdy jeszcze w takim stopniu nie współbrzmiały one z gitarami i perkusją.

W tym zaledwie pierwszym, niemal półgodzinnym monstrum, zawiera się tyle pomysłów, że można by nimi obdarzyć całe katalogi innych hord. Esoteric udowadnia, że pod kątem pisania rozbudowanych i progresywnych kompozycji nie mają sobie równych, jeśli chodzi o szeroko pojęty doom metal. "Descent" to jakby kilka numerów złączonych w jedność, spojonych momentami wyciszenia, skonstruowany niemal na miarę post-rocka. Ma się wrażenie, że pierwsze 20 minut było wielkim build-upem do fenomenalnej końcówki, zwieńczonej najwyższej klasy solówkami, tak charakterystycznych dla doszlifowanego w ostatnich latach stylu zespołu. Emocje sięgają zenitu, a całość nabiera niesamowitego, bombastycznego wręcz rozmachu, podkreślanego niepohamowanymi kanonadami na perkusji. Fenomenalnie skonstruowany utwór.

Na pierwszy z dwóch dysków składa się też - pomijając rytualno-ambientowy przerywnik w stylu ostatnich dokonań Urfaust - wspaniale nawiązujący do ikonicznego już opus magnum zespołu(mam na myśli "The Maniacal Vale" z 2008 roku) "Rotting in Dereliction". O ile "Descent" pozostawił mnie w swego rodzaju niepewności, w jakim kierunku podąży pozostała część materiału, tak następujący po nim kawałek rozwiał wszelkie wątpliwości - panie i panowie, mamy tu powrót do tych cudownie powykręcanych, skąpanych w surrealistycznej atmosferze, wywołujących egzystencjalny terror momentów. Groza, lęk, niepokój. Echa "Beneath This Face" ze wspomnianego już albumu, łącznie z maniakalnym, schizofrenicznym przyśpieszeniem, w którym dominują blast beaty i szaleńcze, świdrujące gitary, wwiercające się w twoją głowę niczym skalpel podczas lobotomii. Zwiastujące nadejście zagłady, apokaliptyczne melodie. Stopniowe podkręcanie tempa, budowanie napięcia, wybuch. Ale i stonerowe, wyluzowane niemal(!) partie gitary prowadzącej w końcówce, klasyczne w swoim wydźwięku, tym razem nawiązujące do najwcześniejszych lat zespołu, wręcz relaksujące, rozrzedzające gęste powietrze i wykreowaną wcześniej duchotę. Ogółem - geniusz, a zarazem Esoteric w pigułce
.


A to dopiero połowa! Ja tam zacieram ręce, że jeszcze taaaaki kawał muzyki przede mną. "Consuming Lies" rozpoczyna drugi kompakt zdecydowanie najpiękniejszym - tak, i na takie emocje jest tu miejsce! - motywem na płycie, melodyjnym i melancholijnym na miarę Evoken. Szybko okazuje się, że i w tym pięknie jest nuta dysonansu, a do tego za chwilę znienacka wyskakuje deathmetalowe podkręcenie obrotów, z niespotykaną kiedykolwiek wcześniej w tym zespole dawką groove'u. To jeden z najbardziej chwytliwych i nośnych momentów w karierze Esoteric, napędzany chodzącą jak w zegarku podwójną stopą, no i nie po raz pierwszy zdradzający zamiłowane tej ekipy do eksperymentatorstwa z brzmieniem swoich instrumentów - takiego odjechanego efektu na gitarze jeszcze nie słyszałem! Wrażenie robi także masywna, sypiąca gruzem na głowę słuchacza końcówka, gdzie subtelne akcenty na hi-hacie podkreślają ciężar wieńczącego riffu.

Przedostatni już w zestawie "Culmination" to chyba najodważniejsza i najambitniejsza z zawartych na "A Pyrrhic Existence" kompozycji, która podobnie jak środkowy utwór na pierwszym dysku czerpie garściami z wydanego w 2008 roku arcydzieła zespołu. Wygrywane tu dźwięki w bliźniaczy sposób zasiewają w umyśle nutę niepewności i zgrozy, tworząc momentami wizję upadającego gatunku ludzkiego. Mamy tu też - kolejne już! - przejście w rejony nie obce zespołom death metalowym, wykręcone solówki rodem z Autopsy, ale też luźno plumkające w tle szarpnięcia za struny, przypominające te rzekomo improwizowane momenty z "The Pernicious Enigma". A ostatnie minuty to już w ogóle odjazd, awangardowe riffy, istny skręt w stronę ambient metalu, psychodeliczny roller coaster. Wszystko powoli się wycisza, w tle słychać jęki rozpaczy... po czym wjeżdża finałowy już numer, którego pierwsza - optymistycznie brzmiąca! - część tworzy złudne poczucie radosnego triumfu, zwycięstwa, odzyskania kontroli nad swoim życiem i ponownego nadania sensu wszystkiemu, a potem JEB, dostajesz młotem przypominającym ci, że to wszystko fałsz i iluzja.

"With this endless weight, tied/Like an albatross around my neck/It never relents/I exist only for the sake of existence". Bębny wygrywają marszowy rytm, a ty uczestniczysz w procesji idącej na zatracenie. Rytuał samounicestwienia. I dużo Neurosis.

O brzmieniu nie będę się rozpisywał, bo i po co. Jest najwyższej klasy i doskonale współgra z samą muzyką. Czyste, selektywne, organiczne, naturalne, nieco "suche", acz nieprzesadnie. Pod tym względem mamy kontynuację z poprzedniego albumu. Najważniejsze, że wszystkie te szczegóły, detale na drugim i trzecim planie nie giną w miksie, a jednocześnie prym wiedzie metalowy rdzeń, gitary i perkusja. W ogóle pana garowego muszę pochwalić, bo chyba nigdy partie tego instrumentu nie były tak ciekawe i urozmaicone - a to funeral doom, gdzie nie ma zbyt wiele pola do popisu pod tym względem. A jednak, patrzcie - da się. O wokalach nawet nie będę wspominał - Greg Chandler to w tej kwestii klasa sama w sobie i tak jest praktycznie od debiutu. Niesamowicie kreatywne podejście do sprawy.

"A Pyrrhic Existence" to wspaniałe dopełnienie i tak już bogatej dyskografii zespołu, które zręcznie odwołuje się do wcześniejszych jego dzieł - narkotycznych początków(głównie "The Pernicious Enigma"), monumentalnej ścieżki dźwiękowej do kończącego się świata("The Maniacal Vale") i wpuszczającego nieco światła oraz progresywnych akcentów "Paragon of Dissonance". Tak jak jednak ten ostatni był jak dla mnie nieco zbyt lekki i dryfujący po morzu przestrzennych pasaży, tak tutaj proporcje są po prostu idealne. A jednocześnie nie jest to jedynie sprawne połączenie elementów składających się na poprzednie płyty - najnowszy Esoteric ma swój indywidualny charakter, a niespotykanych wcześniej zagrywek jest tu pod dostatkiem. Powiedziałbym, że to najdynamiczniejsza pozycja tych gości jak do tej pory - manipulowania tempami czy zmian konwencji w obrębie jednego utworu nie uświadczyliśmy jeszcze na taką skalę. Równie doskonale album ten operuje zróżnicowaniem emocji - istna sinusoida nastrojów, dobrze reflektująca zresztą warstwę tekstową. Podsumowując - dzieło kompletne, całkowicie wynagradzające długi czas posuchy w zespole. A że przesłucha je zaledwie garstka masochistów? To dla odmiany nic nowego :) Może to i dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz