czwartek, 5 grudnia 2019

Recenzja BÖLZER - Lese Majesty

Szwajcarski Bölzer szybko zasłużył sobie na miano jednej z najgorętszych nazw w podziemnym black/death metalu. Wydane w 2012 roku demo oraz dwie kolejne EPki, rok po roku, spośród których "Aura" uznawana jest powszechnie za opus magnum, tylko podsyciły oczekiwania na pełniaka. A tu jeb. Wolta stylistyczna. "Hero" okazało się dość unikalnym albumem, wynoszącym zespół na całkowicie nowe tory. Owszem, czyste, "wilcze" wokale pojawiły się już wcześniej, jakieś zalążki plemiennego grania również, dopiero jednak na debiutanckim longplayu uzyskało to taki rozmach i monumentalizm. Jedni się obrazili i poczęli utyskiwać na zmarnowany potencjał, innym spodobał się ten skok na głęboką wodę - w tym mnie. "Hero", mimo że nie do końca oszlifowany i momentami nieporadny, zrobił na mnie ogromne wrażenie i był czymś, czego jeszcze w metalu nie słyszałem. A to spore osiągnięcie. Dlatego też z wypiekami na twarzy czekałem na "Lese Majesty", licząc, że duet dalej będzie kroczyć obraną już ścieżką. A te dranie nie dość, że tak poczynili, to jeszcze z jaką klasą!


To kolejne EP w dyskografii zespołu. Goście chyba lubują się w tym formacie. Nie mam nic przeciwko, bo krótki czas trwania takowych materiałów tylko zachęca do maltretowania przycisku "replay". Tak jest i w tym przypadku, zważywszy, że - panie i panowie - mamy tu do czynienia z najlepszym, co Szwajcarzy do tej pory nagrali. Zawarte tu trzy pełnoprawne utwory i jeden przerywnik to absolutne arcydzieło w kategorii epickiej mieszanki czarnego metalu śmierci i klimatycznych, uduchowionych akcentów. Ta muzyka brzmi, jakby jakiś podróżnik w czasie wziął riffowanie charakterystyczne dla współczesnej sceny ekstremalnej, przekazał wiosła prehistorycznym ludom koczowniczym i nauczył ich grać. Pierwotna furia i energia aż wylewa się z tych dźwięków. Są one natchnione spontaniczną siłą, nakazującą przekraczać granice własnej wytrzymałości. Utwory na "Lese Majesty" mają niesamowity drive, są nośne i prą do przodu bez wytchnienia - duża w tym zasługa pana perkusisty, który nadaje całości niespotykanej dynamiki, wkładając w każde uderzenie werbla całą parę ze swych łap. Grubo ciosane granie, wręcz finezyjne w swej toporności, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Cholernie charakterystyczny styl, zwłaszcza z tymi nabiciami na tomach - kojarzy mi się to trochę z Master's Hammer, ta bombastyczna otoczka.

Kompozycje, tak jak już KzR i HzR zdążyli przyzwyczaić, są długie i rozbudowane, a przy tym skoncentrowane wokół jednego wyraźnego motywu przewodniego, który nadaje tym utworom konkretny kierunek. Tyczy się to zwłaszcza otwierającego płytę "A Sheppard in Wolven Skin" oraz absolutnie fenomenalnego zamykacza "Ave Fluvius! Danu be Praised!", który muzycznie brzmi równie entuzjastycznie jak jego tytuł. Właśnie, kipi to czystym ENTUZJAZMEM. Kapitalne wokale, naprzemiennie to zwierzęcy ryk kruszący skały, to mający moc przenoszenia gór melodyjny śpiew - działa to naprawdę obłędnie. "Heed the blood/It's voice furious/Pulse erupting/Invoke the flood/Render them spurious/Sky collapsing", w tle podwójna stopa i złowieszczy, nisko strojony riff - masz wrażenie, że przemawia do ciebie potężne bóstwo, a niebo faktycznie zaraz spierdoli ci się na łeb, taką to ma moc! Okoi rzeczywiście podszkolił się wokalnie, bo śmiem twierdzić, że wspina się tu na wyżyny możliwości. No i klasyczne "ugh!", nie dodawane ot tak, tylko zwiększające jeszcze siłę rażenia następującego po nim riffu. Riffu typowo bolzerowego, trudnego do pomylenia z czymkolwiek innym. Wspaniałe, subtelnie wplatane melodie, nuta melancholii pomiędzy miażdżącym black/death metalowym wyziewem. Romantyzm - tak! bo i miejsce na swojski gwizd tu jest, i jakieś nucenie w tle, zawodzenie niczym wilk do księżyca, i ciepły akord na wiośle - miesza się z ognistym, wściekłym zapałem, składając się na potężną dawkę emocjonalną.

Cieszy mnie też powrót do najwcześniejszych materiałów zespołu, zwłaszcza demówki "Roman Acupuncture", której echa przewijają się tu i ówdzie, zwłaszcza w dwóch ostatnich utworach. "Into the Temple of Spears", choć nieco mniej majestatyczny, prostszy w budowie i jednak trochę słabszy niż dwie czołowe kompozycje, i tak cieszy ucho, nie zwalniając obrotów ani na moment i co rusz atakując słuchacza kanonadą na bębnach oraz zawziętym piłowaniem na wiośle. Nawet dwuminutowy, rytualny przerywnik, jest warty uwagi i nie wybija z rytmu. Paradoksalnie, choć nie ma tam ani sekundy metalu, to dobrze podsumowuje on obecną inkarnację Bölzer - prymitywna esencja i czczenie Słońca na pogańską modłę, szamańskie obrzędy, wewnętrzny strumień energii przepływający przez ludzkie ciało, indywidualizm.

Totalnie trafiają do mnie te dźwięki. Jakby skrojone czysto dla mnie. Inspirujące. Chce się żyć! Jeśli panowie kontynuują obecną ścieżkę, zarówno w sensie stylistycznym i jakościowym, to drugi pełny album będzie prawdziwym trzęsieniem ziemi. Na to liczę i cierpliwie czekam. Proszę się nadal rozwijać, bo progres poczyniony od już wyróżniających się, acz jednak dość konwencjonalnych początków jest niesamowity! A tymczasem wyróżniam "Lese Majesty" do honorowej czołówki roku. Piękny strzał, niejako przypieczętowujący zajebistość roku pańskiego 2019. Ave!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz