Pierwotnie
tytuł tego wpisu miał brzmieć "...jest najlepszym polskim
albumem (black) metalowym", ale stwierdziłem, że konkurencja w
postaci pewnych płyt mimo wszystko nie odstaje, a po drugie takie
wyrokowanie nie ma zbytniego sensu. Przejdźmy więc do meritum.
Postaram się wskazać 5 cech, dzięki którym drugi pełniak CULTES
DES GHOULES tak dobrze robi wielu ludziom(w tym mnie).
1.
Całkowicie unikalny klimat i wydźwięk albumu. Skojarzenia, jakie
mam słuchając "Henbane", wcale nie są taką
oczywistością w szeroko pojętym metalu. Bagna, wszechobecny śluz,
wydobywające się zewsząd opary trujących substancji i chatka
wiedźmy gdzieś na środku zielonego jeziora. Rytuały, odurzenie
LULKIEM CZARNYM i wycie do księżyca. Jest w tym wszystkim jakiś
diabeł, pierwiastek czystego zła, nie tak namacalny i mrożący
krew w żyłach jak np. w Deathspell Omega czy Katharsis, ale wciąż
ma się wrażenie, że ci goście robią to wszystko na serio, mimo
opakowania całości w nadal komiksowo-groteskową stylistykę(to nie
wada, żeby mi zaraz ktoś nie zarzucił, że obdzieram zespół z
jego kultowej otoczki). Wszelkie dodatki i ozdobniki, jakimi
opatrzono tę płytę, tylko potęgują tę cudowną, wyrazistą
atmosferę - wstawki niczym z sabatu albo procesu o czary, upiorne
klawisze, wersy(a nawet cały utwór!) po polsku, rytualne/plemienne
bębny, można długo wymieniać. Co najważniejsze, jest to użyte z
głową i umiarem - nie wytrąca z metalowego przecież szkieletu
całości.
2.
Rzecz w sumie oczywista - wokale Marka. Totalnie niepowtarzalny, nie
do podrobienia styl, który poznajesz od pierwszej sekundy. Człowiek
ten używa strun głosowych w sposób jawnie sugerujący jego
szaleństwo i opętanie. Ranga przeróżnych technik, których używa,
jest zdumiewająca, a co najlepsze - nadaje to "Henbane"
genialnej narracji i dodaje utworom głębi. Raz zawodzi, raz wyje,
raz wrzeszczy, raz wreszcie deklamuje bluźniercze inkantacje.
Szaleńcze, histeryczne wręcz śmiechy, a za chwilę zejście do
basowego pomruku godnego Attili Csihara. Tego nie da się dobrze
oddać słowami, trzeba posłuchać.
3.
Brzmienie gitar i sposób riffowania bliższy tak zwanej pierwszej
fali black metalu(to kontrowersyjna szufladka i temat rzeka, ale nie
wchodźmy w to). Bliżej temu do tworów takich jak Master's Hammer,
Mortuary Drape czy Negative Plane(!) niż do typowej norweskiej
kapeli. Już choćby dzięki temu "Henbane" łatwiej było
się wybić, bo takie piłowanie na wiosłach nie jest w sumie czymś
często spotykanym. Dużo w tym odwołań do najdalszej nawet
klasyki, z Black Sabbath na czele. W ogóle ten album jest taki
"vintage", i bynajmniej nie tylko "black magic".
No i ten FUZZ, wspaniały przester, riffowanie gęste jak smoła.
Czujesz, jak gitarzyści wchłaniają całą zieloną moc, po czym
wyrzygują na ciebie i strumieniują przy pomocy strun. I chcesz
więcej, i więcej.
4.
Praca sekcji rytmicznej. I wcale nie chodzi mi tu jedynie o
oczywistość, jaką jest świetna praca bębnów nadająca drive
całemu albumowi i sprawiająca, że nawet rozciągnięte do paru
minut pojedyncze motywy utrzymują swoją świeżość przez cały
czas. Jest też w kurwę mięsisty bas, który nadaje w cholerę
ciężaru tym utworom i razem z gitarami tworzy to "lepkie",
odrywające się niczym flegma brzmienie.
5.
No i wreszcie - same kompozycje. W recenzji
ostatniego albumu Cultes des Ghoules wspomniałem, że 55
minut to idealny czas trwania płyty tego zespołu i z tym samym mamy
do czynienia tutaj. Jeśli tylko nie stoi ci na głowie palący się
dom i kredyt do spłacenia, to przez cały obrót materiału jesteś
w niego totalnie zaangażowany. 100% immersji przez 55 minut - to
wbrew pozorom nie jest takie proste do osiągnięcia. Sam się sobie
dziwię, że to mówię, ale NIE MA na "Henbane"
jakichkolwiek dłużyzn - choć paręnaście odsłuchów temu
przeszkadzała mi rozciągnięta końcówka "The Passion of a
Sorceress". Ale nie - dzięki temu, że w gruncie rzeczy ten
pojedynczy patent obudowany jest kilkoma warstwami i rosnącym
nieustannie napięciem, nie nudzi.
W
ogóle łapię się na tym, że co jakiś czas zmieniają mi się
faworyci na tej płycie. Fenomenalny, ikoniczny już wręcz "Vintage
Black Magic", najbardziej szamański i najbardziej rozbudowany,
z najlepszymi popisami Marka i w ogóle "naj" pod każdym
względem. Szaleńczy, przypominający taniec wiedźm na Jasnej Górze
"Festivals of Devotion" z kapitalną dynamiką pomiędzy
sekcją rytmiczną a gitarami. Czy wreszcie "The Devil
Intimate", który swoim polskim tekstem tylko robi chrapkę na
więcej takich odjazdów w przyszłości, ale przede wszystkim
atakuje słuchacza nieprzerwanym ciągiem zajebistych, tak klasycznie
brzmiących riffów, by w swoim podsumowaniu dosypać do pieca i
przeprowadzić blackmetalowy holokaust.
Chodzi
po prostu o to, że ta niemal godzina mija jak z bicza strzelił.
"Henbane" jest przepakowane kreatywnością, twórczymi
pomysłami i zwyczajnie wychodzi obronną ręką, grając 10-minutowe
utwory bez popadania w bezsensowne mielenie jednego riffu(co niestety
na następnym "Coven" nie do końca im się udało). Tak to
widzę. Bez jakich szczególnych konkluzji czy podsumowań
zakończę ten tekst, zanim wkradną się do niego, hehe, dłużyzny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz