czwartek, 7 listopada 2019

5 powodów, dla których "Henbane" jest tak zjawiskowym albumem

Pierwotnie tytuł tego wpisu miał brzmieć "...jest najlepszym polskim albumem (black) metalowym", ale stwierdziłem, że konkurencja w postaci pewnych płyt mimo wszystko nie odstaje, a po drugie takie wyrokowanie nie ma zbytniego sensu. Przejdźmy więc do meritum. Postaram się wskazać 5 cech, dzięki którym drugi pełniak CULTES DES GHOULES tak dobrze robi wielu ludziom(w tym mnie).


1. Całkowicie unikalny klimat i wydźwięk albumu. Skojarzenia, jakie mam słuchając "Henbane", wcale nie są taką oczywistością w szeroko pojętym metalu. Bagna, wszechobecny śluz, wydobywające się zewsząd opary trujących substancji i chatka wiedźmy gdzieś na środku zielonego jeziora. Rytuały, odurzenie LULKIEM CZARNYM i wycie do księżyca. Jest w tym wszystkim jakiś diabeł, pierwiastek czystego zła, nie tak namacalny i mrożący krew w żyłach jak np. w Deathspell Omega czy Katharsis, ale wciąż ma się wrażenie, że ci goście robią to wszystko na serio, mimo opakowania całości w nadal komiksowo-groteskową stylistykę(to nie wada, żeby mi zaraz ktoś nie zarzucił, że obdzieram zespół z jego kultowej otoczki). Wszelkie dodatki i ozdobniki, jakimi opatrzono tę płytę, tylko potęgują tę cudowną, wyrazistą atmosferę - wstawki niczym z sabatu albo procesu o czary, upiorne klawisze, wersy(a nawet cały utwór!) po polsku, rytualne/plemienne bębny, można długo wymieniać. Co najważniejsze, jest to użyte z głową i umiarem - nie wytrąca z metalowego przecież szkieletu całości.

2. Rzecz w sumie oczywista - wokale Marka. Totalnie niepowtarzalny, nie do podrobienia styl, który poznajesz od pierwszej sekundy. Człowiek ten używa strun głosowych w sposób jawnie sugerujący jego szaleństwo i opętanie. Ranga przeróżnych technik, których używa, jest zdumiewająca, a co najlepsze - nadaje to "Henbane" genialnej narracji i dodaje utworom głębi. Raz zawodzi, raz wyje, raz wrzeszczy, raz wreszcie deklamuje bluźniercze inkantacje. Szaleńcze, histeryczne wręcz śmiechy, a za chwilę zejście do basowego pomruku godnego Attili Csihara. Tego nie da się dobrze oddać słowami, trzeba posłuchać.

3. Brzmienie gitar i sposób riffowania bliższy tak zwanej pierwszej fali black metalu(to kontrowersyjna szufladka i temat rzeka, ale nie wchodźmy w to). Bliżej temu do tworów takich jak Master's Hammer, Mortuary Drape czy Negative Plane(!) niż do typowej norweskiej kapeli. Już choćby dzięki temu "Henbane" łatwiej było się wybić, bo takie piłowanie na wiosłach nie jest w sumie czymś często spotykanym. Dużo w tym odwołań do najdalszej nawet klasyki, z Black Sabbath na czele. W ogóle ten album jest taki "vintage", i bynajmniej nie tylko "black magic". No i ten FUZZ, wspaniały przester, riffowanie gęste jak smoła. Czujesz, jak gitarzyści wchłaniają całą zieloną moc, po czym wyrzygują na ciebie i strumieniują przy pomocy strun. I chcesz więcej, i więcej.

4. Praca sekcji rytmicznej. I wcale nie chodzi mi tu jedynie o oczywistość, jaką jest świetna praca bębnów nadająca drive całemu albumowi i sprawiająca, że nawet rozciągnięte do paru minut pojedyncze motywy utrzymują swoją świeżość przez cały czas. Jest też w kurwę mięsisty bas, który nadaje w cholerę ciężaru tym utworom i razem z gitarami tworzy to "lepkie", odrywające się niczym flegma brzmienie.

5. No i wreszcie - same kompozycje. W recenzji ostatniego albumu Cultes des Ghoules wspomniałem, że 55 minut to idealny czas trwania płyty tego zespołu i z tym samym mamy do czynienia tutaj. Jeśli tylko nie stoi ci na głowie palący się dom i kredyt do spłacenia, to przez cały obrót materiału jesteś w niego totalnie zaangażowany. 100% immersji przez 55 minut - to wbrew pozorom nie jest takie proste do osiągnięcia. Sam się sobie dziwię, że to mówię, ale NIE MA na "Henbane" jakichkolwiek dłużyzn - choć paręnaście odsłuchów temu przeszkadzała mi rozciągnięta końcówka "The Passion of a Sorceress". Ale nie - dzięki temu, że w gruncie rzeczy ten pojedynczy patent obudowany jest kilkoma warstwami i rosnącym nieustannie napięciem, nie nudzi. 

W ogóle łapię się na tym, że co jakiś czas zmieniają mi się faworyci na tej płycie. Fenomenalny, ikoniczny już wręcz "Vintage Black Magic", najbardziej szamański i najbardziej rozbudowany, z najlepszymi popisami Marka i w ogóle "naj" pod każdym względem. Szaleńczy, przypominający taniec wiedźm na Jasnej Górze "Festivals of Devotion" z kapitalną dynamiką pomiędzy sekcją rytmiczną a gitarami. Czy wreszcie "The Devil Intimate", który swoim polskim tekstem tylko robi chrapkę na więcej takich odjazdów w przyszłości, ale przede wszystkim atakuje słuchacza nieprzerwanym ciągiem zajebistych, tak klasycznie brzmiących riffów, by w swoim podsumowaniu dosypać do pieca i przeprowadzić blackmetalowy holokaust. 

Chodzi po prostu o to, że ta niemal godzina mija jak z bicza strzelił. "Henbane" jest przepakowane kreatywnością, twórczymi pomysłami i zwyczajnie wychodzi obronną ręką, grając 10-minutowe utwory bez popadania w bezsensowne mielenie jednego riffu(co niestety na następnym "Coven" nie do końca im się udało). Tak to widzę. Bez jakich szczególnych konkluzji czy podsumowań  zakończę ten tekst, zanim wkradną się do niego, hehe, dłużyzny. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz