czwartek, 30 lipca 2020

Recenzja VOIDCEREMONY - Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel

Lubię, gdy w technicznym death metalu, prócz ponadprzeciętnych zdolności muzyków i instrumentalnej ornamentyki, jest jeszcze miejsce na pewien kluczowy element: dobrą muzykę, w której niecodzienne struktury i zmieniające się jak w kalejdoskopie palety dźwięków nie są celem samym w sobie. Czy tak właśnie jest w przypadku omawianego dziś debiutu amerykańskiego VOIDCEREMONY? Jeśli interesuje cię, drogi Czytelniku, opinia osoby zdolnej wymienić podobające jej się albumy z tej szufladki na palcach jednej ręki (mowa o wydawnictwach z obecnego millenium; lata 90 to nieco inna sprawa), to zapraszam do dalszej lektury niniejszej recenzji. Słowem, piszę to z perspektywy kolesia, któremu bliżej raczej do hermetycznych bluźnierstw Incantation niż kompozycyjnej maestrii Atheist.


Szczerze mówiąc, byłem nieco zdziwiony przeczytawszy, iż VoidCeremony wywodzi się z kraju dzikich rewolwerowców i gorączki złota, a nie wyspy kangurów i śmiertelnie niebezpiecznych parzydełkowców. Słysząc ten materiał po raz pierwszy, skojarzenia ze sceną australijską nasunęły mi się wręcz machinalnie. Nie chodzi tylko o jednego z bardziej charakterystycznych metalowych basistów w ogóle (Damon Good znany m.in. ze StarGazer oraz Mournful Congregation), ale także momenty lobotomicznie przeszywające synapsy w mózgu rodem z bandy szaleńców z Portal. Jeżeli miałbym krótko zarysować oblicze "Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel" (nazwa wybitnie nie pudelkowo-tabloidowa, ale to akurat zaleta), to wskazałbym na mieszaninę kunsztu środkowych dokonań ekipy Chucka Schuldinera z niekonwencjonalnym podejściem do tematu death metalu wspomnianych już piewców lovecraftowskiego horroru. Jest to oczywiście daleko idące uproszczenie, wszak do czynienia mamy tu z muzyką prawdziwie niebanalną i nie dającą się sprowadzić do tak zdawkowego opisu. Zagłębmy się więc bardziej.

Zaprezentowane tu sześć kompozycji zamyka się w zaledwie 32 minutach i jest to pierwszy punkt programu, który muszę pochwalić. To idealna długość dla tego typu materiału. Zanim panowie zdążą wystrzelić się z pomysłów i zanudzić słuchacza ekwilibrystyką, płyta dobiega końca. Najlepsze albumy z tej bańki podążały właśnie tym wzorcem. Przyjemne jest także rozmieszczenie utworów: dajemy wielkogabarytowe, 9-minutowe monstrum w środku i obudowujemy je krótszymi numerami w formacie bliżej czegokolwiek, co nazwać można "piosenkowym". Co zaś składa się na samą treść? VoidCeremony proponuje muzykę rozbudowaną technicznie, pełną nieoczywistych podziałów rytmicznych, zagrywek w niestandardowym metrum, struktur dalekich od zwortkowo-refrenowych i obfitą w prześcigające się riffy, sola na basie i nagłe eskalacje perkusyjnego ostrzału. Gdybym nie osłuchał się już z omawianym albumem, uznałbym że to coś raczej nie dla mnie, a na pewno nie jeśli zalety kończą się na samym opakowaniu płyty w progresywnym pudełeczku. Domyślasz się jednak pewnie, że w tym przypadku stało się inaczej. Zespół dorzuca do tego bliskiego wybuchu kotła wyrazistą szczyptę emocji, polewa sosem z eleganckich, urodziwych melodii i nasącza zjadliwą dawką kosmicznego mistycyzmu. Dzięki temu otrzymujemy danie, które nie tylko nie zamieni naszej rezydencji w niedający się uprzątnąć sajgon, ale także będzie smaczne i nieobciążające dla żołądka.

"Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel" to materiał, w którym udało się upchnąć zaskakująco dużo wpadających do głowy zagrywek, zarazem nie popadających w nachalnie narzucający się banał i każących chociaż pochylić głowę nad panującym tu zmysłem kompozycyjnym. Buszujące tu w co drugim krzaku finezyjne sola na basie stanowią płynnie wynikający z muzycznej logiki punkt odniesienia, przełamujące gitarowe labirynty zaskakująco piękne (w odniesieniu do tradycyjnego modelu estetyki) melodie pełnią funkcję katharsis po wywróceniu ci mózgu do góry nogami, a pojawiające się momentami dynamiczne, stojące w kontraście do powykręcanego kłębowiska, rozpędzone riffy sprawiają, że nigdy nie masz przesytu bądź co bądź wymagającą i skomplikowaną w odbiorze muzyką. Wyraźnie widać to na przykładzie czwartego utworu, rozpoczynającego się takowym właśnie patentem tuż po wybrzmieniu ostatnich czarujących harmonii z poprzedniego, majestatycznego "Empty, Grand Majesty (Cyclical Descent of Casuality)", w którym świetne pomysły i emocjonujące gitarowe pojedynki wprost buzują i prześcigają się wzajemnie. Po takiej dawce napięcia słuchacz pragnie bezpośredniego uderzenia i to właśnie otrzymuje. 

Fascynuje mnie bijąca zewsząd refleksyjno-filozoficzna aura, mądrość starożytnych bóstw przemawiających przez ten album, pokłon dla ogromu Wszechświata i doskonałości gwiezdnych konstelacji, astralna pielgrzymka ku samotnym świątyniom. Ten duch materializuje się zwłaszcza we fragmentach wolniejszych, czasem skąpanych w dysonansie, czasem przyodzianych w nie do końca prosty do rozszyfrowania manewr na basie. To mniej więcej te same rejony kosmosu, które eksplorował legendarny już Timeghoul; tam jednak natkąć się mogłeś na flotę obcych gotowych przebić twą duszę Ostrzem Czasu - tu zmagasz się z wszechogarniającą pustką, otchłanią myślowych konstruktów, równie groźną. Samo to skojarzenie z nieistniejącą już ekipą jest w moim mniemaniu ogromnym komplementem dla VoidCeremony.

Słodzę, słodzę, a jakichkolwiek wad nie stwierdzono? Być może niektórym z was nie będzie odpowiadać dość czysta produkcja z wyraźnie zdigitalizowanym brzmieniem bębnów - odpowiadam jednak, że jest to mimo wszystko techniczny death metal, w którym takowe rozwiązania bolą mniej, a dwa, iż naprawdę nie ma tu jakiejkolwiek tragedii i gary brzmią tak, jak zdążyliśmy się przez lata przyzwyczaić. Piszę to w zasadzie tylko po to, gdybym musiał do czegoś przyczepić się na siłę. Po prawdzie, nie mam jakichkolwiek problemów z niniejszą produkcją. Koniec końców, zamiata mną ten album dosyć porządnie, choć wymagało to uważnego odsłuchu ze słuchawkami na świeżym powietrzu - słuchając wcześniej po łebkach, dostrzegałem pojedyncze wyróżniające się momenty, acz nie łączyło mi się to w prawdziwie angażującą i łechtającą bębenki uszne całość. To samo polecam tobie - siądź i odpal "Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel" w warunkach, jakie uważasz za optymalne i spróbuj dostrzec, jak kapitalnie łączą się ze sobą te elementy układanki, zarazem uderzając w bardziej subtelne struny ludzkiej duszy. Zaprawdę polecam. Dla mnie to chyba najlepsza rzecz z tych rejonów od czasu "A Merging to the Boundless". Jeżeli trójka StarGazer ujęła cię za serce, to z czystym sumieniem mogę polecić debiut VoidCeremony, bo brylują na tych samych polach. A nawet jeśli jest inaczej, to i tak koniecznie sprawdź ten materiał.

4 komentarze:

  1. A se kupię jak wypłata wpłynie :) a Ty obczaj se Temple Of Void tak jak. Cię prosiłem, szczególnie debiut:
    https://m.youtube.com/watch?v=5wu3XqpWCrQ

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ten weekend w końcu mam trochę więcej wolnego czasu, więc zabieram się za odsłuch! Potem dopiszę pierwsze wrażenia.

      Usuń
  2. Zdecydowanie jedna z ciekawszych pozycji w tym roku, zwłaszcza jak ktoś lubi klimaty Blood Incantation i wspominanego Stargazer. Ostatnio widzę w topie taki death metal, gdzie jest i ciężko i technicznie, ale ogólnie fajnie się tu prezentuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, jakieś echa BI tu są, choć dla mnie głównie pod takim kątem, że w obu zespołach czuję ducha Timeghoul. Blood Incantation mimo wszystko bliżej do klasycznych odłamów death metalu, tutaj jest więcej kombinowania i wycieczki w odleglejsze rejony (niektóre patenty są mocno inspirowane black metalem, o czym nie wspomniałem w recenzji).

      Usuń