niedziela, 20 września 2020

Recenzja VOID ROT - Descending Pillars

 Bywają sytuacje, gdy potrzeba naprowadzającej na tor oświecenia mocy czasu, by w swej świadomości przekuć wadę danego dzieła na cechę. W przypadku debiutu VOID ROT nie jest to jakiś koncept podporządkowany z góry określonym założeniom. W luźnych notatkach towarzyszących mojemu drugiemu odsłuchowi tej płyty widnieje zdanie: "boli brak tej wściekłości, spuszczenia bestii ze smyczy; mankamentem jest to, że wszystko jest jakby od linijki, wykalkulowane, zbyt perfekcyjne: brakuje niebezpieczeństwa". Uważam, że nadal może to stanowić dla kogoś cechę nie do przebrnięcia. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że "Descending Pillars" to materiał całkowicie skoncentrowany na jednym aspekcie, podporządkowujący sobie wobec niego wszelkie elementy składowe: skrupulatne budowanie mrocznej atmosfery kosmicznego terroru.

Niezwykle klimatyczny, ponury i nie koncentrujący się na samym riffie - a raczej traktujący je jako narzędzie do kreowania nastroju - wypuszczony wcześniej utwór tytułowy, przyciągnął moją uwagę i nasycił chęć jak najszybszego zapoznania się z omawianym albumem. Wywołując skojarzenia z tworami takimi jak Grave Miasma, Krypts czy Cruciamentum, wytworzył też podskórne oczekiwanie, że tego rodzaju monolityczne death/doomowe kolosy będą współistnieć z rasowym, opartym na spuściznie Incantation wygarem, składając się na miażdżący gruz w równym stopniu porażający mrokiem, jak i niszczący nawałnicą przesterowanych wioseł oraz bezlitosnych bębnów.

Okazuje się, że VOID ROT podszedł do tematu z innej strony, a to, co wypoczwarzyło się w tytułowej kompozycji, będzie słuchaczowi towarzyszyć już do samego końca.

Zawarte tu 37 minut muzyki - okraszone bardzo dobrym, masywnym i spowitym pogłosem brzmieniem perkusji, dalekiej od bycia zbitej w niestrawną papkę - płynie nieśpiesznie, przytłaczając cię i wydzierając kropla po kropli twe życiodajne soki. Zdecydowanie rekomenduję odsłuch w godzinach wieczornych, bo "Descending Pillars" to istny pożeracz słońc, otulający świat w całunie mroku i czerni. Nieskomplikowane partie gitar, nie obfitujące w zapamiętywalne czy chwytliwe riffy, są raczej strumieniem sączącej się trucizny, będącej jedynie środkiem do osiągnięcia celu. Tym zaś jest stworzenie wrażenia całkowitej opresji i beznadziei: jakbyś obcował z przedwieczną, kosmiczną siłą, będąc z góry skazanym na porażkę. To jednak coś w rodzaju zawarcia paktu: album ten wymaga uwagi i koncentracji. To współpraca po obu stronach, ty zaś ze swojej musisz zadeklarować chęć bycia pochłoniętym.

Wybrzmiewające konsekwentnie, powracające niczym zły omen, fale dysonansu - nie będące wszak nadużywaną zagrywką - mogą przywoływać skojarzenia z tym "rozmemłanym" black metalem. Tu jednak stanowią znakomity kontrast do tego rytualno-okultystycznego riffowania, wzmacniając jego wydźwięk. Ten zaś polega na dość subtelnych progresjach, nie obfitując zarazem w jakiekolwiek fajerwerki. Zamiast tego zniewala słuchacza w zimnokrwisty sposób, niczym ta pajęczyca, która złapawszy już ofiarę - wie, że ta nie ma szans uwolnić się - delektuje się jej agonią i udręczoną niepewnością. Napięcie narasta, lecz bardzo powoli - tu nawet pojawiające się gdzieniegdzie blasty wywołują wrażenie "nieśpiesznych", będących raczej naturalnym elementem kompozycji, jej wrodzonym organem, a nie manifestacją agresji. "Liminal Forms" jest dobrym tego przykładem, demonstrując zarazem, jak gitarowy minimalizm pozwala wykreować przestrzeń dla całkiem intrygujących perkusyjnych aranży, także dość stonowanych, acz w tych wolniejszych fragmentach tworzących coś na kształt plemiennego groove'u.

Kulminacje utworów przejawiają się w postaci nieuchwytnych, nie rzucających się spektakularnie w uszy zagęszczeń partii garów, delikatnych akcentach czy nieszczególnie gwałtownych zmianach tempa. Przypieczętowane są złowrogimi, utrzymanymi w kolorach szkarłatu, apokaliptycznymi melodiami - w finałowym "Monolith" będącą nawet czymś w rodzaju bezkształtnej, flegmowatej solówki - oszczędnymi w środkach, wyrażającymi filozofię całego albumu: tego ascetyzmu nieustannie przypominającego, że chodzi przede wszystkim o przeszycie słuchacza wiązką negatywnej energii astralnego horroru. Powściągliwość ta sprawia, że nawet te najmniejsze, najsubtelniejsze przesunięcia są niczym pękający ryft w skorupie ziemskiej - niezwykle groźne, choć nieuważny słuchacz nawet nie dostrzeże czyhającego niebezpieczeństwa. Jedynym znakiem ostrzegawczym może być krótka, kilkusekundowa zaledwie pauza na początku "Delusions of Flesh": objawiona w kilku pociągnięciach za struny lovecraftowska cisza przed burzą. 

Im dalej w las, tym otchłań czarniejsza, bowiem "Inversion" stanowi w mym mniemaniu najsilniejszy punkt albumu, będąc jakby nieco dynamiczniejszym i żwawszym w swej ekspozycji: szybko narastające zagęszczenie bębnów w połączeniu z przenikliwym strumieniem wyjącej gitary zdecydowanie zwraca na siebie uwagę, zaś wyłaniający się chwilę później chropowaty bas wzmacnia poczucie krępującej oślizgłości pomieszczenia odsłuchowego. Poprzedzone akustycznym przerywnikiem, upiorne i wyraziste zwieńczenie, ze wspomnianym już solo - gościnnym, nadmieńmy (co podświadomie da się wyczuć) - stanowi zaś wyczerpujące podsumowanie tego, co działo się przez ostatnie 30 minut. 

Nie wpłynie jednak na wrażenie, że "Descending Pillars" to wyraźnie płyta "dla koneserów" tego typu stylu: oni docenią misterny sposób kreowania klimatu i brak epatowania typowo oczywistymi zagrywkami; reszta zaś może pokiwa głową z uznaniem, ale stwierdzi że to nie do końca ich bajka. To nie jest przytyk w żadną z tych stron. Za siebie mogę stwierdzić, że mnie album ten się podoba, choć rzeczywiście może zmęczyć swą jednostajnością, gdy nie zaistnieją odpowiednie warunki odsłuchowe. Na pewno jest satysfakcjonujący w swym powolnym, wysmakowanym wręcz rysie, w tej niezmąconej konsekwencji i delektowaniu się twym cierpeniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz