niedziela, 30 sierpnia 2020

Recenzja RITES OF DAATH - Doom Spirit Emanation

Jaki jest gruz, każdy widzi. Gdy posypie się na łby, nie ma czego zbierać. Niewątpliwie jest to skuteczny sposób odbierania życia śmiertelnikom. Finezji w tym jednak za grosz. Taki sposób zadawania śmierci bywa spektakularny i efektowny, aczkolwiek po pewnym czasie nudzi. Monotonia staje się groźniejszym przeciwnikiem niż siła grawitacji przyciągająca głazy. Krakowianie z RITES OF DAATH zdają sobie z tego sprawę i choć wykorzystują gruz jako mechanizm odbierania życia niepokornym słuchaczom, to przedtem szlifują bryły, nadają im różnorodne kształty, grawerują wzory, a potem jeszcze atakują w nieregularnych odstępach, przeplatając fale kolejnych lawin z wycieczkami krajoznawczymi, na przykład w głąb Hadesu.

Po bardzo obiecującej EPce "Hexing Graves", stanowiącej dowód na zaliczenie pierwszorzędnych egzaminów (między innymi znajomość fundamentalnych dzieł Incantation w stopniu zaawansowanym), panowie zaserwowali znacznie bardziej obfitą dawkę rzeczonego gruzu, aczkolwiek wciąż zamkniętą we względnie ciasnych, nie rozłażących się ramach. "Doom Spirit Emanation" to sześć kompozycji składających się na 38 minut muzyki. Muzyki cholernie ciężkiej i przytłaczającej, nadmieńmy - to naprawdę gęsty wywar, przyrządzony ze składników takich jak obskurny, jaskiniowy death metal oraz obślizgły, mający swe źródło w lovecraftowskich odmętach oceanu doom metal, do tego zakrapiany czarną polewką. Potrawa ta przyrządzana jest w czeluściach samego Belzebuba, mającego w rzyci, że z kotła kipi, a zewsząd unosi się odór spalenizny. Czasem wręcz przypomina on aktywny wulkan. Pomiędzy niedbałymi ruchami chochlą, demon ten czyni użytek ze swych strun głosowych, racząc obecnych dookoła wyziewem z najgłębszych odmętów infernalnych stepów. Okazjonalnie też krzyknie coś niezrozumiałego, acz noszącego znamiona gorejącego w nim fanatyzmu i dającego do zrozumienia, że to całe gotowanie to bardzo poważna sprawa.

Danie to bardzo syte, treściwe i obfite w wartości odżywcze, choć mówię temu skurwysynowi nieustannie, żeby dorzucił jakieś warzywo następnym razem, jako że mój żołądek niezbyt znosi nieurozmaiconą, mięsną dietę. Pomiędzy poszczególnymi kęsami trafia mi się czasem kawałek mięciutkiej marchewy, dając żuchwie wytchnienie od nieustannego przeżuwania pieczystego. Niestety nie potrafię powstrzymać się przed marzeniem o jakimś brokule, albo chociaż dobrze posolonym kalafiorze. Koniec końców doceniam jednak wkład i zaangażowanie kucharza, bo bynajmniej nie rzuca we mnie ochłapami. Jeżeli nie do końca jeszcze rozumiesz mojej idiotycznej kulinarnej metafory, to podpowiem, że "Doom Spirit Emanation" to materiał dosyć ograniczony pod względem oferowanej palety emocji, mogący jednak robić duże wrażenie swą dosadnością i monumentalną formą. 

Skupiony w jednej wiązce strumień negatywnej energii, wyzwalany z kreowanych na wiosłach riffach, z pewnością opęta tych, którzy w celu zaspokojenia wrażeń estetycznych udają się popływać w morzu tryskającej ognistymi jęzorami lawy. Najpierw czerpiąc perwersyjną przyjemność z oczekiwania na wzburzenie fal, by potem doznawać rozkoszy przebudzenia magmowego mamuta. Tak dzieje się w najlepszym na płycie "Shrines of Seclusion", konsekwentnie zmierzającym do swej eskalacji: "We're corruption/Taking a form/Of a woman, of a man/Of an animal and a child" - ten moment to istne otwarcie głodnej szczeliny w strukturze genealogicznej piekła, która najpierw pożre potępione dusze, a następnie dźwięcznie zamanifestuje swe zadowolenie. Odrywające się niczym flegma ścieżki gitar pochłaniają słuchacza i skutecznie oblepiają w swój obślizgły kokon - a struktura chemiczno-biologiczna niniejszego obrzydlistwa gwarantuje, że ten się nie uwolni. Pan V. K. naprawdę dobrze zakręcił gałkami, a wszechobecny pogłos wzmacnia jedynie wrażenie, że jest to muzyka prosto z pieczary bestii pałaszującej właśnie drugie śniadanie.

Produkcyjna maestria omawianego krążka pozwala także z pełną efektywnością wybrzmieć wszelkim piskom, sprzężeniom i urywkom solówek, dzięki którym uwydatnia się dochodzący zewsząd zaduch. W pełnej krasie objawia się to na najdłuższym w zestawie "Primeval Depths of Chaos", będącym prawdziwym death/doomowym monstrum, nieobojętnym na wszelkie rewelacje, jakie zachodziły w trzydziestoletniej historii gatunku. Począwszy od klasycznych, huraganowych, bezlitośnie przewiercających mózg riffów, poprzez kanonady na podwójnej stopie kłaniające się diSEMBOWELMENT, takoż i ociężałe, miażdżące niczym walec gitary kontrastowane nieubłaganymi blastami, aż po jęki i ognie piekielne jakby wyjęte rodem z legendarnego "Upon Infinite Twilight/Majesty of Infernal Damnation". To utwór kompletny, dosadny, w swojej klasie będący małym dziełem sztuki, choć oczywiście subtelnością nie grzeszący - gruz ma przytłaczać, a nie zachwycać strukturą konturów. Nieśpieszne rozwijanie się tej kompozycji robi nielada wrażenie - czujesz, że siódma pięczęć właśnie zostaje aktywowana, pojawiają ci się mroczki przed oczami, a legioności rozpoczynają swój marsz, by zatopić świat w zepsuciu. Wiesz, że jesteś bezradny, tak naprawdę wiedziałeś o tym od początku - tylko niezmordowany fatalizm kazał ci zapuszczać się w głębie tego pandemonium. Gdy wybrzmiewają dwie ostatnie minuty, nie ma już czym oddychać. Tracisz świadomość.

Budzisz się, czując w trzewiach palący żar. Po chwili zaczynasz żałować, że nie umarłeś, że te pływające w popielastych rzekach mackowate stworzenia nie wciągnęły cię w otchłań. Tak jak wcześniej Bestia nieśpiesznie napawała się twym cierpieniem, tak teraz wpadła w szał, czego przejawem jest buchający nieposkromionymi solówkami "The Chasm". Wspominałem wcześniej o kipiącym kotle? Ten utwór ostatecznie obryzguje wszystkim twarze wrzącą zawiesiną. Potem już tylko można posprzątać trupy, gdy już aktywność wulkaniczna wygaśnie - klimatyczne pociągnięcia za struny w finałowym "Mercurian Blood" pozwalają odetchnąć sprzątającym ten bajzel. Ci, którzy przeżyli, prawdopodobnie rzekną, że spektakularnie zaczęło być dopiero w trzecim rozdziale tego spektaklu, aktorzy grali w nieco jednowymiarowy sposób, a zakończenie pozostawiło pewne niedopowiedzenia, jednak w ostatecznym rozrachunku było na co popatrzeć. 

I taki właśnie jest debiut RITES OF DAATH. Myślę, że album ten nie położy cię prawdziwie na łopatki i nie zaserwuje niepowtarzalnego emocjonalnego rollercoastera. Z pewnością jednak odwrócisz głowę, gdy ten z pozoru ociężały tytan zacznie się przebudzać i postawi trzęsące podłożem kroki. Wreszcie, gdy z firmamentu poczną spadać przepotężne głazy, siłą rzeczy adrenalina zacznie ci buzować w żyłach, byś mógł wykonywać skuteczne uniki. Zapewniam jednak, że za którymś razem dostaniesz w czerep. Może i się podniesiesz, ale blizna zdobić będzie twe oblicze aż po kres pisanych ci dni. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz