czwartek, 27 sierpnia 2020

Recenzja INCANTATION - Sect of Vile Divinities

 Pewne zespoły od zarania dziejów trzymają się wypracowanego przed laty stylu i ostatnią rzeczą, którą można się po nich spodziewać, jest nagranie niestrawnego, eksperymentalnego materiału, który podzieli grupę oddanych mu fanów. Niektóre z nich celują w drugie ekstremum tego spektrum, wypuszczając co pewien czas - mówiąc z przekąsem - ten sam album. Weterani nowojorskiego death metalu z INCANTATION na swoim dwunastym krążku kroczą pomiędzy tymi ścieżkami, gdzieś po środku. Nadal obracają się w ramach hermetycznej stylistyki, która od czasów ikonicznego "Onward to Golgotha" została przemaglowana przez młodsze hordy już tysiące razy. Przed laty niedoceniona, dziś ekipa Johna McEntee'ego udowadnia, że pod względem kompozycyjnym większość przedstawicieli współczesnej sceny może im buty czyścić, a ponadto - że w obrębie tradycyjnego, bluźnierczego śmierć metalu, jakiego od nich oczekujemy i się spodziewamy, wciąż potrafi nagrywać przepełnione świeżością (ekhm, to znaczy, ekhm, zgnilizną) płyty, co prawda nie tak dewastujące jak legendarny debiut czy "Mortal Throne of Nazarene", ale wciąż warte powstawienia na półce.

Na trwające 45 minut z hakiem "Sect of Vile Divinities" składa się dwanaście kompozycji. Na tym etapie możemy zwrócić uwagę na dwa aspekty, które będą istotne przy późniejszym omawianiu zalet niniejszego materiału. Po pierwsze, nie uświadczymy tu potężnego, kilkunastominutowego kolosa, które to potrafiły pojawiać się przy okazji poprzednich albumów, zwykle stanowiąc efektowną kulminację przypieczętowującą zejście do serca pandemonium. Po drugie, jakby w opozycji, mamy tu właśnie całkiem sporo krótkich, trwających zaledwie 2-3 minuty strzałów. Nie znając najnowszego dzieła Incantation, można z tego wyciągnąć pochopny wniosek, że panowie poszli tym razem w ekstremalnie szybkie, furiackie rejony, rodem z takiego "Dying Divinity" czy "The Blissful Bloodshower", odpuszczając pierwiastki doom metalowe. Tych, który spuścili już głowę i kiwają nią z niedowierzaniem, mogę uspokoić. Panowie widocznie rozkopali i sprofanowali sporo grobów przed sesją nagraniową, bo trupi odór aż unosi się nad tymi utworami. 

Rozpoczynający całość "Ritual Impurity (Seven of the Sky is One)" stanowi małą zmyłkę, będąc dynamicznym, prostym, utrzymanym w duchu starej szkoły numerem. Wraz z wybrzmieniem drugiego w kolejce "Propitition" następuje otwarcie skąpanego w piaskach pustyni grobowca. Wybrzmiewają zatęchłe melodie, wydobywają się opary duszącej siarki, w tle nekromanci dają drugie nie-życie upadłym legionistom. To dobra zapowiedź najbardziej klimatycznej płyty Incantation od dawien dawna. Wszechobecna zieleń prosto z okładki, kolor przegniłej twarzy dawno już przeżartej przez larwy , atmosfera nędzy i smutku, dopełniana przez niespotykaną do tej pory dawkę klasycznych, konwencjonalnych melodii, kojarzących mi się ze starą brytyjską szkołą death/doomu. Niczym na "Acts of Unspeakable", kontrastujące z patologiczną aurą muzyki eleganckie i wysmakowane wręcz sola tylko uwydatniają stężenie panującego tu choróbska. "Sect of Vile Divinities" to album z prawdziwie umiejętnie kreowanym nastrojem, przywodzącym na myśl marsz pośród gigantycznych skorpionów, będąc smaganym po mordzie przez pył Lut Gholein. Wokół szaleje szarańcza, kapłani zarazy wywołują egipskie plagi, a kultyści w swych kręgach odprawiają rytuały przywoływania Bestii.

Weźmy takie "Black Fathom's Fire", potencjalnego kandytata na tutejszy punkt programu. Kompozycja ta zawiera wszystko, co stanowi o sile niniejszego albumu. Oparty na niebanalnych, dynamicznie tańczących niczym plemię skandujące (nomen omen) inkantacje riffach z technicznym posmakiem, przechodzący wkrótce w kapitalny pasaż przywodzący na myśl powolny marsz przez krainę niegdyś tętniącą życiem, teraz zaś popadłą w ruinę. Partie gitary prowadzącej są wprost fenomenalne i tworzą pewną dozę orientalnego klimatu, skąpanego w sosie ludowych demonologii różnych kultur, co zresztą jest tematem przewodnim albumu. Pod tym względem mam wyraźne skojarzenia z wczesnym okresem Nile, tym najwspanialszym, pamiętającym jeszcze czasy EPki "Festivals of Atonement". 

Te echa zresztą przewijać się będą i w pozostałych utworach, potwierdzając że to najbardziej klasyczny i wysmakowany album Incantation od dawien dawna. Także i wszechobecna chwytliwość, łatwość zapamiętania poszczególnych patentów są tu obecne. John, Kyle i pozostali członkowie zespołu nie boją się ofensywy flirtującej z death/thrashem ("Fury's Manifesto"), tak samo nie brakuje tu momentów przywodzących na myśl bardziej rytmiczne, dociążone mielenie spod znaku Asphyx czy Obituary. A te obrzydliwe, zwielokrotnione wokale na tle zwyrodniałych, zdeformowanych riffów w końcówce "Chant of Formless Dead"? Myślę, że wiesz do czego jest to odwołanie. Całość nosi jednak oczywiste znamiona Incantation, tego jedynego, niepowtarzalnego, mimo mnóstwa epigonów. Kto inny spośród klasyków gra bowiem TAKIE miażdżące walce, zahaczające o funeral doom? Marszowy, będący jakby przerywnikiem "Ignis Fatuus", stanowi jedynie przedsmak prawdziwego konduktu pogrzebowego, akcentowanego nabiciami na tomach z potężnym pogłosem - "Scribes of the Stygian" to śmierć potencjalnego wybawcy, ostateczny upadek wszelkiej nadziei. Gloria rozkładu nadal będzie trwać, a chwilowe, piłowanie na tremolo przyśpieszenie to tylko podstępna pułapka. Za chwilę wybrzmi najbardziej melancholijna melodia na płycie, usankcjonowana późniejszym przybiciem gwoździ do trumny. 

Jak widzisz, dominują negatywne emocje i skojarzenia, co nie znaczy, że album ten jest ciężkostrawny czy przesadny w swej ponurości. Dzięki zmyślnemu rozłożeniu kompozycji względem siebie i odpowiedniemu balansowi "szybko/poooowoli", ani na moment nie następuje uczucie znużenia. Poza tym, John świeżakiem nie jest i na "Sect of Vile Divinities" udowadnia, że 30 lat bluźnierstwa nie poszło na marne. W trzyminutowym utworze potrafi zawrzeć całą esencję, przekazać pełną myśl przewodnią, nie rozciągając utworu o zbędne mostki czy niezbyt treściwe sprzężenia (choć oczywiście sprzężenia w wykonaniu Incantation uwielbiam). To są naprawdę "kompaktowe" kompozycje, prosto i na temat, mimo że panowie nie stroją od zmian konwencji w obrębie jednego utworu, zabaw rytmiką, niespodziewanych przyśpieszeń opartych na "świdrujących", piekielnych riffach, tak znanych z "Diabolical Conquest" czy "The Infernal Storm", tu i ówdzie wplatają też dość finezyjne, gitarowe zagrywki (acz bez zbędnej ekwilibrystyki!) czy wychodzący na pierwszy plan, ohydnie brzmiący bas ("Entrails of the Hag Queen" czy najdłuższy w zestawie, fenomenalnie dawkujący napięcie "Unborn Ambrosia", gdzie sekcja rytmiczna bryluje). Na sam koniec zaś mamy nie bierący już jakichkolwiek jeńców, stanowiący ostateczne dowalenie do pieca "Siege Hive". Cóż za demoniczna prędkość! Cóż za doskonała aranżacja wokali Johna! Tu już przeważa pędząca podwójna stopa i parcie do przodu z przerwą na kilkusekundowe, typowe dla zespołu zwolnienie. To bezsprzeczny hit, doskonały na zamknięcie koncertu. O odwołaniu do "Deliverance of Horrific Profecies" już nawet nie będę wspominał!

Byłoby to trochę nieuczciwe z mojej strony, gdybym nie zwrócił uwagi na łyżkę dziegciu w beczce tego miodu. Z pewnością nie psuje ona całego dania, ale nie stanowi też smakowitej, aromatycznej przyprawy. Z jednej strony to z deka "suche" brzmienie, z gitarami zahaczającymi o buzzsaw, całkiem pasuje do pustynnej atmosfery krążka. Z drugiej - przydałoby się więcej syfu w produkcji. Incantation nie powinno brzmieć aż tak klarownie. Wyraźnie kłuje w uszy też płaski werbel, nie mający odpowiednio wystarczającej mocy. W ostatecznym rozrachunku są to jednak drobne przytyki, nie przykrywające (perwersyjnej) przyjemności obcowania z tym albumem. INCANTATION udowadnia po raz kolejny, że gra w całkowicie własnej lidze, a ponadto nie musi silić się na cokolwiek, nagrywając utrzymaną w klasycznym duchu płytę. Tak, korzenie hordy Johna nadal tkwią w '91, ale nie oznacza to też taniego odgrzewania kotleta. Debiut nadal jest niepokonany, ten poziom bluźnierczej furii już nigdy nie zostanie przebity, ale dwunasty (!) już "Sect of Vile Divinities" to rzecz, która spokojnie trafi do górnej połowy najlepszych krążków zespołu. Jak na zespół z takim stażem jest to ogromny komplement. Naprawdę pozytywne zaskoczenie - spodziewałem się płyty co najmniej dobrej, dostałem zaś świetną, bynajmniej nie zwiastującą jeszcze złożenia zespołu do, hehe, grobu.

2 komentarze:

  1. O pół oczka niżej jak dla mnie te nowe Incantation od swojego poprzednika. Wszystko fajnie, ale brakuje mi na tej płycie "hitów" pokroju "The Horns Of Gefrin" czy "Incorporeal Despair" z "Profane Nexus", no i też brzmienie mocno na minus, przydałoby się więcej brudu tak jak mówisz. Z drugiej strony, i tak trzyma ten "Sect..." bardzo wysoki poziom, dla mnie to taki krążek, którego po prostu fajnie się słucha. Bez rewelacji, ale potrafiącego zatrzymać na dłuższą chwilę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja wczoraj wróciłem do "Profane Nexus" i zrobiła na mnie większe wrażenie niż w okolicach premiery. Spośród płyt wydanych w tej dekadzie jest dla mnie jednak najsłabsza, nie tak monumentalna jak ViV i DoE, a z drugiej nie tak klimatyczna jak SoVD. Nowa jak dla mnie jednak lepsza. Właśnie postrzegam ją jako bardziej hiciarską i przebojową, na pewno zagraną bez spiny. Oczywistym koncertowym strzałem w dziesiątkę będzie "Hive Siege", o czym wspomniałem w recenzji. Poza tym na pewno wyróżnia się "Black Fathom's Fire", "Unborn Ambrosia" i "Scribes of the Stygian".

      Usuń