środa, 22 stycznia 2020

Recenzja MORTIFERUM - Disgorged from Psychotic Depths

Lubię, gdy płyta pretendująca do miana death/doom metalowej od samego początku atakuje mnie bębnami brzmiącymi, jak wbijanie gwoździ do trumny. To znaczy, że zespół odrobił lekcje. Patrząc na okładkę, słusznie można domyślić się, że odsłuchowi będzie towarzyszył kojący odór zgnilizny. Czyli brzmieniowo - kosa. Stylistycznie - również. Lecz jest jeszcze jeden, znacznie mniej oczywisty element, który sprawia, że amerykański MORTIFERUM nagrał prawdopodobnie najlepszy album w tej stylistyce od czasów debiutu Spectral Voice.



"Disgorged from Psychotic Depths" to 36 minut miażdżącego walca wspomaganego grobowymi pomrukami, który choć brzmi mniej ezoterycznie i transendentalnie niż "Eroded Corridors of Unbeing", a bardziej podkreśla przytłaczającą atmosferę rozkładu i zepsucia, to skojarzenie w tym kierunku jest generalnie dość trafne. Mamy tu jazdę głównie w powolnych i średnich tempach, urozmaicaną czasem raptownymi erupcjami wściekłości, blastów i chaotycznych, jazgotliwych solówek. Styl riffowania przynosi na myśl takie hordy jak Incantation czy Disma, zaś pojawiające się tu i ówdzie melodie mają cudowny fiński posmak(patrz: "Inhuman Effigy"), przez co materiał jeszcze bardziej zyskuje na ponurym, posępnym klimacie. Jest to więc gulasz przyrządzony ze znanych składników, wedle sprawdzonej formuły. I tak traktowałem ten album podczas pierwszych odsłuchów - czerpiący dobre inspiracje, ale niewiele więcej. Na pierwszy rzut oka (ucha) nie było tu nic specjalnego dla mnie.

Pomału jednak zaczęło do mnie docierać, jak cholernie dobrymi kompozytorami są ci goście. To właśnie ten aspekt, o którym wspomniałem na początku. Przez te pół godziny z hakiem niewiele jest prawdziwych momentów "wow", wyłączywszy może kapitalne solo w pierwszym utworze, znakomicie podkreślane nabiciami na perkusji, lecz jest za to pięć prawdziwie równych i porządnie zbudowanych kompozycji (oraz interludium). Dopiero po uważnym wsłuchaniu się można zauważyć, jak dobrze skonstruowane są te kawałki, jak dynamiczne, jaki towarzyszy im flow. Przejścia pomiędzy poszczególnymi partiami wychodzą z nieskrępowaną naturalnością, zespół operuje zmianami tempa z wyczuciem godnym gatunkowych weteranów, a utwory cały czas trzymają w napięciu, zmierzając ku nieuchronnej konkluzji. Te finały są tu fenomenalne, będąc logiczną kulminacją tego, co działo się przez poprzednie minuty - niech to będzie wspomniane już solo w otwieraczu, atmosferyczna końcówka "Putrid Ascencion" z subtelnym syntezatorem w tle czy początkowo wręcz pogrzebowo-marszowy, coraz bardziej nabierający jednak prędkości "Funereal Hallucinations". Wspomniałem już, że gary są wyprodukowane kapitalnie (co słychać najbardziej w tych najszybszych momentach, co już w ogóle jest fenomenem - brawa dla realizatora), nie mniej istotny jest jednak styl gry pałkera, który skutecznie dba o żywotność nawet najdłużej zapętlonych riffów i sprawia, że cały czas się tu coś dzieje. 

I taki właśnie jest ten album - nieoczywisty i powoli odkrywający swe niuanse przed słuchaczem. Jest to sama esencja, może bez spektakularnych fajerwerków, za to z totalnym oddaniem tego, o co w tym graniu tak naprawdę chodzi. Tu działa wszystko, nawet ten niespełna minutowy przerywnik, mający w sobie jakąś nutkę romantyzmu i hiszpańskiego brzmienia - piękno kontrastuje z czarną śmiercią, która przyjdzie wraz z ostatnim utworem. I do pełni szczęśnia brakuje mi tylko jakiejś wyrazistej kropki nad i, spektakularnego, dramatycznego zwieńczenia - "Disgorged from Psychotic Depths" kończy się, hmm, może nie nagle, ale w stylu "dobra, zrobiliśmy swoje, koniec". Może to i lepiej? Nie ma zbędnego przedłużania, materiał urywa się w momencie, w którym powinien, a krótki czas trwania zachęca do odpalenia krążka jeszcze raz. Klasa i jeszcze raz klasa. Więcej takich pozornie "standardowych" albumów proszę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz