wtorek, 18 lutego 2020

Recenzja MONASTERIUM - Church of Bones

Kiedy najwięksi epigoni gatunku nie spełniają wygórowanych oczekiwań, celebrując powrót oryginalnego wokalisty płytą zwyczajnie nieporywającą - chyba nie muszę mówić, kogo mam na myśli - z pomocą przychodzi krakowska ekipa kultywująca tradycyjny, epicki doom metal. Wraz z wydaniem "Church of Bones" nie powinno być wątpliwości, że uczeń przerósł nieco podstarzałego już mistrza.


Na drugim pełniaku MONASTERIUM zagłębia się w strefę sacrum, ale przy akompaniamencie ciemności i rozrzuconych wokół kości umarłych. Mamy więc charakterystyczną dla tego grania dawkę patosu (akceptowalną i nie wywołującą odruchu wymiotnego - żeby nie było), w tle słychać jednak płonące stosy, a w powietrzu roznosi się swąd spalonych żywcem heretyków. Dominują odniesienia do chrześcijaństwa oraz w mniejszym stopniu do mitologii, więc jeśli marzyłeś kiedykolwiek o wyprawie na Ziemię Świętą i wyrzynaniu niewiernych pogan, to byłby to świetny podkład muzyczny.

Brakowało mi płyty utrzymanej w ryzach podniosłego doom metalu, zawierającej zarazem porządną dawkę mroku i posępnego wydźwięku. Oczywiście uwielbiam klasyczne albumy Candlemass z Marcolinem w składzie, tam jednak dominuje dostojność i wręcz rajskie piękno. Tu zaś tańczymy ze Śmiercią i jest to odwzorowane także w warstwie muzycznej. Kiedy słucham takiego "Embrace the Void", rzeczywiście czuję, że umiera ostatnia nadzieja. Podlane jest to pewną dawką dramatyzmu, podbijaną głównie przez manierę wokalisty. Przyznam, że zwłaszcza gdy wchodzi on w wysokie rejestry, jest tu pewne pole do poprawy, jednak ogólnie wokalizy są całkiem nienaganne i dobrze wpasowują się w konwencję zespołu. Za to same refreny to mistrzostwo świata. W praktycznie każdym utworze znajdą się chwytliwe wersy, które można nucić praktycznie bez końca. Co najlepsze, mimo że "Church of Bones" jest łatwo przyswajalne i szybko wchodzi do głowy, to wcale nie wylatuje z niej po dwóch tygodniach. To są po prostu świetnie napisane kompozycje, w których bez przerwy jest na czym zawiesić ucho. Teksty zaś są na tyle dobrze zarysowane, że wcale nie trzeba być profesorem filozofii, by podchwycić ogólny vibe i wsiąknąć w płytę jeszcze bardziej.

Mimo że dominuje ciemność, a same utwory osiągają tempa co najwyżej średnie, to w żadnym wypadku nie można powiedzieć o zamulaniu. A to pojawi się świetna solówka dla przełamania nastroju (i znowuż - casus praktycznie każdego numeru, naprawdę), a to wjazd na podwójnej stopie czy też nieco bardziej heavy metalowe akcenty. Moim absolutnym faworytem jest trzeci na płycie "Liber Loagaeth", nieco balladowy (?), ze wstępem przywodzącym na myśl... religijny black metal w stylu Deathspell Omega, z okresu "Si Monumentum...". Pobrzmiewają mi tu też echa Primordial. W każdym razie, praca gitarzystów jest tu fenomenalna. Wyróżniają się także dobrze nakreślający atmosferę utwór tytułowy, sugestywny i dynamiczny "La Danse Macabre", powoli rozwijający skrzydła "Ferrier of the Underworld" z rewelacyjnym motywem przewodnim czy też najbardziej rozbudowany i epicki "The Last Templar", będący dialogiem między ostatnim wielkim mistrzem templariuszy a skazującym go na śmierć królem. Do tego utworu zespół zaprosił zresztą gościnnego wokalistę (Leo Stivala z Forsaken), co doskonale kreuje narracyjne zabarwienie całości. Słowa wypowiadanej klątwy zdają się być autentyczne.

W warstwie aranżacyjnej oraz produkcyjnej nie mam nic do zarzucenia. Gitary są solidnie dociążone, co jest w zasadzie najważniejsze w tego typu graniu. "Church of Bones" to świetna płyta w niszy, w której pozostało jeszcze sporo do wyeksploatowania, więc tym bardziej cieszy mnie, że zupełnie przypadkowo zapoznałem się z tym materiałem. Co mogę jeszcze powiedzieć? Zostaje zarzucić ten krążek po raz kolejny i szarżować z okrzykiem "Deus vult!" na ustach. Czysta rekomendacja, zwłaszcza dla fanów Candlemass oraz Solitude Aeturnus, szukających jednak wycieczki w pustkę i ognie piekielnie, aniżeli niebiańskie zastępy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz