Brytyjski ESOTERIC to w moim mniemaniu zespół absolutnie jedyny w swoim rodzaju. Stanowiąc jednego z prekursorów funeral doom metalu, wypracował sobie w tej niszy całkowicie autonomiczne i unikatowe brzmienie, które daleko wychodzi poza utarte ramy gatunku. Jakościowo wyprzedzając prawdopodobnie każdą inną kapelę czy też projekt parający się pogrzebowymi marszami. A wreszcie będąc bezgranicznie bezkompromisowym w kwestii podejścia do potencjalnej grupy odbiorców. Jeżeli otwierasz swoje albumy utworami trwającymi circa 20 minut, to wiedz, że prawdopodobnie słucha cię jedynie garstka szaleńców. W końcu kto ma dziś czas na takie kolosy, kiedy tzw. attention span jest krótszy niż kiedykolwiek? Błogosławieni jednak ci, którzy przetrwają tę morderczą wspinaczkę, wszak na końcu drogi odnajdą nieopisaną satysfakcję z obcowania z Muzyką głęboką, sugestywną i poruszającą za serce - mimo skąpania w oceanie mroku i egzystencjalnego terroru.
Myli się jednak ten, kto odgórnie założy, że przeciąganie kompozycji do tak (pozornie) groteskowych długości jest jedynie celem samym w sobie. Utwory ESOTERIC zwyczajnie potrzebują tyle czasu, aby rozwinąć się i dotrzeć do - zwykle miażdżącej - kulminacji. Poszczególne motywy zyskują na sile rażenia, gdy płyną nieśpiesznie, w tle zaś następuje zagęszczenie wokaliz, efektów czy linii melodycznych. Dzięki temu muzyka ta jest mocno plastyczna, a postępujące szaleństwo da poczuć się na własnej skórze. Są to dźwięki zazwyczaj przerażająco powolne i ciężkie, do tego (zwłaszcza na wczesnych albumach) przepełnione jakby oniryczną atmosferą pomieszaną z narkotycznym letargiem. Słowem - prawdziwa przeprawa przez pole minowe. Dołóżmy silny nacisk na wszelkiego rodzaju efekty specjalne, szumy, hałasy, nakładające się na siebie wokale, syntezatorowe czy ambientowe tła. Z tych zespół słynął już od debiutanckiej "Epistemological Despondency", a gdy Greg Chandler postanowił uwolnić się od niepotrafiących zrealizować wizji zespołu producentów i wziął sprawy w swoje ręce, ten aspekt muzyki ESOTERIC jeszcze mocniej zyskał na sile.
Od tego czasu każde kolejne wydawnictwo stanowi realizacyjny majstersztyk, który pozwala w pełni cieszyć się kompleksową aranżacyjnie i wielowarstwową muzyką. Bo badać i odkrywać te albumy na nowo można latami. Wydane w 2008 roku opus magnum zespołu ("The Maniacal Vale") nadal potrafi mnie zaskoczyć czymś, czego nie doszukałem się w żadnym z poprzednich odsłuchów. Przede wszystkim jednak MIAŻDŻY mnie pod kątem emocjonalnym. Słuchając ESOTERIC doświadczyłem i nadal będę doświadczać prawdopodobnie jedne z najsilniejszych muzycznych doznań w ogóle. Ich funeral doom to nie bezsensowne zamulanie oparte na mieleniu jednego riffu w nieskończoność i garach w rytmie 20 BPM, a prawdziwy egzystencjalny rollercoaster. Od horroru, lęku i pustki aż po triumf, wewnętrzny spokój i poczucie spełnienia. To dzięki tym kontrastom tak bardzo jeżą mi się włosy na skórze, gdy słyszę "The Secret of the Secret", "Circle" czy "Descent". A poza tym jest to zwyczajnie kurewsko ciekawe muzycznie, czerpiąc inspiracje od wykonawców często daleko wykraczających poza metal. A nawet w jego obrębie zdarzają się tu erupcje wściekłości i szybkości będące oldschoolową deathmetalową jazdą, czy - z drugiej strony - wycieczki w rejony post/sludge rodem z Neurosis. Nawet zważywszy więc, że przeważająca część materiału ESOTERIC to wydawnictwa dwupłytowe zawierające ~100 minut muzyki, to nie sposób się nudzić ani przez moment. To ogromne osiągnięcie.
Ten wpis chciałbym zadedykować moim ulubionym albumom tej brytyjskiej hordy. Zważywszy, że "ulubione" oznacza w tym przypadku aż pięć płyt może delikatnie zdradzać, że ESOTERIC uwielbiam :) Zalecam więc zaparzenie sobie herbaty, bo post ten długością dorównywać będzie czasowi trwania przeciętnej płyty omawianego zespołu. Jedziemy!
1994 - Epistemological Despondency
Już na pierwszym LP szóstka młodzieńców z Birmingham mogła pochwalić się niepowtarzalnym stylem, nawet w obrębie wciąż raczkującego jeszcze funeral doomu. To nagranie z muzyką jeszcze bardziej opresyjną i klaustrofobiczną niż ikoniczny debiut Winter. To także prawdopodobnie jedyna płyta, która potrafiła wywołać we mnie przerażenie. Do dzisiaj pamiętam, jak podczas jednego z nocnych odsłuchów z otępionego pół-snu wyrwałem się zlany potem. Jest to zdecydowanie najcięższy materiał zespołu, najbardziej surowy i toporny aranżacyjnie, aczkolwiek pod tym względem i tak o milę lepszy niż większość wydawnictw z ekstremalnym doomem w tym czasie. Już otwierający całość "Bereft" po kilku minutach obcowania z ważącym tysiąc ton riffem, zamienia się w graniczącą z noise kakofonię pisków, sprzężeń, elektroniki i szaleńczych wokaliz, gotową w mig odsiać każdego słuchacza z przypadku. Growl Chandlera jest potworny i odhumanizowany, do tego często zwielokrotniony czy przechodzący do maniakalnego krzyku. Co ciekawe, druga połowa płyty zawiera akcenty przywodzące na myśl stoner doom - są tam fragmenty charakterystyczne dla klasycznego grania, z chwytliwymi solówkami na czele. Jednak już wieńczący całość "Awaiting My Death" to ponowny skok w otchłań rozpaczy i depresji, nie pozostawiający ani promyka nadziei. Mocne cholerstwo.
Podobnie jak na następnym albumie, jest tu trochę niedostatków produkcyjnych i amatorszczyzny. Perkusja momentami brzmi jak przesypywanie kartofli, aczkolwiek ja należę do zwolenników brzmienia takiego "Failures for Gods", więc i w tym przypadku nie mam z tym żadnego problemu :D
Najlepsze utwory: "Bereft", "Lamented Despondency"
1997 - The Pernicious Enigma
Drugi album ESOTERIC, jeśli nie jest najlepszym w dyskografii, to zdecydowanie najbardziej potężnym i monumentalnym, a także najtrudniejszym do przebrnięcia. Niemal 2 godziny (!) muzyki równie przytłaczającej co na debiucie, z totalnie gęstym klimatem dającym się kroić nożem, samplami z Czasu Apokalipsy (arcydzieła równie opresyjnego) i utrzymanej w większości w ślimaczych tempach, acz uświadczyć można tu i blasty. "The Pernicious Enigma" jest jednak wydawnictwem znacznie bardziej atmosferycznym i, hmm, wielobarwnym. Wspomniany w drugim paragrafie oniryczny/narkotyczny klimat najbardziej daje się odczuć właśnie tutaj. Gitary potrafią brzmieć prawdziwie magicznie, przenosząc słuchacza do jakby całkowicie alternatywnej rzeczywistości i tworząc senne pejzaże. Czasem wręcz ciężko stwierdzić, czy to wiosło, czy już syntezator albo jakiś klawisz - tak niepowtarzalne są zastosowane tu efekty i modyfikacje brzmienia. Wystarczy posłuchać 4 pierwszych minut otwierającego album "Creation (Through Destruction") by całkowicie odpłynąć w jakieś nieopisane rejony ludzkiego umysłu. To już jest poziom wyżej niż utrzymany głównie w odcieniach szarości debiut. Zawarty tu materiał jest bardziej zróżnicowany i zwyczajnie ciekawszy. Wspomnieć warto o "NOXBC9701040", improwizowanym utworze przypominającym wręcz jakiś psychodeliczny jam, z sekundy na sekundę coraz intensywniejszy i gęściejący. Solidny lot w kosmos. Takich odniesień do space rocka jest tu zresztą więcej, np. w wieńczącym całość "Passing Through Matter", które w końcówce przenosi słuchacza w rejony mglistego niebytu. Niesamowita rzecz.
Zdecydowanie nie polecam tego albumu na pierwszy kontakt z muzyką zespołu, bo można się solidnie odbić. Na pewno nie jest to rzecz do codziennego słuchania - okej, to cecha chyba każdej płyty ESOTERIC, ale tutaj jest ona nasilona najbardziej. W żadnym wypadku nie powinno też lecieć w tle, bo to zwyczajnie nie ma sensu. Najlepiej położyć się, zgasić światło i powoli przejść przez portal do innego świata. Pod względem rozmachu jest to na pewno jeden z najpotężniejszych albumów metalowych ever i wymaga odpowiednio tyle cierpliwości. Zapewniam jednak, że po stokroć warto.
Warto wspomnieć, że jakiś czas temu wydana została zremasterowana wersja z tej pozycji. Brzmienie jest czytelniejsze i klarowniejsze, a do tego uwydatniono i podkreślono niektóre efekty, które wcześniej ginęły w miksie. Słuchałem tylko raz, ale udało mi się dostrzec kilka patentów, których nie wyłowiłem wcześniej. Chyba jednak wolę oryginalny sound - ta surowość i niedostatki realizacyjne jakoś wkomponowują mi się w to przytłaczające człowieka monstrum.
Najlepsze utwory: "Creation (Through Destruction)", "A Worthless Dream", "Passing Through Matter" (z fajną niespodzianką na końcu, mogącą przyprawić o nieoczekiwany zawał serca, hehe)
Z racji tego, że wpis ten zaczyna przypominać tasiemca, zakończę w tym momencie i pozostałe trzy pozycje zostawię na część drugą. Powinna ona pojawić się niebawem. Stay tuned!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz