sobota, 6 czerwca 2020

Dziewięć najważniejszych albumów w mojej metalowej wędrówce

Sprostowanie: post ten oryginalnie pojawił się na Facebooku. Tutaj wstawiam go lekko zmodyfikowanego.

Jako że konkurencja (ha!) pod postacią Fallen Geeks of Doom udzieliła mi zaszczytnej możliwości pochwalenia się kilkoma albumami mającymi niebagatelny wpływ na mój młody metalowy umysł I mnie jako człowieka w ogóle, to łapcie tutaj dziewięć mych płyt życia. Niekoniecznie najlepszych z najlepszych, nie zawsze nadal stawianych przeze mnie w panteonie faworytów, ale po prostu z takiego czy innego powodu bardzo ważnych. Wszelkie topki czy podsumowania zawsze na propsie, lubimy je czytać, ja chętnie takową napiszę, zwłaszcza że jest mocno osobista. Miłej lektury!

PS Kolejność raczej bez znaczenia
PS2 Uwaga, post jak zwykle jest cholernie długi, polecam zaparzyć sobie rumianku tudzież innego 0,7

DEATH – The Sound of Perseverance

Powiedzieć, że usłyszenie tej płyty to był szok I rewolucja to nie powiedzieć nic. Ostatni album wielkiego DEATH zrobił mi wodę z mózgu I całkowicie zmienił postrzeganie gitarowych dźwięków. Tak naprawdę od “The Sound of Perseverance” zaczęło się świadome słuchanie muzyki I rozpracowywanie poszczególnych elementów brzmienia zespołów. Nie były to wrota do metalu per se, ale rzecz która zwyczajnie poszerzyła moje widzenie I przypieczętowała moją tożsamość. I mimo że dzisiaj preferuję “Leprosy” czy “Symbolic”, to I tak stawiam ten album bardzo wysoko I nadal słucham z nieopisaną przyjemnością. Ma on swoje wady – chociażby zbyt rozwodnione momentami kompozycje – ale przymykam na to oko w obliczu ogólnej doskonałości. Warto też wspomnieć, że w tym szczytowym momencie przez jakieś pół roku praktycznie nie słuchałem niczego innego prócz DEATH ;)



FEAR FACTORY – Demanufacture
Na szał związany z Panterą czy Machine Head nigdy się nie załapałem, ale inny czołowy przedstawiciel szkoły szarpanych riffów był w zasadzie moją introdukcją do bardziej ekstremalnych odmian metalu. O ile teraz z późniejszymi dokonaniami FEAR FACTORY jest mi mocno nie po drodze, tak wspaniały (nadmieńmy – deathmetalowy!) debiut I jeszcze lepszą dwójkę uwielbiam do dziś. Cóż to był za cios! Mechaniczna precyzja, miażdzące “karabinowe” riffy Cazaresa, niepowtarzalny klimat kiczowatego s-f I fabrycznego chłodu, Burton jeszcze nie irytujący swym wyciem, a dostarczający naprawdę porządne wokale – zarówno te krzyczane, jak I te przypominające robotyczny śpiew. “Demanufacture” to rzecz jedyna w swoim rodzaju, pomimo zapoczątkowania stylu, w którym zespół porusza się do dziś – choć na znacznie niższym poziomie. I co jak co, ale tak klimatycznej kompozycji jak “A Therapy of Pain” nie powstydziłby się nawet Godflesh. Mam kurewski sentyment do “Demanufacture”, nie ukrywam – co nie zmienia faktu, że czysto obiektywnie płyta ta doskonale broni się nawet w 2020.


BATHORY – Hammerheart
To jedna z tak zwanych płyt tektonicznych: n-i-e d-o z-a-j-e-b-a-n-i-a. O tym albumie powiedziano już chyba wszystko, tak więc nie będę się mocno rozwodził. Esencja tego o co chodzi w metalu I basta. Geniusz I absolut. Narodziny I jednocześnie szczyt tzw. Viking metalu. Poetyckie piękno miesza się z wodospadem krwi I szczękiem stali. Płyta porażająca wręcz swą potęgą I monumentalnością, na co składa się wiele elementów – niedoskonałe technicznie, acz pełne pasji I ognia wokale Quorthona, masywne I przybrudzone brzmienie, topornie I z niezłomną konsekwencją uderzające bębny. “Shores in Flames” to definitywnie jeden z najważniejszych I najbardziej działających na wyobraźnię utworów jakie słyszałem w życiu. “Home of Once Brave” zaś to muzyka zdolna przenosić góry I rozstępować morza. Nieskalana, boska wręcz siła. A żeglowanie przy akompaniamencie tej płyty to jedno z najlepszych życiowych doświadczeń ever.


BURZUM – Hvis Lyset Tar Oss
Kolejna płyta, o której wiele więcej niż już zostało powiedziane powiedzieć nie można. Niepodważalny klasyk I definicja tego, o co biega w tej muzyce. BURZUM stanowi po prostu portal do innego, magicznego, lepszego świata. Już pierwsze sekundy tego albumu chwytają za serce – niepowtarzalny motyw klawiszowy, który zostaje z tobą już do końca życia. Ten album to uchwycenie czystej esencji, dowód że prostymi środkami można osiągnąć niemal absolut I wytworzyć niesamowity klimat. Opowiadam oczywistości, ale co poradzę. “Hvis Lyset Tar Oss” to jeden z pierwszych albumów, który zdołał mnie całkowicie pochłonąć – pełna immersja, zamknięte oczy, nie liczy się nic oprócz wspaniałej muzyki. Tego, że cały tzw. Atmospheric black metal stoi na tej płycie, chyba nie muszę dodawać? Aha – równie dobrze mógłbym dać tutaj “Filosofem”, ale ostatnio gdy mam ochotę na Burzum częściej sięgam jednak po trójkę – ten argument więc przeważył szalę.


SATYRICON – Rebel Extravaganza
Ten album zmiażdzył mnie stosunkowo niedawno. Gdy dopiero odkrywałem black metal, zimowy I tajemniczy “Dark Medieval Times” rządził po wsze czasy. “Rebel Extravangza” to jednak materiał na zupełnie innym, astralnym wręcz poziomie. Dzięki tej płycie zrozumiałem, jaka myśl przewodnia stała za początkami gatunku, jaki światopogląd towarzyszył młokosom odpowiedzialnym za muzyczną rewolucję wybuchłą w Norwegii na początku lat 90. Bunt, radykalizm I sprzeciwienie się wszystkiemu, co bezpieczne I komfortowe. Taka właśnie jest ta płyta, mimo że wydana została dopiero w 1999r. Jest to jeden z najbardziej szczerych I bezkompromisowych albumów jakie znam. Satyr I Frost byli ostro wkurwieni na to, co odpierdala się na scenie blackmetalowej – widzieli powolne zatracanie tożsamości tego zjawiska I ostateczny obrót w groteskę pod postacią symfonicznego black metalu. Zerwali łańcuchy wiążące ich z przeszłością, wypięli się na tradycję I nagrali album zimny, bezlitosny, odhumanizowany, przepełniony nienawiścią do skurwiałego gatunku ludzkiego. Nie byłoby przesadą powiedzieć, że “Filthgrinder” to najlepszy utwór blackmetalowy w historii, a trwająca trzy minuty kanonada blastów w finale to jeden z najintensywniejszych momentów w muzyce jakie znam. Zresztą całość to monolit I wielkie “fuck you all”, co zresztą nie wszystkim się spodobało – I wcale nie miało.


BLUT AUS NORD – The Work Which Transforms God
Załóżmy, że jest jeszcze era bez jutubów, torrentów i takich tam. Ktoś posłuchał sobie dwóch pierwszych albumów projektu Vindsvala, po czym przychodzi do niego stary kumpel i mówi "ej, na bazarze zgarnąłem nowego cdka BaN, dawaj posłuchamy". Wkłada płytę do odtwarzacza, po tym ten pierwszy śmieje się, że ruskie zrobili kumpla w chuja i nagrali mu jakiś inny zespół. Otóż skończyło się hasanie po lesie, zbieranie szyszek i sławienie Odyna. Teraz budzisz się w psychiatryku. Zewsząd 4 ściany i kurewski mrok. W głowie kotłują ci się przerażające wizje, a w uszach masz rój os. Za drzwiami słyszysz obłąkane krzyki, jęki i niezrozumiałe pomruki. Do tego miewasz sny, w których znajdujesz się w opuszczonym, post-industrialnym zakładzie pracy, po nim zaś goni cię biomechaniczna kreatura zaprogramowana, by zabijać. Pomiędzy tym horrorem, na jawie, dostrzegasz jednak strzępy światła. Dostrzegasz Piękno i Boga pokazującego ci swe oblicze, upajasz się w tej krótkotrwałej dozie mistycyzmu. I taka właśnie jest ta płyta. Absolutnie genialne arcydzieło, doskonale operujące potężnym narzędziem - kontrastem. Rzecz potrafiąca mrozić krew w żyłach, a za chwilę wzruszać. A czysto instrumentalnie? Człowieku, co tu się odpier... to nie są riffy, to luźne plamy dźwiękowe odpowiadające umysłowi szaleńca, do tego wspomagane bębnami z potężnym pogłosem i nieludzkimi samplami (te z "Inner Mental Cage" naprawdę napawają zgrozą). W tle echa, chóry potępionych dusz, co jakiś czas charkot i rzyg z ust wokalisty, sam już się zastanawiasz, czy z tobą jest coś nie tak, czy z twórcą tej abominacji, czy takie coś mógł nagrać zdrowy psychicznie człowiek? "The Work Which Transforms God" to dzieło zimne, bezduszne, odhumanizowane, a jednocześnie cholernie natchnione i utrzymane w duchu religijnego uniesienia. Taką płytę nagrywasz raz w życiu, ot co.


diSEMBOWELMENT – Transcendence Into the Peripheral
Wytaczamy ciężkie działa. Australijczycy z diSEMBOWELMENT nie zawitali na scenie na długo, ale swoim jedynym pełnym albumem roznieśli wszystko w drobny mak I przy okazji zainspirowali całą masę zespołów parających się ociężałą, grobową muzyką. Zapuściwszy korzenie w rejonach grindcore’a, nagrali chyba najbardziej brutalny I ekstremalny album doom/death metalowy jak to tylko możliwe. Ślimacze, ważące tonę riffy grane na tle blastów to tutaj chleb powszedni. To nietypowe połączenie wpływów muzyki klimatycznej I powolnej z bezlitosnym nakurwem tworzy prawdziwie opresyjną I miażdżącą atmosferę. “Transcendence Into the Peripheral” to album przepełniony trującym miazmatem niepokoju, patologii I zepsucia. Spora zasługa w tym prawdziwie chorych I obrzydliwych wokali Renata Galliny, a także mocno nagłośnionych garów (I kapitalnie zaaranżowanych – te stopy!) z potężnym pogłosem. To prawdziwie przytłaczający, niepowtarzalny album. Zwyrodniała I psychopatyczna aura otaczająca ten materiał sprawia, że na pewno nie jest to rzecz do codziennego odsłuchu w ramach relaksu po pracy. Ja odpalam “Transcendence into the Peripheral” raz na pół roku albo I rzadziej, ale zawsze jest to odsłuch z pozycji kolan. W szczególności ostatni utwór, “Cerulean Transience of all my Imagined Shores” to zjeżone włosy na ciele za każdym razem – końcowe minuty to czysty terror na ludzkiej psychice. Jest to być może najlepsza płyta, jaką w życiu słyszałem.


SUMMONING – Minas Morgul
Ha, niespodzianka. Co ten album w ogóle robi wśród pozostałych z tej listy? Też się zastanawiam, lecz nie da się ukryć, że SUMMONING miał niebagatelny wpływ na moją młodą muzyczną wyobraźnię. Pewnie, dziś muzyka Austriaków brzmi jak wiocha I cepelia dla nerdów zarywających nocki w Hirołsy. Momentami wieje straszną taniochą I tandetą. A jednak nie da się ukryć, że jest w tym potężny czar I urok. Mnie wystarczy spojrzeć na tę zajebistą okładkę I już odpala się magia sentymentu, gapienie się w horyzont w pogoni za czymś totalnie nieuchwytnym… raz na ruski rok człowiek po prostu odpali tę płytę, urządzi sobie wieczór nerdozy, poprawi trylogią Władcy Pierścieni I nie będzie w tym nic złego. A mówiąc zupełnie szczerze, czysto muzycznie album ten broni się do dzisiaj. Tak jak później monotonia I powtarzalność motywów potrafiły zabić, tak tutaj proporcje są odpowiednio zachowane I nawet gitary służą do czegoś więcej niż jedynie jako tło do dungeon synthu lecącego na froncie. A że będzie siara jak przyjdzie sąsiad I zobaczy czego słuchasz? To akurat przypadłość połowy metalu, więc nie ma się czego obawiać, hehe.


PRIMORDIAL – Redemption at the Puritan’s Hand
Lata mijają, człowiek poznaje coraz więcej płyt I otwiera się na nowe brzmienia (ta, jasne), a ja dochodzę do wniosku, że PRIMORDIAL to chyba zespół mojego życia. Muzyka Irlandczyków otwiera we mnie zupełnie nowe pokłady wrażliwości I za każdym razem sprawia, że serce zabije szybciej, a oczy zaszklą się łzami. Dla mnie w muzyce rozchodzi się przede wszystkim o EMOCJE I szczerość przekazu, a ten zespół wprost nimi kipi I buzuje. Albumy PRIMORDIAL szarpią za pewne niesamowicie czułe struny mojej duszy. Odsłuchom towarzyszy cała gama odczuć – od wzruszenia, poprzez zadumę aż po bojowy nastrój. Irlandczycy opowiadają poprzez muzykę dzieje gatunku ludzkiego na przełomie kilku tysięcy lat, od zarania pierwszych cywilizacji. To perypetie narodów dotkniętych tragedią, historie wzlotów I upadków największych imperiów (“and every empireeeeee will fall...”), refleksja nad kondycją ludzkości, smutne spojrzenie na upadek zachodniej moralności, rozliczenie się z bohaterami I tyranami. Muzyka PRIMORDIAL jest o czymś, o czymś konkretnym, z czym łatwo się zidentyfikować, bo wszyscy jesteśmy ludźmi I wszystkich nas to dotyczy, chociaż ignorantów mających to gdzieś nie brakuje. A wszystko to niesione przepotężnym I pełnym pasji wokalem Alana Averilla, który po prostu “kradnie show” pozostałym członkom zespołu, chociaż same kompozycje (sporo czerpiące zarówno z heavymetalowego kanonu, black metalu drugiej fali oraz tradycyjnych folkowych wpływów) też są bezbłędne – tutaj I gitary, I bębny towarzyszą w opowiadaniu historii I niejednokrotnie mówią więcej niż tysiąc słów. Widziałem PRIMORDIAL na żywo I jest to prawdziwie niezapomniane przeżycie – nigdy nie spotkałem się, żeby tylu ludzi na sali znało I śpiewało teksty. Zresztą polecam samemu zobaczyć, co dzieje się na nagraniu “The Coffin Ships” z gigu w Dublinie. Niesamowita sprawa. “Redemption at the Puritan’s Hand” nie jest najlepszą płytą tego zespołu, ale jest najbardziej obfita w zróżnicowane nastroje I porusza mnie w największym stopniu. Z tego powodu wybór padł na nią, choć mógłby I na pięć innych albumów.


No I to by było na tyle, jeśli chodzi o danie główne. Zapewne domyślacie się, że zawężenie listy do jedynie dziewięciu pozycji było bolesnym przeżyciem, bo decyzja co odpuścić nie była prosta. We wzmiankach honorowych koniecznie muszą się znaleźć takie rzeczy, jak SLAYER “Reign in Blood”, IRON MAIDEN “Seventh Son of the Seventh Son”, debiut RAGE AGAINST THE MACHINE, TOOL “Aenima”, FAITH NO MORE “King for a Day, Fool for a Lifetime”, CARCASS “Necroticism – Descanting the Insalubrious”, ASPHYX “Deathhammer”, OBLITERATION “Black Death Horizon”, INCANTATION “Diabolical Conquest”, EVOKEN “A Caress of the Void”, BOLZER “Aura”, CANDLEMASS “Epicus Doomicus Metallicus” I wiele, wiele innych… o pewnych oczywistościach nie było co pisać, bo zostały przewałkowane już milion razy I szkoda na to klawiatury. Zresztą są pewne zespoły, które ukształtowały praktycznie każdego I ja nie jestem wyjątkiem.

Jeśli dla kogoś lista jest “zbyt metalowa” (co to kurwa w ogóle ma znaczyć, przecież jesteście na blogu metalowym głupie chuje) to przepraszam, wielokrotnie podkreślałem że jestem zakutym metalowym łbem I to się raczej prędko nie zmieni. Wiem, że teraz w modzie jest otwarty umysł I różnorodny gust – czasem mam wrażenie, że przyznanie się do lubienia metalu jest passé - ale do zakutego łba ciężko się przebić I już. Taka sytuacja. Mam nadzieję, że się podobało I historia rozliczy przychylnie mój gust. Pozdrawiam z lecącym “Kill’em All” w tle!

Do pomęczenia się z podobną listą wzywam kolegę z bloga Trochę subiektywizmu. Po metalowemu. Polecam zresztą poświęcić chwilę i spojrzeć na stronę, bo fajne teksty tam są, tylko trzeba to rozkręcić. Wspierajmy hobbystów i ludzi z pasją, bo warto.

4 komentarze:

  1. Bardzo fajny tekst, powinieneś zdecydowanie więcej pisać takich "przekrojówek" jak ten czy jak tekst o Blut Aus Nord. No i plus za wielkie jaja i docenienie Fear Factory - w czasach gdy jebanie tej kapeli jest modne - a metaluchy to niestety lemingi podążające za każdym trendem - wspomnienie o tej zacnej kapeli wymaga odwagi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za miłe słowa, co do tego typu zestawień masz jak najbardziej rację, zwłaszcza że są przyjemne do pisania. Mam już w planach tekst o Primordial oraz Candlemass - muszę tylko poczekać na atak weny :D a co do FF - cóż, dla mnie to kawał historii, zespół na pewno z pomysłem na siebie tylko flirtujący z trendami z którymi mnie (mówię o okresie po "Obsolete", chociaż "Mechanize" jest naprawdę udaną płytą, zresztą i na pozostałych znajdą się killery choćby fenomenalny "Slave Labor") i większości metaluchów raczej nie po drodze. Ale żeby powiedzieć coś złego o dwóch pierwszych, trzeba mieć naprawdę spore pokłady złej woli.

      Usuń
  2. Witam i przybywam z "Trochę subiektywizmu". "Czelendż" jak najbardziej fajny i widzę ostatnio mocno popularny na fejsach. Powinieneś się też kiedyś pokusić o kolejne części. U mnie z kolei jako, że oceniam punktami, warto po prostu zajrzeć w recki gdzie dałem dyszkę. Fear Factory to fakt, spore zaskoczenie z Twojej strony (w sensie sam się nie spodziewałem :)), ale kolega wyżej chyba trochę koloryzuje, bęcki to im się jednak mniejsze dostawały niż np. wspominane Machine Head czy Pantera. Sam średnio za nimi przepadam, ale dwie pierwsze płyty - mimo, że zupełnie różne - akurat są naprawdę zajebiste.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej. O kolejnych częściach pomyślę, można coś uklepać ze wspomnianych tu pozycji honorowych, zresztą po wstawieniu tego posta zreflektowałem się, iż zapomniałem o paru oczywistościach jak Ved Buens Ende, więc pewnie się nadrobi. A Fear Factory dziś nie jest już dla mnie absolutem jak niegdyś (zasłuchiwałem się w dyskografii godzinami), ale jak już powiedziałem - "Soul of a New Machine" i "Demanufacture" to pozycje nieśmiertelne w moim katalogu :)

      Usuń