sobota, 28 marca 2020

case study #1: Dlaczego późny NILE jebie zgniłym faraonem?

Jak się miewał metal śmierci podczas późnych lat 90-tych, nie trzeba mówić. Po trwającej dobre 4-5 lat złotej erze, kiedy światło dzienne ujrzała cała masa fenomenalnych krążków, nastał czas, nomen omen, rozkładu i agonii. W Stanach death dotarł niemalże do mainstreamu, ale nie zasiadł tam na dłużej, bowiem na horyzoncie czaiły się takie zjawiska jak symfoniczny black metal czy nu metal...


"Festivals of Atonement"

Z tymi czas obszedł się okrutnie, co nie zmienia faktu, że dla słuchaczy Death, Obituary czy Morbid Angel nastał okres posuchy. Dobra, ale po co w ogóle prawię o takich oczywistościach? Ano dlatego, że wtedy na scenę wjeżdża NILE i już niedługo ma się okazać, że narobi trochę zamieszania. Wydane w 1994r. pierwsze demo przechodzi raczej bez echa (aczkolwiek polecam je obadać, jeśli nie znacie - można się mocno zdziwić co grała horda Karla Sandersa na początku), ale już rok później ukazuje się mocno obiecujące EP "Festivals of Atonement", na którym pojawiają się pierwsze unikalne pomysły mające zapowiedzieć późniejszą drogę zespołu. Prawdziwą zawieruchą jest jednak zdradzający fascynacje Lovecraftem debiut, skąpany w piaskach Egiptu. W 1998r. wychodzi "Amongst the Catacombs of Nephren-Ka" i zapoczątkowuje odrodzenie gatunku.



"Amongst the Catacombs of Nephren-Ka"

Ależ to jest strzał! Trwający zaledwie 33 minuty album z muzyką szalenie porywczą, bezkompromisową i brutalną, a zarazem cholernie sugestywną i momentami z filmowym wręcz rozmachem. NILE już na tym etapie to świetni muzycy - w trwających przeważnie 2-3 minuty ciosach prezentują techniczne łamańce, nieoczekiwane zmiany tempa i pokręcone riffy. Do tej mieszanki zespół dodaje jednak rzecz całkowicie wcześniej niespotykaną - tzw. "egipskie wstawki", które później staną się zarazem ich znakiem rozpoznawalnym, jak i - spoilerując - przekleństwem. Owszem, taki Nocturnus już 8 lat wcześniej połączył klawiszowe wtręty rodem z filmów s-f z technicznym death metalem, ale tutaj mamy i orientalne instrumenty, orkiestrowe aranżacje (na czele z genialnym wstępem do "Ramses, Bringer of War", inspirowanym angielskim kompozytorem Gustavem Holstem), i wrzaski obdzieranej ze skóry kobiety, i śpiewy tybetańskich mnichów - a wszystko to spójnie zaimplementowane w deathmetalowy rdzeń muzyki, nie powodując zgrzytania zębów! Tutaj po prostu "siadło" wszystko. Jest to rzecz niesamowicie świeża i żywiołowa, przepełniona kreatywnym duchem, także w tradycyjnej warstwie death metalu - owszem, sporo tu inspiracji Morbid Angel czy Suffocation, jednak NILE już tutaj prezentuje całkiem oryginalne riffy, do tego podparte świetnymi aranżami. Trzech wokalistów - do tego łatwych do odróżnienia - też robi robotę. A taki "Die Rache Krieg Lied der Assyriche"? Przecież to brzmi jak maszerujący przez pustynię legion, skandujący swój wojenny okrzyk, wspierany przez mitologiczne kreatury, gotowy siać pożogę i zniszczenie.



"Black Seeds of Vengeance"

Pod kątem historycznym, jest to zdecydowanie najważniejsza płyta NILE. Jednak już dwa lata później ma przyjść coś jeszcze potężniejszego, jeszcze bardziej monumentalnego i klimatycznego! "Black Seeds of Vengeance" to moim skromnym zdaniem opus magnum zespołu - a zarazem chyba najtrudniejszy do strawienia album. Poziom brutalności sięga momentami cienkiej granicy absurdu, nigdy jednak nie mamy tu do czynienia z przesadą, czyniącą muzykę nieakceptowalną. Podczas gdy debiut to batalistyczny wpierdol, dwójka NILE jest jak leżenie na stole ofiarnym w jakiejś zasyfionej komnacie wewnątrz piramidy. Z sarkofagów powstają zmumifikowane ciała, słychać syk węży i basowy pomruk kruszący wazy, a tobie za chwilę wykroją serce. To zdecydowanie najmroczniejszy materiał zespołu, zawierający zarazem takie szlagiery jak utwór tytułowy (z ikoniczną końcówką, świetnie działającą jako zamknięcie koncertu), "Masturbating the War God" (zajebisty tytuł) - w którym jest i miejsce na obłędne zwolnienia, i na podniosłe orkiestracje - czy pierwszą "epicką" kompozycję w dziejach zespołu, a mowa tu o 9-minutowym, wielowątkowym "To Dream of Ur", który jest zarazem kwintesencją wszystkiego, co w NILE najlepsze. Złowieszcze inkantacje na tle rytualnych bębnów przeplatane masywnymi wjazdami podpartymi podwójną stopą, majestatyczne solo, powoli snująca się, atmosferyczna końcówka (kurwa, ten zespół naprawdę potrafił kiedyś grać w wolnych tempach!). Do tego najlepsza produkcja spośród całej dyskografii - ani wcześniej, ani później nie mieli tyle dynamiki w brzmieniu. I jak grają blasty, to nawet werbel słychać! (co wcale nie jest takie oczywiste w przypadku późniejszych płyt). Warto też zauważyć, że to pierwszy materiał z Dallasem Toler-Wadem, który zagości w NILE na ponad 15 lat. Już tutaj wnosi swoje zajebiste wokale, a nawet pisze jeden z najchwytliwszych numerów na płycie, czyli "Multitude of Foes".



"In Their Darkened Shrines"

Myślał ktoś, że nie da się jeszcze "bardziej"? To się grubo mylił, bo wydany w 2002r. "In Their Darkened Shrines" to dzieło tak rozbuchane, tak przepełnione barokowym przepychem i ornamentyką, że już bardziej się nie da. Brzmi to trochę strasznie, jednak mimo tej całej przesady i bycia "over the top" ten album broni się doskonale. Pod względem rozmachu i ambicji to zdecydowanie najwznioślejszy materiał zespołu. Znajdziemy tu m. in. arcyklimatyczny "Sarcophagus" (i jeszcze bardziej mi smutno, że ostatnimi czasy stronią od wolnych utworów), EPICKI, narracyjny "Unas, the Slayer of the Gods" z genialnymi partiami deklamowanymi ("Unas hath taken possession of the hearts of the gods" i tak dalej...) czy czteroczęściowy utwór tytułowy, na czele z wieńczącym całość w pięknym stylu "Ruins", w którym popisy na leadach są po prostu fenomenalne. Kiedyś uważałem ten album za najlepszy w dziejach NILE, teraz jednak jawi mi się jako troszkę za długi - jeden czy dwa utwory można by wyciąć. Jest to taka dawka Nilu, po której trzeba nieco odetchnąć. Nie zmienia to faktu, że to nadal kawał świetnej muzyki, a zarazem przykład zespołu w szczycie swej chwały i mocy twórczej.



"Annihilation of the Wicked"

Tym razem bardziej się już nie dało. Trójka NILE to bariera, za którą prawdopodobnie znaleźlibyśmy już groteskę i autoparodię. Na szczęście zrozumieli to i członkowie zespołu - w nieco odświeżonym składzie. Przede wszystkim do załogi dołączył grający w niej do dzisiaj bębniarz George Kollias. "Annihilation of the Wicked" to najbardziej bezpośredni album Egiptologów od czasów debiutu. Jeżeli komuś nie odpowiadała zbyt "kinowa" formuła poprzedniej płyty i zbytnie skupienie się na aranżach spoza metalu, to tutaj otrzyma za to pełną rekompensatę. "Annihilation..." posiada pewną przewagę nad późniejszymi płytami, że nadal zawiera ten pierwiastek innowacyjności i unikalnego klimatu z pierwszych dzieł zespołu - osiąga to po prostu innymi środkami. To płyta na wskroś deathmetalowa, cholernie brutalna i osiągająca momentami iście demoniczne prędkości, a także najbardziej nastawiona na tnące niczym żyleta riffy. Gitary bywają obłędnie szybkie, oparte na downpickingu ("The Burning Pits of Duat"), czasem zaś serwują sugestywne melodie, powodujące iż naprawdę czujesz palący żar pustyni (końcówka "User Maat-Re"). Koniecznie wspomnieć też trzeba o ikonicznym pojedynku na solówki w "Cast Down the Heretic" - to niemal trzy minuty uczty dla uszu. Mimo że nie ma na "Annihilation..." tak monumentalnych kompozycji jak wspomniane wcześniej "To Dream of Ur" czy "Unas...", to i tak znajdzie się tu miejsce dla trzech utworów trwających ponad 8 minut - co więcej, wszystkie one trzymają w napięciu i cudownie budują klimat. Duża w tym zasługa wyjących niczym wojenne rogi melodii, stanowiących kulminację tych kawałków.



"Ithyphallic"

Tak naprawdę każda z tych czterech płyt wyróżnia się na swój sposób i nie miałbym żadnego problemu, by ktoś miał którąkolwiek z nich postawić na piedestale - mnie najbardziej odpowiada akurat zatęchły grób z "Black Seeds of Vengeance". Potem stało się jednak coś niedobrego. Gdzieś znikła ta magia, a kolejne albumy - z różnych powodów - zaczęły trącić myszką. Dlaczego?

  • Brzmienie. Okej, nigdy może nie było perfekcyjne. Najbliżej ideału jest wg mnie właśnie na dwójce. Nie każdemu musi odpowiadać striggerowany werbel na debiucie czy lekko nasterydowana produkcja "Annihilation...". Jednak już "Ithyphallic" - choć to moim skromnym zdaniem bardzo dobry krążek, z ciekawymi pomysłami - mocno cierpi z powodu płaskiego i dziwnie przymulonego brzmienia. "At the Gates of Sethu" było zaś cholernie czyste i sterylne. Z kolei to co zaprezentowane jest na dwóch ostatnich płytach to już całkowita porażka i antyteza tego, jak brzmieć powinien death metal. Kwintesencja spierdolenia modern metalu właśnie.
  • Perkusja. Ja wiem, że Kollias jest uważany za ścisłą czołówkę metalowych pałkerów, ale jak dla mnie jego gra nie umywa się do tego, co prezentowali wszyscy trzej poprzedni bębniarze NILE. Pete Hammoura - BOMBA, jego zabawy rytmiką na "Amongst..." to coś pięknego. Z tego co pamiętam to doznał jakiejś kontuzji i potem już tylko nagrał swoje partie do "To Dream of Ur". Wielka szkoda. Derek Roddy - może nie miał tak charakterystycznego stylu, ale wciąż w tej ultra-gęstej rąbaninie potrafił zawrzeć masę ciekawych przejść. Zaś Tony Laureano na trójce to po prostu mistrzostwo świata - nie będę mówił więcej, wystarczy posłuchać środkowej partii otwierającego utworu. Ascetyzmu i elegancji tu za grosz, można wręcz doszukiwać się pewnego "overplayu", ale w tak pięknym stylu - mogę to przyjmować garściami. Zaś George Kollias napierdala nudne blasty w 280 BPM, zwłaszcza na ostatnich płytach. Na Anihilacji i płycie z fallusem jeszcze można było zawiesić ucho na jego popisach, potem już tak średnio. Ten punkt jednak łączy się z poprzednim - jeśli perkusja brzmi jak gówno, to niestety ciężej też wyłapać poukrywane smaczki.
  • Tak zwane egipskie wstawki. Mam wrażenie, że tak mniej więcej od czasów "Those Whom the Gods Detest" mamy do czynienia z nieustannym recyklingiem już używanych patentów. Ot, wstawić jeden czy dwa utwory na środku płyty z jakimś tam niezapadającym w pamięć plumkaniem - zapewne służy to po prostu przełamaniu monotonii, która w przypadku technicznego brutal death metalu może się dość łatwo wkraść; to zrozumiałe. Gdzie jednak podziały się takie przerywniki jak "Die Rache Krieg Lied der Assyriche", "Whisper in the Ear of the Dead", pierwsza część "In Their Darkened Shrines" czy cała wręcz końcówka "Black Seeds..."? Robiły one równie duże wrażenie co właściwa, metalowa część tej muzyki. Nie mówiąc już o umiejętnie wkomponowanych samplach, użyciu gongów etc. - ten pierwiastek jakby zaniknął w późniejszej twórczości NILE, bądź jak już wspomniałem nosi znamiona dość leniwego recyklingu motywów. Owszem, część tego orientalizmu zachowała się chociażby w gitarowych skalach, jednak i tym brakuje jakiegoś polotu znanego choćby z "Annihilation...". Mam wrażenie, że zespół stał się zwyczajnym technicznym death metalem jakich wiele.
  • Urozmaicenie temp. Tu muszę oddać trochę czci i honoru płytom post-"Annihilation...", bo takie "Eat of the Dead", "4th Arra of Dagon" czy "The Chaining of the Iniquitous" to fenomenalne utwory. Ale znowu, dwie ostatnie to niemal ciągła sieka bez wytchnienia, oczywiście z Dżordżem napierdalającym swoje blasty niemal do porzygu. A ja chciałbym dla odmiany, żeby NILE nagrał prawdziwie klimatyczną płytę death/doomową, bo wolne granie im naprawdę wychodzi(ło). 

"Those Whom the Gods Detest"

I tu muszę mimo wszystko pochwalić "Ithyphallic". Ma ona wprawdzie swoje bolączki - wspomniane już brzmienie, trochę zbyt dużo Dallasa na wokalach (przez co wkrada się monotonia), pierwsza połowa nieco słabsza od drugiej. ALE! Moim zdaniem dość skutecznie łączy ona rozbudowane wątki z poprzedniczki (dwa kolosy spajające album) z względnie prostymi ciosami w ryj, jakimi są pozostałe utwory. Jest prosto, bez zbytniego kombinowania, to po prostu fajne śmierć-metalowe utwory. Ba, czasem wręcz istne killery! W "Laying Fire Upon Apep" odpala się w pewnym momencie genialny riff, który w połączeniu z szarżą na bębnach tworzy niepohamowaną maszynę do headbangingu. Końcówka "The Essential Salts" zawiera jeden z najbardziej charakterystycznych motywów w dziejach NILE (i to jest dobra orientalna wstawka, kurwa jego mać!), zaś "Even the Gods Must Die" muzycznym rozmachem realizuje obiecaną przez tytuł wizję, do tego zamieniając się w ostatnich minutach coś na kształt solowych płyt Sandersa. Świetna sprawa. Cholera, przygotowując się do tego tekstu łapię się na tym, że coraz bardziej mi ta płyta siedzi. Nie jest to rzecz wielka jak cztery pierwsze, ale bogowie Egiptu przyłożyli jednak swoją rękę do tego materiału. 

"At the Gate of Sethu"

"At The Gate of Sethu" to nie do końca udany eksperyment, ale szanuję tę płytę za to, że pojawiają się tam śmiałe próby wprowadzenia czegoś nowego do konwencji Nilu, ot choćby czyste wokale. Fajnie wypadają tam też te prostsze, bardziej rytmiczne utwory w stylu "Lashed to a Slave Stick" z czwórki. Szczerze to rajcuje mnie ta płyta bardziej niż teoretycznie znacznie lepsza i esencjonalna "Those Whom the Gods Detest", która dla mnie jednak mocno męczy bułę pod koniec i zawiera spore znamiona tej tech/brutal "zwyczajności", która mnie zwyczajnie nudzi. "What Should Not Be Unearthed" jarała mnie po premierze, ale to chyba skutek genialnego koncertu, który zagrali wtedy w Progresji. Tu już niestety wszystkie cztery wymienione wcześniej punkty mają swoje zastosowanie i dość szybko płyta ta opuściła mą półkę. Zaś "Vile Nilotic Rites" to już kompletne rozminięcie się z tym, czego w metalu szukam. Jak dla mnie nadaje się niestety do spuszczenia w faraońskim kiblu. 

"What Should Not Be Unearthed"

A Wam jak siedzą ostatnie dokonania Sandersa i spółki? Zachęcam do gorącej i żywiołowej dyskusji - mam nadzieję, że pojechanie po ostatnich przeciętniakach kogoś zaboli i sprowokuje, żebyśmy poobrzucali się nieco błotem! :)

"Vile Nilotic Rites"

PS pragnąłbym zauważyć znaczący spadek jakości okładek dwóch ostatnich płyt. Przypadek? Nie sondze. 

2 komentarze:

  1. Mam bardzo podobne odczucia co Ty, też mi się najlepiej słucha Nile do "Annihilation Of The Wicked", później bywało różnie z tym ich "ithyphallic death metalem", a ostatnia to niestety straszna kupa ("by nuclear blast" zresztą). Inna sprawa, że oni mi jakoś w ogóle nigdy bardzo nie siedzieli, mimo, że death bardzo lubię. Debiut faktycznie w jakimś tam sensie odświeżył takie granie, ale w podobnym czasie był też zespół, który bił na głowę ekipę Sandersa, mianowicie czeska Lykathea Aflame. Z tym, że ci już byli znacznie trudniej przyswajalni od Nilu i stąd zapewne przepadli bezpowrotnie, ale jak nie znasz i lubisz takie ekstremalne dźwięki to bardzo polecam.

    Tak wgl pytałeś się jakiś czas temu u mnie na blogu czy jeszcze gdzieś publikuje swoje wpisy i postanowiłem, że część moich wpisów zagości także na rate your music. Link: https://rateyourmusic.com/~bartek_conveyor

    Pozdruffka

    OdpowiedzUsuń
  2. Lykathea Aflame obijała mi się o uszy wiele razy i nawet chyba słuchałem, ale to było dobre 5 lat temu. Teraz mam motywację, żeby wrócić do tego albumu ;) Ja Nile ogólnie uwielbiam, zresztą to jeden z pierwszych śmierć metali, jakie mnie ukształtowały.

    Dodałem Cię na rym.

    OdpowiedzUsuń