niedziela, 29 września 2019

Dlaczego BLUT AUS NORD wspaniałym zespołem(zespołem?) jest. Część druga


Dlaczego Blut aus Nord wspaniałym zespolem jest? Część druga

Wiecie co? W przerwie między tą częścią a poprzednią zdążyłem nieco osłuchać się z “Hallucinogen”, najnowszym wypustem niniejszego projektu. I siłą rzeczy, lista musi urosnąć do 7 pozycji... co poradzę? “Nie chcem, ale muszem!”...

Lecimy jednak po kolei.

2006 - MorT



Pierwsza dekada obecnego stulecia to w dyskografii BaN niemal całkowita dominacja mechanicznej i odhumanizowanej muzyki, mającej dużo wspólnego z industrialem. Tradycyjny black metal poszedł w odstawkę, rozpoczęła się era eksperymentowania. “MorT” stanowi apogeum tych poszukiwań i dla kogoś, kto niewiele zapuszczał się poza rejony muzyki metalowej może stanowić wielkie awangardowe dzieło. Mamy tu do czynienia z utworami opatrzonymi bardzo luźną formą, pozornie bez żadnej struktury, ładu i składu. Muzycznie zaś jest to rozwinięcie wątków zapoczątkowanych na „The Work Which Transforms God” i następującej po niej epce. Nie uświadczycie tu klasycznie rozumianych riffów, jest za to dryfowanie po bezkresnych oceanach gitarowych sprzężeń, dysonansów i pojedynczych pociągnięć za struny. Do tego totalnie niezrozumiałe wokale, często przepuszczone przez przester, i stukający w nieregularnym rytmie automat perkusyjny. Tworzy to niezły surrealistyczny klimat. To płyta ciekawa, ale nie za bardzo wiem, kto i w jakich okolicznościach miałby jej słuchać. Dla ortodoksyjnego metalowca jest zbyt „nienormalna”, dla kogoś poszukującego prawdziwego eksperymentu – mimo wszystko zbyt bezpieczna i zachowawcza. Bo po oswojeniu się z nietypową formą zaprezentowanych tu utworów, okazuje się, że są one całkiem przystępne, że czasem nawet jest na czym zawiesić ucho, a po piątym odsłuchu wyłania się tu nawet pewien porządek. Tak czy inaczej, musiałem uwzględnić tę pozycję, bo jest po prostu dość wyróżniająca się. Ale żeby tego słuchać? Tak średnio.

Najlepszy utwór: wszystkie. I żaden. „V” miał najbardziej chwytliwe motywy, z tego co kojarzę.

2009 – Memoria Vetusta II: Dialogue with the Stars


Vindsval postanawia po latach powrócić do pierwotnej, “leśnej” formuły zespołu. Nie tak łatwo jednak wyzbyć się wpływów tego, co grało się przez jakieś 10 lat, o nie. W rezultacie powstaje coś, co – naturalnie – jest kontynuacją pierwszej „Memorii Vetusty” w połączeniu z „Odinist”, najbardziej tradycyjną(tj. skonwencjonalizowaną pod względem formy) płytą okresu eksperymentalnego. Generalnie jednak, wracamy na łono natury, by – zgodnie z tytułem – wpatrywać się w gwiazdy. Bo jest to album bardzo transcendentalny, pozwalający wznieść się w powietrze, przepełniony magią i rzeczywiście taki „astralny”. Niektóre z zawartych tu melodii jest naprawdę niesamowitych, zupełnie nie z tego świata. Słucha się tego naprawdę lekko – posunąłbym się do stwierdzenia, że to najbardziej relaksacyjno-kontemplacyjna płyta tego zespołu. Melodyjna, podparta licznymi chórkami i klawiszami, ale bez takiej charakterystycznej przaśności, znanej choćby z płyt wczesnego Satyricon. Są szyszki, ale nie ma wiochy. Pojawia się też trochę surowizny i nieoczywistych zagrywek, będących – jak już wspomniałem – rezultatem ścieżki, jaką podążał zespół przez lata. Ogólnie – jedno ze szczytowych osiągnięć atmosferycznej odmiany black metalu i płyta, przy której naprawdę można zapomnieć o rzeczywistym, często niefajnym świecie. Taki portal do sennego świata marzeń, przynajmniej dla mnie.

Najlepszy utwór: Disciple’s Liberation(Lost in the Nine Worlds). I dający najlepszy pogląd na to, jak brzmi cała płyta.

2012 – 777 – Cosmosophy


Dwie pierwsze pozycje w „siódemkowej trylogii” traktuję raczej w ramach ciekawostki do okazjonalnego odsłuchu – to solidne rzemiosło, któremu jednak brakuje boskiej interwencji. Każda kolejna próbuje odejść nieco od rdzenia black metalowej muzyki, jednak czynią to zbyt zachowawczo, boją się podjąć zdecydowanego kroku. Na „Cosmosophy” w końcu Vindsval wyzwolił się z oków wypracowanego stylu i rzucił się na nieznane wody. Powstał album znowuż bardzo atmosferyczny, zabierający słuchacza w podobne rejony co opisywana powyżej „Memoria Vetusta II”, osiągając to jednak przy pomocy dość odmiennych środków. Płyta to senna, leniwa, nigdzie się nie spiesząca – perkusyjne beaty osiągają co najwyżej średnie tempo. Gitary piłują w charakterystycznym dla tego projektu stylu, a w tle pobrzmiewają – w jeszcze większej dawce niż zwykle – klawisze, nadające całości takiego „niebiańskiego” tonu. Vindsval postanowił zaś pośpiewać i wychodzi mu to dość nieporadnie, acz wpasowuje się w konwencję. Utwory są długie, transowe i hipnotyczne, zbudowane trochę na modłę post rocka/metalu – długo zajmuje im rozkręcenie się, acz zmierzają do satysfakcjonującej i emocjonującej kulminacji. Malkontenci powiedzą, że „Cosmosophy” to rzecz rozwodniona i bez pazura, moim zdaniem zaś to bardzo udany album, nie licząc jednego fragmentu, w którym mamy do czynienia z czymś w rodzaju francuskiego rapu. Nie to, że nie lubię francuskiego rapu, ale pasuje on tu trochę jak pięść do nosa.  

Najlepszy utwór: „Epitome XVI” – i chyba jedyny, w którym zachowały się jakieś strzępy black metalu.

2019 – Hallucinogen


Za tę listę zabierałem się od dość długiego czasu, i szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się, że znajdzie się na niej coś z ostatnich lat. Prawdę mówiąc, po wydaniu dość przeciętnego „Deus Salutis Mae” w 2017 zacząłem powoli spisywać ten projekt na straty i mówić, że nic przełomowego się już w tych rejonach nie wydarzy. I w sumie miałem rację, bo „Hallucinogen” wielkim przełomem nie jest. Jest za to bardzo solidnym odświeżeniem formuły, a zarazem wpuszczeniem świeżego powietrza w nieco już być może skostniałą muzykę zespołu. No i łączy w sobie najlepsze cechy „MV II” i „Cosmosophy”, więc musi być dobry, nie?

O tym jednak w pełnoprawnej recenzji, która – mam nadzieję – pojawi się już na dniach. A tymczasem dzięki za pozostanie ze mną do końca. Te siedem albumów jest odpowiedzią na postawione w tytule posta pytanie. A w ogóle co Ty tu jeszcze robisz?! Masz tyle dobrej muzyki do nadrobienia, sio!

niedziela, 22 września 2019

Dlaczego BLUT AUS NORD wspaniałym zespołem(zespołem?) jest

Często zachwycam się francuską sceną black metalową. Trzeba jednak zauważyć, że ta ma dwa oblicza. Jedno melodyjne, utrzymane w duchu średniowiecza - a więc syf, kiła i czarna śmierć(peste nua, wiadomo), do tego nutka nacjonalistycznego zacięcia. Ja zwykle mam na myśli tę drugą stronę, mroczniejszą i odhumanizowaną. Chodzi mi o takie hordy, jak Aosoth, Deathspell Omega, Spektr czy wreszcie bohater dzisiejszego wpisu, Blut aus Nord. 

Lecz BaN twarz ma niejedną i to jest w tym projekcie najlepsze. Mówię projekcie, bo tworu tego nigdy na żywo nie widziano(a przynajmniej mnie nic o tym nie wiadomo), a poza mastermindem Vindsvalem - śmiem wątpić, że ktokolwiek tam jeszcze ciągnie za sznurki, mimo że pewne źródła mówią inaczej. Przejdźmy jednak do rzeczy. Blut aus Nord wspaniałe jest, bo po pierwsze zajebiście mi się słucha wielu płyt z całkiem pokaźnej dyskografii, a po drugie dyskografia ta jest tak zajebiście zróżnicowana i bogata, że w tym poście(rozbitym na dwie części, nadmieńmy) zmuszony jestem pozachwycać się aż nad sześcioma(!) pozycjami. Przez te 25 lat funkcjonowania Vindsval i jego wyimaginowani przyjaciele flirtowali z wieloma nurtami czarnej sztuki, często zapuszczając się jednak poza hermetyczne rejony gatunku. I za to cześć i chwała. Jedziemy.

1995 - Ultima Thulee



"Ultima Thulee" jest po prostu podręcznikową definicją debiutanckiego albumu. To rzecz miejscami tak nieporadna, tak rozpadająca się w szwach, a jednocześnie mająca w sobie tyle uroku i młodzieńczego wigoru, że nie potrafię jej zwyczajnie nie kochać. Rzecz ma się tak. 15-letni(!) Vindsval zafascynowany jest zimowymi krajobrazami, nordycką mitologią, no i co dla nas najważniejsze, muzyką Burzum. Zgodnie z najlepszymi wzorcami, nagrywa gitary chujowym mikrofonem, nie stać go na garowego, więc programuje gary samemu, a do tej mieszanki dodaje ambientowe przerywniki brzmiące momentami jak grudniowe kolędy. Efekt? Jeden z najlepszych debiutów, a zarazem moim zdaniem najwspanialsza fuzja black metalu i dungeon synthu(nie licząc oczywiście wspomnianego już Burzum). No i perfekcyjne wręcz zgranie ogólnego konceptu(w tym okładki) z muzyką. Lodowaty chłód, zamieć, napierdalający po ryju śnieg, ty kroczący przez półmetrowe zaspy. Uwielbiam.

Najlepszy utwór: no "cienszka" sprawa, ale niech będzie "The Plain of Ida".

PS: ostatnie minuty ostatniego utworu - disco music jak się patrzy!

1996 - Memoria Vetusta I - Fathers of the Icy Age


Dobra. Koniec żartów. Tym razem na warsztat bierzemy, bo ja wiem, wczesne Bathory i Immortal? Dodajemy też szczyptę własnego charakteru, jakiś taki industrialno-chłodny, niepokojący pierwiastek, będący poniekąd zapowiedzią późniejszego kierunku. Rezultat jest taki, że powstaje album, przynajmniej dla mnie, ponadczasowy. Ale po kolei. Minął jedynie rok, a progres jest przepotężny. Utwory mają znacznie lepszą konstrukcję, są spójne i konsekwentne(tu partie nie-metalowe mają postać głównie intra i outra, brak tu pojawiających się z dupy ambientowych przerywników w środku kawałka :D), jeden riff płynnie przechodzi w drugi, a całość ma kapitalny flow. Jest to też znacznie bardziej żywiołowe, dynamiczne i przede wszystkim agresywne. Urzekają mnie też melodie na tej płycie. Kreują atmosferę nie z tego świata, będąc jednocześnie nieprzesłodzonymi. Są naprawdę unikalne, a do tego podkreślane przez genialny bas, grający w tle swoje własne partie, nienaśladujące jedynie gitar, jak to zwykle bywa. Unosi się nad tym pogański duch, dawka romantyzmu, pogoni za czymś nieuchwytnym, jest to też rzecz silnie złączona z naturą. Powiem tak - wstańcie sobie kiedyś w spowity mgłą wrześniowy brzask i przespacerujcie się po lesie, mając tę płytę jako soundtrack. Tak najprościej to skumać.

Najlepszy utwór: "Sons of Wisdom, Master of Elements". Jeden z najlepszych riffów w dziejach, powiadam.

2003 - The Work Which Transforms God


Załóżmy, że jest jeszcze era bez jutubów, torrentów i takich tam. Ktoś posłuchał sobie dwóch powyższych albumów, po czym przychodzi do niego stary kumpel i mówi "ej, na bazarze zgarnąłem nowego cdka BaN, dawaj posłuchamy". Wkłada płytę do odtwarzacza, po tym ten pierwszy śmieje się, że ruskie zrobili kumpla w chuja i nagrali mu jakiś inny zespół. Sprawa jest generalnie taka, że w 2001 roku dokonała się sroga wolta stylistyczna, która zaowocowała wydaniem "The Mystical Beast of Rebellion". Płyta dla zespołu ważna, choć prawdziwa burza nastała dwa lata później. Otóż skończyło się hasanie po lesie, zbieranie szyszek i sławienie Odyna. Teraz budzisz się w psychiatryku. Zewsząd 4 ściany i kurewski mrok. W głowie kotłują ci się przerażające wizje, a w uszach masz rój os. Za drzwiami słyszysz obłąkane krzyki, jęki i niezrozumiałe pomruki. Do tego miewasz sny, w których znajdujesz się w opuszczonym, post-industrialnym zakładzie pracy, po nim zaś goni cię biomechaniczna kreatura zaprogramowana, by zabijać. Pomiędzy tym horrorem, na jawie, dostrzegasz jednak strzępy światła. Dostrzegasz Piękno i Boga pokazującego ci swe oblicze, upajasz się w tej krótkotrwałej dozie mistycyzmu. I taka właśnie jest ta płyta. Absolutnie genialne arcydzieło, doskonale operujące potężnym narzędziem - kontrastem. Rzecz potrafiąca mrozić krew w żyłach, a za chwilę wzruszać. A czysto instrumentalnie? Człowieku, co tu się odpier... to nie są riffy, to luźne plamy dźwiękowe odpowiadające umysłowi szaleńca, do tego wspomagane bębnami z potężnym pogłosem i nieludzkimi samplami(te z "Inner Mental Cage" naprawdę napawają zgrozą). W tle echa, chóry potępionych dusz, co jakiś czas charkot i rzyg z ust wokalisty, sam już się zastanawiasz, czy z tobą jest coś nie tak, czy z twórcą tej abominacji, czy takie coś mógł nagrać zdrowy psychicznie człowiek? "The Work Which Transforms God" to dzieło zimne, bezduszne, odhumanizowane, a jednocześnie cholernie natchnione i utrzymane w duchu religijnego uniesienia. Taką płytę nagrywasz raz w życiu, ot co.

Najlepszy utwór: kurwa... wszystkie. "The Choir of the Dead" dla tej schizofrenicznej części, "Our Blessed Frozen Cells" dla tej pięknej. Zwłaszcza ten drugi to po prostu nieopisane przeżycie.

Aha, czysto historycznie, jest to pozycja ważniejsza niż cokolwiek nagranego pod szyldem Deathspell Omega, aczkolwiek tu narażam się na gniew purystów :D

Część druga: KLIK

poniedziałek, 16 września 2019

Recenzja MGŁA - Age of Excuse

MGŁA - Age of Excuse

I jest. Czuję się tak samo, jak 4 lata temu. W podobnym momencie roku wyszło "Exercises in Futility" i zdominowało moją playlistę na dość długi czas. Potem w obozie pana M. nastała cisza, przerwana ubiegłoroczną trójką Kriegsmaschine, która niestety mnie rozczarowała. Darkside po raz kolejny wzniósł się poziom wyżej w kwestii aranżacji bębnów, jednak zabrakło ikry na pozostałe aspekty tej muzyki, a kilka utworów zmierzało donikąd, bez wyraźnej kulminacji. "Age of Excuse" na szczęście wynagradza mi tę małą wpadkę. Ale zaraz, zaraz, przecież zewsząd dochodzą słuchy, że to jedynie kalka poprzedniej, że brakuje innowacji, że wkrada się stagnacja, że jest profesjonalizm, ale nie ma pasji. To jak to w końcu jest?


Nie da się ukryć, że tegorocznej pozycji zdecydowanie najbliżej do poprzedniego pełniaka Mgły, choćby ze względu na brzmienie, które zmieniło się bardzo niewiele. Mam jednak wrażenie, że co niektórzy jegomoście, deklarujący manifesty o "Exercises 2.0", przesłuchali ten materiał dwa razy na krzyż, i to z zaangażowaniem co najwyżej jednego ucha. Zgrzyt(dosłownie!) otwiera nowy album, chwilę później wchodzi znajomy wstęp, od pierwszej sekundy poznajesz, że to ta ekipa, a nie inna. A jednocześnie każdy riff niszczy dwukrotnie bardziej, niż ostatnio. Motyw przewodni "I" jest po prostu wspaniały, a lepszego początku nie było na żadnej poprzedniej płycie Mgły. Kto wie - może to efekt aury za oknem, która idealnie wspiera takie, a nie inne dźwięki? W każdym razie - ta dawka melancholii, te specyficzne, gorzkie i jakby przepełnione rezygnacją melodie, zwłaszcza w połączeniu z charakterystycznym uderzaniem w ride'y, robią kapitalną robotę. To niby wszystko już było, ale jest po prostu świeższe, lepsze, dopracowane w każdym calu. Faktycznie kontynuacja EiF, co? To dopiero początek, idźmy dalej.

Zarzucającym hipsteriadę i pedalskie melodyjki polecam wsłuchać się w kawałki nr III i IV, a potem puknąć się w łeb. Śmiem twierdzić, że w szczególności na pierwszym z nich Mgła prezentuje słuchaczom chaotyczną jazdę, jakiej do tej pory nie było na żadnym z poprzednich materiałów. Mega jest ten utwór - ma tak przekurwiste flow, tak dynamiczne tempo, a sposób piłowania na gitarze mocno przypomina twory takie jak Aosoth(oraz ich poboczny projekt VI) czy późniejszy Leviathan. Ma to pazura i to potężnego - dla wielu będzie to pewnie faworyt. Ja się wyłamię i wskażę piąteczkę, będącą genialnym hołdem dla czasów WHTN - cieszy powrót charakterystycznych "mówionych", jakby zza ściany, wokali oraz wolniejszego, mięsistego riffowania. Zastosowane w tym numerze patenty są kurewsko chwytliwe, a  "NOT. JUST. YET." z każdym kolejnym razem wykrzykuję wspólnie z Mikołajem. Zamykający utwór zaś to już klasyczny, esencjonalnie mgłowy wygar, z świetnym mostkiem łączącym pierwszą i drugą połowę oraz doskonałym refrenem.

Po tych ~20 odsłuchach jestem przekonany, że formuła na tę muzykę jeszcze się nie skończyła, nie w tym przypadku. "Age of Excuse" rewolucji nie czyni, ale czy ktokolwiek się tego spodziewał? Myślę, że nie, a wszelkie rozczarowania są według mnie efektem niedorzecznych oczekiwań. To chyba oczywiste, że Mgła nie zacznie grać jak Antaeus. Jednocześnie na najnowszym albumie panowie zaprezentowali na tyle dużo niespotykanych wcześniej smaczków i zagrywek, że "Age of Excuse" spokojnie broni się jako pełnoprawna pozycja w ich dyskografii. Bez kontekstów, bez odwołań do poprzednich płyt. W zasadzie jedyne, co mi lekko zgrzyta, to dwójeczka. Jest bardzo dobra, ale cały czas mam wrażenie, że to odrzut z "Exercises in Futility" - w tym sensie rzeczywiście mógłbym przyznać malkontentom rację. Jednak cała reszta to zaskakujący wręcz powiew świeżości, a kawałki o nieparzystych numerach śmiało dołączyły do panteonu najlepszych utworów tego zespołu.

Podsumuję to tak - ja co najmniej do końca roku wiem, że mam czego słuchać. I jestem niemal pewien, że AoE będzie żywotną porcją muzyki. Mam też wrażenie(i nadzieję?), że na kolejnym albumie usłyszymy pewne zmiany, inaczej - mimo wszystko - może się to zacząć przejadać. Póki co było lepiej i lepiej, a myślę, że tu mamy do czynienia ze szczytem. W swojej niszy Mgła osiągnęła niemal perfekcję. A rosnąca popularność i ogólny sukces tylko mnie cieszy, zwłaszcza że idzie w parze z "ideałami black metalu", ot co :)