wtorek, 16 stycznia 2024
BLUT AUS NORD - Disharmonium - Nahab [2023] ~ RECENZJA
wtorek, 5 grudnia 2023
PRIMORDIAL - How It Ends [2023] ~ RECENZJA
poniedziałek, 15 lutego 2021
Recenzja STARGAZER - Psychic Secretions
Istnieją takie rzeczy, które trochę wymykają się opisom. Są na tyle magiczne, nieuchwytne i tajemnicze, że trzeba z nimi skonfrontować się na własną rekę, a wszelkie zasłyszane o nich plotki i opowieści milkną w momencie zderzenia się poznającego z poznawanym. Taka jest właśnie muzyka StarGazer - jak mit, w którym uczestniczy słuchacz, podlegający nieustannym przeobrażeniom. Innym mitem - już teraz w tym bardziej potocznym, pejoratywnym znaczeniu - jest to, że zespoły takie jak Death, Atheist czy Coroner są nadal jedynymi wyznacznikami i odnośnikami jakości technicznego death czy thrash metalu. Owszem, to zawsze będą niedoścignione wzory, nalegam jednak, by do tego grona dołączać także bohaterów dzisiejszego wpisu. Australijczycy bowiem nie tylko działają od 1995 roku, ale także wydali właśnie czwartego już fenomenalnego pełniaka, którym potwierdzają klasę i wielkość najlepiej zaprezentowaną przy okazji poprzedniczki, "A Merging to The Boundless". Ze wstępu tamtej recenzji przywołam tylko dwa słowa, które i tutaj mają zastosowanie: "nowa jakość".
Tyle w kwestii mojego małego apelu, a teraz już zapraszam Cię do meritum. Przejdźmy do ośmiu zaprezentowanych na "Psychic Secretions" kompozycji, a jest o czym mówić. Już intro rozwiewa wątpliwości, z kim mamy do czynienia. Nakreśla nam tło do muzycznej przygody, a tłem tym ponownie jest czarny firmament usłany gwiazdami, a jedynym punktem odniesienia w tym bezkresie jest stojący nieopodal ofiarny ołtarz. Płyta ta kipi wręcz pogańską metafizyką, alchemią, enigmatycznymi stowarzyszeniami epoki renesansu. Pod osłoną nocy, na miejscu kultu zbiera się grupa wyznawców, wokół nich rozpościerają się przyrządy do obserwacji nieba, ze złotych strumieni wydobywających się z fontann wzmagają się kłęby astralnego pyłu. Rytuałem inicjacji jest jedna z najbardziej zmysłowych i bajecznych melodii, jakie ostatnio słyszałem - początek "Lash of the Tytans" wręcz mąci umysł swym urokiem. Temu czarowi towarzyszą równie niepowtarzalne nuty bezprogowej gitary basowej Damona Gooda - znaku rozpoznawczego StarGazer. Zachwyca nie tylko bezbłędna technika, ale i wyczucie, z jakim instrument ten jest wykorzystywany - w momentach, gdy muzyka nabiera diabelskiego tempa niejednokrotnie wybrzmią wirtuozerskie solówki w stylu DiGiorgio. Innym razem, jak w motywie przewodnim fenomenalnego "Hooves", dajemy się uwieść niezwykle hipnotyzującym pociągnięciom za struny, sączącym się do uszu jak kuszenia biblijnego węża. Nie sposób odmówić skosztowania owocu.
Od razu nasuwa się też charakterystyczne brzmienie - organiczne, ciepłe, tkane jakby bardzo delikatną nicią, obdarte z barbarzyństwa, pełne wdzięku. Bo i nie jest to album ważący pięć ton, mający miażdżyć ciężarem czy kruszyć kości toporem. Nie - on ma uwodzić, zachęcać do upojonego dionizyjskiego tańca. "Psychic Secretions" to materiał zwiewny, spleciony lekką jedwabistą szatą, poruszający się z gracją niczym azjatycka tancerka. Pod spodem jej smukłej figury kryją się jednak zabójcze ostrza, tnące szybko i bezszelestnie. Emanacją tego są liczne pędzące fragmenty o thrashowej motoryce, szczególnie w takim "Star Vassal". Ów utwór jest zresztą zaskakująco melodyjny, wręcz miodowy w swej konsytencji, ale ten nadmiar słodyczy wpasowuje się w kontekst. Sposób, w jaki muzycy prowadzą dalszą jego część, przypomina ruchy barwnego kwiatu powoli rozchylającego swe płatki, poddanego działaniu oświecających go promieni słonecznych. W szczycie swego splendoru roślina ta jest ofiarowana w mistycznym rytuale - wybrzmiewa interludium, równie przemawiające do wyobraźni co omówione w poprzednim paragrafie intro. Takie momenty, w przypadku poprzedniego albumu skomasowane w epickim "The Grand Equalizer", tutaj są bardziej fragmentaryczne, rozłożone równomiernie, najczęściej tworząc jednak wstępy lub końcówki utworów. Bo i cały ten materiał jest zwarty, podkreślający swój death/thrashowy rodowód, bardziej konwencjonalny i nastawiony na siłę indywidualnych kompozycji. Ani to zaleta, ani wada, po prostu cecha.
Niepowtarzalny wydźwięk muzyki StarGazer nie istnieje tym samym w próżni, a dowodem tego są skojarzenia z dziełami takimi jak "Piece of Time", "From this Day Forward" czy "Individual Thought Patterns". W szczególności w łamańcach rytmicznych i jakby naznaczonym gorzką filozoficzną refleksją tonem takiego "Evil Olde Sol" wybrzmiewają inspirację szczytowym albumem Death. O kradnącym show basie już wspominałem, powtarzać się więc nie będę. Lecz w tym utworze fascynuje mnie przede wszystkim sposób rozwijania poszczególnych partii, nieustannie poddawanych wariacjom. Nie dające się okiełznać rozpędzone riffy zyskują na sile rażenia, gdy manifestują swą obecność raz jeszcze, tym razem na tle niezwykle precyzyjnej lawiny blastów. Zasługa to nie tylko mistrzowskiego zmysłu kompozycyjnego, ale i partiom perkusji właśnie, chyba najbardziej urozmaiconym i zagęszczonym jak do tej pory. Czysto muzyczne inspiracje są oczywiste - a jednocześnie wkładane są w nowe ramy, albo mglistych black metalowych oparów ("Hooves"), albo nieokiełznanego, awangardowego szaleństwa z niezwykle jadowitymi wokalami ("All Knowing Cold" - ta końcówka, niczym tykający licznik Geigera!) czy wreszcie...
...balladowego wręcz "Pilgrimage"! Tutaj Australiczyjcy dowiedli, że nie obawiają się próbować nowych form, pozostając zarazem w pełni wierni swojej wizji i konceptowi. Konfrontacja z pierwszymi trzema minutami tego utworu wywołuje wyraz zdziwienia na twarzy, a zarazem pierwsze strzępy myśli: "ej, ale przecież to ma sens". Natchniony śpiew proroka na tle delikatnych gitarowych akordów wciąż poraża tajemnicą, zadaje pytania, nie jest ckliwym i desperackim sięgnięciem po najprostsze emocje słuchacza. Wspaniałe są niewielkie, trwające zaledwie kilka sekund akcenty - kojący dźwięk kobiecych strun głosowych czy wieńczący całość, schowany w miksie chór. I to naprawdę są akcenty, kropki nad i, wplecione powściągliwie, lecz w idealnym momencie. Całość tak pasuje do tego, czym jest StarGazer, że pozostaje pokłonić się w zachwycie. I odtworzyć album jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze.
Choć jestem orędownikiem opinii, że techniczny death metal powinien trzymać się krótkich form, to chyba chciałbym tu usłyszeć jeszcze jeden utwór. Bowiem pomysł na tę muzykę szalenie trafia w me gusta, i mam poczucie lekkiego niedosytu. Może właśnie brak takiego "The Grand Equalizera" sprawia, że pozostaję z poczuciem tego jednego kęsa za mało? Ciężko powiedzieć. "Psychic Secretions" nie poraża takim majestatem jak poprzedniczka, ale z drugiej strony - jest wręcz mistrzowska w kreowaniu tego niesamowitego, pradawnego, pierwotnego klimatu, który starałem się ci, Drogi Czytelniku, nakreślić. W każdym razie - ja już od kilku tygodni celebruję premierę tego albumu i jak na razie nie mam dość. To rzecz z gatunku rozpościerających się w głąb, a nie wszerz - choć mam wrażenie, że znam tę płytę już na pamięć, to jednak za każdym razem odkrywa przede mną nowe znaczenia. Jak mit.
sobota, 28 listopada 2020
Recenzja OF FEATHER AND BONE - Sulfuric Disintegration
Z malowniczego, złotego stepu przetacza się barbarzyńska horda, grabiąca, paląca i gwałcąca wszystko na swojej drodze. Z oddali słychać szczęk stali, a rzeki mienią się szkarłatem. To nie przetaczający się przez rubieże Imperium Hunowie, to nowy materiał OF FEATHER AND BONE.
Dawno nie słyszałem tak dzikiego i furiackiego albumu, epatującego aurą nieuniknionego Sądu Ostatecznego. Sześć utworów, 30 minut muzyki - to w zupełności wystarcza, by pozostawić po sobie jedynie zgliszcza i kojące dźwięki dopalającego się ognia. Już pierwszy w kolejce "Regurginated Communion" zapowiada, z czym będziemy mieli do czynienia, z jak chamską, treściwą i bezpośrednią muzyką. Zero wypełniaczy, czyste arcydzieło sztuki wojennej, nie grzeszącej finezją, za to niezwykle precyzyjnej w kaleczeniu - wystarczy zwrócić uwagę na te bębny, wybijającej bitewny rytm z niezmordowaną konsekwencją. Lekko "prymitywna" forma blastów miesza się z bezlitosnymi przejściami, sprawiającymi że muzyka ta zdaje się być jeszcze szybsza, niż jest w rzeczywistości.
Obrzydliwe i brzydkie wokale stanowią jakby emanację wyłaniającego się z płomieni demona zniszczenia, zwiastuna zagłady siejącego terror i postrach. Rzyg i zapalczywy charkot miesza się z tektonicznym pomrukiem, kreślącym wyrwy i szczeliny, pod którymi zapadają się domostwa. Nieliczne zwolnienia, w takim "Noctemania" przywołujące na myśl choróbsko i niepokój death/doomowych fragmentów pełniaka Black Curse, tylko podkreślają apoteozę czystego zniszczenia następującą tuż po nich. Tak samo sporadycznie pojawiające się solówki, bardziej jazgot trąb zagłady niż cokolwiek mające znamiona melodii - dają smakowity posmak war metalu. Dziki wojownik przypuszcza szturm, dokonuje dzieła destrukcji i znika, nie pusząc się z tym i nie obnosząc. Maestria.
"Sulfuric Disitengration" cechuje się bezwzględnością, która kojarzy mi się np. z debiutem Incantation, choć stylistycznie nie jest to zupełnie ten sam typ death metalu. Jest tu pewna doza transowości w sposobie, w jakim ciągnięte są poszczególne motywy, przeplatając się i powracając do siebie. Utwory te ani nie są rozwarstwione zbyt dużą dozą spiętrzających się patentów, ani też nie są na tyle minimalistyczne, by ograniczać się do czystej żądzy niszczenia, mogącej znudzić się już po chwili obcowania z tym materiałem. Nie - to bardzo dobrze wyważona płyta, potrafiąca zaskoczyć bardziej rytmicznym, marszowym podejściem do siania zagłady, a potem jeszcze przypieczętować efekt "wow" sposobem, w jaki te bardziej konwencjonalne fragmenty przejdą w srogi napierdol.
"Consecrated and Consumed" rozpoczyna się chwytliwym i łatwo wpadającym w głowę motywem, by szybko skoczyć w malstrom, istny huragan riffów, będących niczym taniec mieniącego się szlachetną stalą oręża. Złowieszcze, grane przeważnie w tremolo riffy przeplatają się z pociągnięciami ze struny będącymi jak krojenie mięcha i bebechów perfekcyjnie naostrzoną piłą. Finałowy "Baptized in Boiling Phlegm" miażdży najwymowniejszym na płycie walcem, wyraźnie sygnalizującym, że armia zmierza ku przypuszczeniu ostatecznego ciosu - tak też czyni, a szturm ten pozostawia jedynie wymowną ciszę, po której można przejść jedynie do wymazania z mapy kolejnej grupy etnicznej (czyt. nacisnąć "odtwarzaj ponownie").
W tej kategorii jest to album doskonały, przeciwko któremu ciężko wystosować jakikolwiek zarzut. Nawet o monotonię, bo panowie poczynili dobry krok, rezygnując z siódmego utworu - potencjalnie mogącego nieco zaburzyć szyk legionów.
środa, 25 listopada 2020
Recenzja INQUISITION - Black Mass for a Black Grave
Recenzję świeżo wydanego albumu INQUISITION mógłbym w zasadzie skwitować, że poszli w tanie melodyjki, zatracili cały swój kosmogoniczny mistycyzm i w ogóle sprzedali swoje oblicze bóstwu hamburgerowego black metalu. Jedno z tych stwierdzeń byłoby niedopowiedzeniem, drugie - bzdurą, trzecie zaś sugerowałoby, że nie znam wystarczająco wcześniejszych materiałów zespołu. Sami zdecydujcie, co do czego przyporządkować.
Jedno jest pewne - odpalam "Black Mass for a Mass Grave" i od pierwszych sekund wybrzmiewa sztandarowy styl Inquisition. Jestem zwolennikiem tezy, że Dagon zdołał wypracować całkiem unikalny styl gry na wiośle i jakkolwiek może się on podobać lub nie - nie sposób odmówić mu charakteru. Druga sprawa jest taka, że bohaterowie dzisiejszego wpisu tak naprawdę zawsze grają to samo, tzn. rdzeń muzyki nie zmienia się diametralnie z płyty na płytę. Nie można tu wskazać jakiegoś "Pure Holocaust" i przyrównać do "Sons of Northern Darkness". Różnice polegają na rozłożeniu akcentów i uwypukleniu pewnych aspektów ich wizji black metalu. Tak więc "Invoking the Majestic Throne of Satan" jest chyba najbardziej klasycznym dziełem, któremu blisko do tradycyjnego dziedzictwa gatunkowego Norwegii, zaś "Obscure Verses for the Multiverse" flirtuje z dziwnymi, powykręcanymi melodiami, dla mnie wywołującymi np. skojarzenia ze sceną francuską.
Każdy z poprzednich albumów cechowała jednakże typowa dla Inquisition dynamika, polegająca na balansowaniu pomiędzy wolnymi, płynącymi i snującymi się niczym mgła fragmentami melancholijnymi, średnimi tempami z charakterystycznym - nie boję się użyć tego słowa - groove'm, wreszcie - momentami, gdzie do głosu dochodzą blasty Incubusa, również grane na specyficzną modłę jednoczesnego uderzania werbla i hi-hata. To wyważenie i płynne lawirowanie między nastrojami sprawiało, że albumy te są niezwykle plastyczne i angażujące. Obawiam się, że w przypadku najnowszego albumu nastąpiło pewne zachwianie tych proporcji. W połączeniu z niespotykanym do tej pory stężeniem melodii i ogólnym "epickim" wydźwiękiem całości... cóż, rozumiem ludzi mających problem z przebrnięciem przez ten materiał.
"Spirit of the Black Star" to flagowy otwieracz, stricte w stylu Inquisition. Nie widzę powodu, dla którego utwór ten miałby komuś nie przypasować. Tu dominują szybkie i agresywne patenty, które - niestety - na dobrą sprawę powrócą jedynie w ostatnim "Beast of Creation and Master of Time", wyłączywszy naprawdę pojedyncze fragmenty innych utworów. Singlowy "Luciferian Rays" to z kolei znacznie bardziej luzacki utwór, dryfujący w akompaniamencie z deka nachalnej, acz w ostatecznym rozrachunku fajnej melodii składającej się na motyw przewodni. W środku pojawiają się takie morsko-żeglarskie motywy, ale nie szanty, tylko raczej odwzorowanie zadumy żeglarza patrzącego w spienione fale (i nie jest to tylko wywołana teledyskiem autosugestia; co do teledysku samego w sobie, odłóżmy go na bok...). Wbrew pozorom utwór ten nie jest reprezentatywny dla całości, bo owszem, cała późniejsza część albumu jest melodyjna, ale w inny sposób.
Jeżeli miałbym jakoś nakreślić ogólny wydźwięk tej płyty, to jest on taki lajtowy, niebiański, wyluzowany. Zdaje sobie sprawę, że w przypadku black metalu brzmi to mocno pejoratywnie, ale w jakiś sposób materiał ten broni się - nie wywołuje żenady i można go słuchać nie chowając się pod łóżkiem z obawy, że starsi koledzy usłyszą. Ogólne wibracje przywodzą mi nieco na myśl "Hallucinogen" Blut aus Nord - tam też jakby spuścili z tonu, zaprawili rockowymi riffami, a jednak nie było to rozmemłane. Kompletnie nie rozumiem głosów, że Inquisition zatraciło tożsamość - jest tu masa harmonii charakterystycznych dla trzech poprzednich albumów, a gdy przebić się przez domagające się atencji nonszalanckie melodie, solówki i barwne pejzaże, dostrzeżemy wcale niebanalne riffy Dagona, które oczywistością nigdy nie grzeszyły. Problematyczna jest jednak długość płyty w połączeniu z nadmiarem wolnych i średnich temp. Gdzieś tak w środku, w okolicach "Majesty of the Expanding Tomb", trochę zanika suspens.
Z elementów ewidentnie irytujących wymienić należy trącącą banałem (i, nie bójmy się tego powiedzieć - power metalem) galopadę w "Extinction of Darkness and Light", co prawda kontrastowaną dysharmonijnym zwolnieniem, ale jednak pozostawiającą pewien niesmak. Na szczęście kolejny utwór wykorzystuje swą motoryczność w znacznie bardziej angażujący sposób, nadaje też płycie żywiołu wyraźnym podkręceniem obrotów. Wyróżnić też muszę całkiem mroczny w porównaniu do reszty "Necromancy Through a Buried Cosmos" czy powodujący skojarzenia z monumentalnym doom/viking metalem rosyjskiego Scald "My Spirit Shall Join the Constellation of Stars". Ten drugi pięknie trzyma w napięciu pomimo 7-minutowego czasu trwania, w drugiej połowie subtelnie zwiększając obroty i atakując mieszanką chwytliwego riffu oraz fajnie zaaranżowanych wokali.
Do samych melodii nie mam zastrzeżeń. Są na poziomie, w pewien sposób nawet zmysłowe. Falują niczym wstęgi, na których zawieszone są latarnie i złote klucze pasujące do drzwi będących portalami do wyimaginowanych światów. Słuchacz kroczy sobie ścieżką z gwiezdnego pyłu, nieśpiesznie, mając czas na decyzję, który klucz jest dla niego najodpowiedniejszy. Gdzieś tam przebiegnie kot, a stwór z dziwną twarzą poczęstuje go mufinką, słodką, ale nie wywołującą odruchu wymiotnego nadmiarem lukru. Taka z lekka baśniowo-poduszkowa jest ta płyta, to fakt - kusi jednak jakąś tajemnicą, jak każdy materiał Inquisition. Wciąż kryją się za tym niezbadane uniwersa.
Wyrzuciłbym bym więc ze dwa utwory, skondensował to jakoś, dodał więcej rzeźnickich temp. Jestem pewien, że wtedy "Black Mass for a Mass Grave" miałaby więcej zwolenników, wszak pod pozostałymi względami jest to Inquisition jak każde inne. Czy jest to najsłabszy album zespołu? Pewnie tak. Czy kiepski? W żadnym wypadku. Jest kilka wpadek, w ostateczności jednak - to dobry album, miejscami bardzo dobry. Panowie poszli w nieco innym kierunku, nie zatracając zarazem tego, co wypracowywali przez przeszło dwie dekady. Rezultat może zrażać purystów - i ja też nie będę wynosił tego albumu na ołtarze, bo zwyczajnie na to nie zasługuje, za to chętnie do niego wrócę raz na jakiś czas.
niedziela, 20 września 2020
Recenzja VOID ROT - Descending Pillars
Bywają sytuacje, gdy potrzeba naprowadzającej na tor oświecenia mocy czasu, by w swej świadomości przekuć wadę danego dzieła na cechę. W przypadku debiutu VOID ROT nie jest to jakiś koncept podporządkowany z góry określonym założeniom. W luźnych notatkach towarzyszących mojemu drugiemu odsłuchowi tej płyty widnieje zdanie: "boli brak tej wściekłości, spuszczenia bestii ze smyczy; mankamentem jest to, że wszystko jest jakby od linijki, wykalkulowane, zbyt perfekcyjne: brakuje niebezpieczeństwa". Uważam, że nadal może to stanowić dla kogoś cechę nie do przebrnięcia. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że "Descending Pillars" to materiał całkowicie skoncentrowany na jednym aspekcie, podporządkowujący sobie wobec niego wszelkie elementy składowe: skrupulatne budowanie mrocznej atmosfery kosmicznego terroru.
Niezwykle klimatyczny, ponury i nie koncentrujący się na samym riffie - a raczej traktujący je jako narzędzie do kreowania nastroju - wypuszczony wcześniej utwór tytułowy, przyciągnął moją uwagę i nasycił chęć jak najszybszego zapoznania się z omawianym albumem. Wywołując skojarzenia z tworami takimi jak Grave Miasma, Krypts czy Cruciamentum, wytworzył też podskórne oczekiwanie, że tego rodzaju monolityczne death/doomowe kolosy będą współistnieć z rasowym, opartym na spuściznie Incantation wygarem, składając się na miażdżący gruz w równym stopniu porażający mrokiem, jak i niszczący nawałnicą przesterowanych wioseł oraz bezlitosnych bębnów.
Okazuje się, że VOID ROT podszedł do tematu z innej strony, a to, co wypoczwarzyło się w tytułowej kompozycji, będzie słuchaczowi towarzyszyć już do samego końca.
Zawarte tu 37 minut muzyki - okraszone bardzo dobrym, masywnym i spowitym pogłosem brzmieniem perkusji, dalekiej od bycia zbitej w niestrawną papkę - płynie nieśpiesznie, przytłaczając cię i wydzierając kropla po kropli twe życiodajne soki. Zdecydowanie rekomenduję odsłuch w godzinach wieczornych, bo "Descending Pillars" to istny pożeracz słońc, otulający świat w całunie mroku i czerni. Nieskomplikowane partie gitar, nie obfitujące w zapamiętywalne czy chwytliwe riffy, są raczej strumieniem sączącej się trucizny, będącej jedynie środkiem do osiągnięcia celu. Tym zaś jest stworzenie wrażenia całkowitej opresji i beznadziei: jakbyś obcował z przedwieczną, kosmiczną siłą, będąc z góry skazanym na porażkę. To jednak coś w rodzaju zawarcia paktu: album ten wymaga uwagi i koncentracji. To współpraca po obu stronach, ty zaś ze swojej musisz zadeklarować chęć bycia pochłoniętym.
Wybrzmiewające konsekwentnie, powracające niczym zły omen, fale dysonansu - nie będące wszak nadużywaną zagrywką - mogą przywoływać skojarzenia z tym "rozmemłanym" black metalem. Tu jednak stanowią znakomity kontrast do tego rytualno-okultystycznego riffowania, wzmacniając jego wydźwięk. Ten zaś polega na dość subtelnych progresjach, nie obfitując zarazem w jakiekolwiek fajerwerki. Zamiast tego zniewala słuchacza w zimnokrwisty sposób, niczym ta pajęczyca, która złapawszy już ofiarę - wie, że ta nie ma szans uwolnić się - delektuje się jej agonią i udręczoną niepewnością. Napięcie narasta, lecz bardzo powoli - tu nawet pojawiające się gdzieniegdzie blasty wywołują wrażenie "nieśpiesznych", będących raczej naturalnym elementem kompozycji, jej wrodzonym organem, a nie manifestacją agresji. "Liminal Forms" jest dobrym tego przykładem, demonstrując zarazem, jak gitarowy minimalizm pozwala wykreować przestrzeń dla całkiem intrygujących perkusyjnych aranży, także dość stonowanych, acz w tych wolniejszych fragmentach tworzących coś na kształt plemiennego groove'u.
Kulminacje utworów przejawiają się w postaci nieuchwytnych, nie rzucających się spektakularnie w uszy zagęszczeń partii garów, delikatnych akcentach czy nieszczególnie gwałtownych zmianach tempa. Przypieczętowane są złowrogimi, utrzymanymi w kolorach szkarłatu, apokaliptycznymi melodiami - w finałowym "Monolith" będącą nawet czymś w rodzaju bezkształtnej, flegmowatej solówki - oszczędnymi w środkach, wyrażającymi filozofię całego albumu: tego ascetyzmu nieustannie przypominającego, że chodzi przede wszystkim o przeszycie słuchacza wiązką negatywnej energii astralnego horroru. Powściągliwość ta sprawia, że nawet te najmniejsze, najsubtelniejsze przesunięcia są niczym pękający ryft w skorupie ziemskiej - niezwykle groźne, choć nieuważny słuchacz nawet nie dostrzeże czyhającego niebezpieczeństwa. Jedynym znakiem ostrzegawczym może być krótka, kilkusekundowa zaledwie pauza na początku "Delusions of Flesh": objawiona w kilku pociągnięciach za struny lovecraftowska cisza przed burzą.
Im dalej w las, tym otchłań czarniejsza, bowiem "Inversion" stanowi w mym mniemaniu najsilniejszy punkt albumu, będąc jakby nieco dynamiczniejszym i żwawszym w swej ekspozycji: szybko narastające zagęszczenie bębnów w połączeniu z przenikliwym strumieniem wyjącej gitary zdecydowanie zwraca na siebie uwagę, zaś wyłaniający się chwilę później chropowaty bas wzmacnia poczucie krępującej oślizgłości pomieszczenia odsłuchowego. Poprzedzone akustycznym przerywnikiem, upiorne i wyraziste zwieńczenie, ze wspomnianym już solo - gościnnym, nadmieńmy (co podświadomie da się wyczuć) - stanowi zaś wyczerpujące podsumowanie tego, co działo się przez ostatnie 30 minut.
Nie wpłynie jednak na wrażenie, że "Descending Pillars" to wyraźnie płyta "dla koneserów" tego typu stylu: oni docenią misterny sposób kreowania klimatu i brak epatowania typowo oczywistymi zagrywkami; reszta zaś może pokiwa głową z uznaniem, ale stwierdzi że to nie do końca ich bajka. To nie jest przytyk w żadną z tych stron. Za siebie mogę stwierdzić, że mnie album ten się podoba, choć rzeczywiście może zmęczyć swą jednostajnością, gdy nie zaistnieją odpowiednie warunki odsłuchowe. Na pewno jest satysfakcjonujący w swym powolnym, wysmakowanym wręcz rysie, w tej niezmąconej konsekwencji i delektowaniu się twym cierpeniem.
piątek, 18 września 2020
Recenzja PRECAMBRIAN - Tectonics
Na początek krótki wykład o historii naszej Ziemi, poprzedzony moim niezwykle wnikliwym, 20-minutowym researchem. Prekambr uznawany jest za najdłuższy okres w dziejach tejże planety, trwający od jej powstania ponad 4,5 miliarda lat temu do mniej więcej 541 milionów lat temu. Można się domyślić, że działo się sporo. Ot, woda się skropliła i powstały oceany, zaczęły formować się kontynenty, w Ziemię uderzył obiekt wielkości Marsa, a powodowany tym odłam części skorupy stał się - według jednej z teorii - Księżycem. Pojawiły się pierwsze, jednokomórkowe formy życia, z czasem ewoluujące w coraz bardziej zaawansowane organizmy, pod koniec eonu przypominające już dzisiejsze zwierzęta - na co istnieją dowody w postaci skamielin. W międzyczasie następowały liczne zmiany klimatyczne, owocujące np. w kriogen - erę globalnego zlodowacenia. Wzmożona aktywność wulkaniczna prawdopodobnie skutkowała zjawiskiem tzw. zimy wulkanicznej, drastycznie obniżając temperaturę globu. Kilkaset milionów lat po zakończeniu prekambru, następuje największe masowe wymieranie w dziejach Ziemi, zwane wymieraniem permskim - potencjalne przyczyny nadal pozostają hipotezami. Doskonały grunt pod black metalowy album.
Wystarczy trochę wyobraźni, by uzmysłowić sobie skalę i rozmiar tamtych wydarzeń. Śmiem twierdzić, że stały za tym siły potężniejsze niż Szatan (no chyba że w wyobrażeniu metafizycznym), tak bardzo opiewany w tekstach hord parających się czarnym metalem. PRECAMBRIAN, na czele z weteranem sceny, niejakim R. Saenką - widocznie zainteresowanym historią nie tylko rodzimej Ukrainy - postanawia tym siłom hołdować, daleko wykraczając poza gatunkową strefę komfortu.
A przynajmniej pod względem oprawy tematyczno-estetycznej, bo muzycznie jest na wskroś klasycznie i tradycyjnie. "Tectonics" to równo 30 minut - ni sekundy dłużej, ni krócej, za czym pewnie stoi jakaś geologiczna symbolika, choć równie dobrze mogą to być moje wyimaginowane domysły - esencjonalnego, wypranego z jakichkolwiek ozdobników black metalu na modłę jednego z poprzednich projektów Romana. Chciałoby się wręcz rzec: umarł Hate Forest, niech żyje Hate Forest! Jeżeli tak jak ja uważasz "Purity" za wykładnię black metalu w siedmiu hymnach riffem, możesz już przestać czytać tę recenzję i kupić debiut Precambrian w ciemno. To te same wibracje, równie starożytne i trącące potęgą znacznie wykraczającą poza jakiekolwiek dokonania człowieka.
"Archaebacteria" to zdecydowanie najbardziej bezkompromisowy i chamski wstęp, jaki ostatnio słyszałem. Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wrzucony zostałem w sam środek szalejącej zamieci, lawiny lodowych brył spadających mi na mordę, cios za ciosem. To wyrokujące dwie sekundy, decydujące kto przeżyje - doskonały odsiewacz wypudrowanych słuchaczy ładnego black metalu (nie mam nic do ładnego black metalu, sam czasem lubię posłuchać). Taki zresztą jest pełen album: brak zbędnych dodatków, klimatycznych interludiów, akordów granych na nieprzesterowanej gitarze. Jest pięć kompozycji opartych tylko (a przede wszystkim aż) na przeszywającej głębi black metalowego riffu, wielowarstwowego i patrzącego w czeluść będącą miejscem zamieszkania niepoznanych sił odległych eonów. Skrajnie nieludzkie i odrażające wokale - lawirujące między dwoma trybami, szorstkim i przywodzącym na myśl kąpiel w basenie zdobionym drutami kolczastymi, oraz brutalnym niczym pieśń zderzających się płyt tektonicznych - a także surowość perkusyjnych blach, zwracają na siebie uwagę, również z powodu wysokiego umieszczenia w miksie, ale to w tych przybrudzonych gitarach, jakby otulonych warstwą pokrywy lodowej, kryje się istota i sens "Tectonics".
Subtelne progresje nisko strojonych riffów, brzmiących złowieszczo i momentami kreujących (luźne) skojarzenia z opartym na tremolo death metalem - to drugi na płycie "Fossilization", obfity w charakterystyczny patent stanowiący jakby część wspólną materiału, będący elementem jej naturalnego cyklu: ustępująca na moment perkusja pozwala wybrzmieć głębokim, nienawistnym growlom, by za chwilę powrócić do ofensywy złożonej z kanonady blastów. W dużej mierze cały ten album stanowi nieprzerwaną nawałnicę, manifestację chaosu kaprysów natury znacznie potężniejszych i nieprzyjaznych człowiekowi, bardzo zaś satysfakcjonujące jest wyławianie z tej śnieżnej burzy poszczególnych patentów melodycznych, delikatnie zarysowanych gdzieś w tle i konsekwentnie powracających w poszczególnych utworach, przez co jawią się one jako spójne i przemyślane, nie będące jedynie zlepkiem (co prawda kapitalnych) riffów. Objawiają się też lata doświadczeń członków zespołu - doskonale wiedzą bowiem, który motyw pociągnąć i jak długo, by całkowicie zanurzyć słuchacza w kojąco repetytywnej atmosferze, gdy czas istotnie zdaje się być mierzony w milionach lat, stając się czymś w rodzaju abstrakcyjnego konceptu.
Zgrabnie poutykane melodie, gdzieś tam majaczące w oddali, nie stroszące się zbędnie i cierpliwie czekające na wyłowienie przez uważnego odbiorcę, wyraźniej rosną niczym piętrzące się lodowce w "Cryogenian", stanowiąc bardziej konwencjonalny fragment, bliski w motoryce do wspomnianego już Hate Forest i zawierający nawet szczątkową nutkę melancholii. Od tej pory album będzie balansował między tym podejściem, a niezmordowanie przypominającymi o swej obecności erupcjami wściekłości zmiatającymi wszelkie życie z powierzchni Ziemi, osiągającymi swe apogeum w finale usianego sztormem crashów "Volcanic Vinter". Utwór ten stanowi wizytówkę filozofii towarzyszącej debiutowi Precambrian - kompozycje zagęszczają się, osiągają swoje ekstremum i bezceremonialnie kończą się, bez zapowiedzi, początkowo wywołując konfudujące i ambiwalentne odczucia. Z czasem dostrzeżesz jednak, że właśnie wtedy powinny ustać. Zresztą pochwalić należy i ogólną długość materiału, stanowiącą niezaprzeczalny walor zachęcający do katowania przycisku replay przez następne 4 miliardy lat - a mimo że "Tectonics" za każdym razem jest takie samo, to posiada tę charakterystyczną cechę esencjonalnych albumów black metalowych: te miliony zazębiających się, nieuchwytnych warstw kryjących się gdzieś w oddali, mogących być penetrowanych w nieskończoność.
Delikatne urozmaicenie stanowi troszkę, ale to dosłownie troszeczkę, bardziej wyrafinowana perkusyjna zagrywka w ostatnim już utworze sławiącym kres całego niemal ówczesnego życia - ten wwiercający się w głowę, wygrywany na ride'ach rytm, w bardziej rozwiniętej formie uskuteczniany przez naszego rodzimego Darkside'a. W przeciwieństwie do jego macierzystego zespołu, muzyka nadal pozostaje surowa i nieokrzesana, zgrzytliwa i chropowata niczym na trójce Gorgoroth, tak więc bez obaw. "P-Tr. Extinction" swoim motywem przewodnim wywołuje skojarzenia z "The Immortal Ones", stanowiąc chyba najbardziej tradycyjny w wydźwięku black metalowy utwór na płycie, nieco bardziej okiełznany - będący jakby powrotem do naturalnego cyklu po kataklizmie. I tym akcentem urwę niniejszą recenzję (rozmiarowo - w przeciwieństwie do omawianego albumu - wymknęła się już bowiem spod kontroli), wzorem zawartych na "Tectonics" kompozycji: nie potrzebujących szczególnie wymyślnych kropek nad i, by porażać swą emocjonalną intensywnością.