wtorek, 16 stycznia 2024

BLUT AUS NORD - Disharmonium - Nahab [2023] ~ RECENZJA

H. P. Lovecraft to pisarz, którego dziedzictwo w stopniu na tyle dużym przesiąknęło kulturę popularną, że ma się wrażenie, że zaraz macka Cthulhu wyskoczy ze świeżo otworzonej lodówki (to naprawdę może się zdarzyć, jeśli nie czyścicie lodówki przez wystarczająco długi czas; proszę, czyście wasze lodówki). Spuścizna to zaiste imponująca, będąca nieskończoną pożywką dla tak podatnego na estetyzację gatunku, jakim jest Metal. Odniesienia do Samotnika z Providence pojawiają się w tytułach, tekstach i oczywiście na okładkach. Jednak - moim zdaniem - mało kto próbuje zrobić coś z Lovecraftem na poważnie w warstwie muzycznej. Jest oczywiście PORTAL, trafnie określający tworzone przez siebie dźwięki jako "Horror Death Metal", przy czym jest to horror abstrakcyjny, niewypowiedziany, brzmiący jak gdyby muzyka Australijczyków rzeczywiście trafiła na moment do wymiaru zamieszkiwanego przez Przedwiecznych i poddana została siłom niemożliwej geometrii, a następnie przetransportowana została z powrotem do świata śmiertelników*. BLUT AUS NORD swoją najświeższą serią albumów Disharmonium daje nura w to nieziemskie uniwersum i udowadnia, że jest kolejnym projektem godnym zasiąść w panteonie tych odważnych, którzy wyciągnęli dalekie konsekwencje z obcowania z twórczością Lovecrafta. Czyni to jednak w inny sposób niż PORTAL, mniej abstrakcyjno-konceptualny, a bardziej operujący dźwiękowymi teksturami. Pierwsze opus, Undreamable Abysses, było niczym eteryczna podróż przez pulsujące, oddychające, obślizgłe tunele alterujące świadomość; miało się poczucie obcowania z jakąś daleką obecnością, zamieszkującą rozległe przestrzenie koloru czerwieni i manifestującą się pod postacią zawodzeń, chórów, dźwięków przypominających dmący przez te niewyśnione otchłanie wiatr. Bezmiar tej czerwonej sieci korytarzy zawierał w sobie zarazem posmak przygody i ekstazy, a to ze względu na melodyjne tu gdzieniegdzie, epickie gitarowe zagrywki, będące jeszcze zakorzenione jedną nogą w komiksowej odsłonie Metalu. To trip ku nieznanemu, wstrząsający i niebezpieczny, lecz wciąż ekscytujący. Nahab to klaustrofobia. To stan, gdzie istoty z okładki zaczynają cię prześladować. I nie zamierzają, kurwa, odpuścić. 


Zapowiada się niewinnie. Album inicjuje minutowe intro, będące zarazem jednym z trzech zawartych na nim interludiów, o tajemniczych tytułach "Hidden Dream Opus" (#1, #2 i #3). To pierwsza zmiana w stosunku do poprzedniczki - szersze wykorzystanie niepokojącego, budującego grozę ambientu. Pojawia się on nie tylko w tych przerywnikach, lecz stanowi także integralną część niektórych pełnoprawnych utworów ("The Endless Multitude", "The Black Vortex", "Forgotten Aeon"). I jest to chyba najbardziej lovecraftowski ambient, jaki słyszałem do tej pory. Jak na moje ucho, ewokuje on tę morską, portową, mulisto-solną otoczkę o rybim odorze, którą Mistrz tak sugestywnie przedstawił w Dagonie czy Widmie nad Innsmouth. Nie jest przypadkiem, że po raz pierwszy Nahab wszedł mi, gdy słoneczna aura opuściła na jeden dzień pewną niewielką nadmorską miejscowość, w której wówczas rezydowałem, zastępując ją szarością, strugami deszczu i wędrującą na naprzeciwległych wzgórzach mgłą. Przechadzałem się wówczas nad przystanią opstrzoną latarniami i goszczącą różnej wielkości łajby, kołyszące się na wodzie i zapewne przy tym skrzypiące (mnie soniczny terror dochodzący ze słuchawek nie pozwolił tego stwierdzić z całą pewnością). Wyobrażałem sobie wtedy, jak w środku tych bardziej wiekowych ucztują sobie ryboludzie, przy akompaniamencie niezrozumiałych pomruków i dźwięków wychodzących z ich skrzeli. Rybacka wioska opuszczona przez boga i ofiary dla Dagona, wiecie. I sól, całe morze soli. Te krótkie, niemetalowe fragmenty to cisza przed burzą, to, jak to kłębowisko patologii jawi się przechadzającemu się, nieświadomemu zagrożenia spacerowiczowi. 

"Mental Paralysis" (cóż za adekwatny tytuł!) uderza nieszczęśnika istną lawiną dysharmonijnych gitar wspomaganych frenetyczną perkusyjną kanonadą. Ten pierwszy riff jest jak opętanie, paraliż właśnie, nakładany na ofiarę splot pajęczych winorośli, eksponowanych przez centralną postać na okładce. Elektryczne porażenie i następujące po nim spazmy, nasilające się w makabrycznej progresji akordów, która za chwilę ustępuje drugiej rundzie tortur. A potem sączący się do głowy jad, w postaci kroczących, dysonansowych riffów w średnim tempie, będących sporym udziałem tej płyty. Tak, utwór ten znakomicie wprowadza w atmosferę krążka, stanowiąc zarazem zręczną jego syntezę. Towarzyszą mu niepokojące gitarowe melodie, o barwie podobnej jak na Undreamable Abysses, lecz chłodniejsze, dziwniejsze, bardziej creepy, strumieniowane w kierunku słuchacza niczym wiązka hipnotyzujących fal. Właśnie, creepy. Z jakim okresem BaN kojarzy wam się to słowo? Dla mnie z tym z lat 2001-2007, czyli zawierającym m.in. dzieła takie jak The Work Which Transforms God, MoRT czy Odinist - The Destruction of Reason by Illumination. I Nahab jest dla mnie w pewnym sensie kontynuacją tamtej ery, a jednocześnie czymś zupełnie nowym. Inne jest brzmienie, inne jest podejście do kompozycji, inna, bo znacznie bardziej techniczna, zapuszczająca się momentami w jazzowe terytoria, jest technika gry na perkusji (wydaje mi się, że to NIE automat, jak na większości wydawnictw BaN - ale macki urwać nie dam). 

Oczywiście Nahab, jako przynależący do serii Disharmonium, zdradza pewne podobieństwa z poprzedniczką. Przede wszystkim chodzi tu o sposób wykorzystania wokali, będących serią charków, mruków, jęków, zawodzeń i całej masy innych dźwięków - nie składających się wszakże w słowa, a całościowo powodujących, że ponownie jest to album w zasadzie instrumentalny i wybitnie skoncentrowany na tworzeniu atmosfery dźwiękowymi teksturami. Zaskoczyło mnie jednak - i z początku chyba rozczarowało - jak bardzo różni się płynącymi z niego odczuciami. Pewnie, finał "The Ultimate Void of Chaos" jest strukturalnie lustrzanym odbiciem "Keziah Mason", a morderczy, ultraszybki "Forgotten Aeon" pragnie zmiażdżyć słuchacza w równie bezlitosny sposób jak "The Apotheosis of the Unnamable". Nahab nie oferuje jednak takiej przestrzeni jak Undreamable Abysses, jest znacznie bardziej duszną płytą, nastawioną na sianie chaosu - czego emanacją może być pierwsza minuta "The Crowning Horror", z atonalnymi gitarami wyjącymi jak syreny i obrzydliwymi charkotami rzygającymi czarną flegmą. Ponadto jest mniej zwarty i monolityczny, nie ma takiego flow, bo jest po prostu inaczej skonstruowany - nie dość, że zawiera ambientowe przerywniki, to cechuje go większa różnorodność utworów, zarówno w obrębie ich samych, jak i względem siebie. Słuchając Undreamable Abysses miałem wrażenie obcowania z jednym długim, podzielonym na siedem części utworem; tu ono nie występuje. Wspomniany ambient mistrzowsko wykorzystany jest w drugiej połowie "The Endless Multitude", jednym z moich ulubionych utworów na płycie, gdzie wraz z minimalistyczną, opartą na cicho akcentowanych talerzach perkusją skrupulatnie buduje napięcie przed erupcją rozszerzającej się entropii - ośmiu napierających na słuchacza fal następujących w finale, okraszonych iście przygnębiającą, lovecraftowską właśnie melodią. Wyzbędźcie się wszelkiej nadziei; ta zrywana będzie z was kawałek po kawałku niczym płaty skóry, z tym że wasi oprawcy operują w psychicznym, mentalnym wymiarze, doprowadzając was stopniowo do stanu niepoczytalności.


Całość utrzymana jest w przeważająco średnich tempach, gdzie również wybrzmiewają nieco bardziej (ale naprawdę, tylko trochę) tradycyjnie metalowo brzmiące riffy, tak jak chociażby w singlowym "Queen of the Dead Dimension" (który zawiera też pokaźną dawkę tych pełzających, upiornych melodii). Te inwokacje zgrozy i rozpaczy przeplatane są oczywiście rzeźnickimi przyśpieszeniami, które wywindowują do ekstremum najbardziej bezkompromisowe momenty takiego Odinist, potęgując inherentnie zawartą w nich dawkę obłędu. Podoba mi się, jak bezpardonowe są te odjazdy, czy to we wspomnianym już "Forgotten Aeon", prującym jakby całe sklepienie niebieskie waliło się na głowy wskutek przebudzenia przedwiecznych mocy, czy np. w "The Black Vortex" - istotnie brzmiącym, jakby zasysało sparaliżowaną zdobycz w wir niedającego się powstrzymać szaleństwa (to przepełniające zgrozą intro!), pieczętując na eony jej oblicze w grymasie z munchowskiego Krzyku. Utwór ten zawiera najbardziej eksperymentalne partie gitar na płycie, brzmiące zaprawdę niczym rój wściekłych os, osaczających (nomen omen) zatapiającego się w mulistym wirze nieszczęśnika. W pewnym momencie szarańcza milknie, ustępując ciszy (powietrze!) i podążającym za nią czymś w rodzaju błyskawicznego perkusyjnego solo, które w większym stopniu pełni jednak funkcję kapitalnego przejścia do kolejnej części utworu, składającej się we wprowadzających w trans, buchających miazmatów ewokowanych przez snujące się gitary i trucicielskie szepty poczwar z okładki. Pamiętam jak bardzo zaskakująca była to dla mnie zagrywka, ta pauza; nie spodziewałem się jej zupełnie, a wytrąciła mnie ona z letargu dysonansów, przypominając zarazem, że takie chwyty - będące zręcznym narzędziem operowania zarówno dynamiką płyty, jak i uwagą słuchacza - odróżniają mistrzów od rzemieślników. 

I na koniec ten przepyszny, portowy ambiencik, płynnie wprowadzający do najbardziej zrelaksowanej i dającej chwilę wytchnienia kompozycji na płycie, a mianowicie "Nameless Rites". Kroczącej melancholii towarzyszy zarazem atmosfera nieuchronności, schwytana ofiara nie może bowiem uniknąć swego fatalnego losu, polegającego na doświadczeniu horroru bycia świadkiem przywoływania niepojętego bytu w nienazwanym rytuale. To przeżycie musi jednak zawierać w sobie zdumienie i wzruszenie, zachodzi bowiem przy dźwięku chwytającej za serce, wysuwającej się na pierwszy plan gitary prowadzącej. Ta zawiera w sobie anielski, a jednocześnie krańcowo apokaliptyczny pierwiastek - piękno kończącego się świata i kontemplacji nadciągającej asteroidy w akompaniamencie seraficznego hymnu. To wyjątkowy, jedyny taki moment na płycie i perełka w dyskografii BLUT AUS NORD, niechybnie spoczywająca obok niepowtarzalnego "Our Blessed Frozen Cells", uosobienia katharsis. Nie trwa długo, więc należy zatopić się w nim i dać mu się całkowicie pochłonąć, zwłaszcza że po nim następuje mrok nisko strojonego, morbidowskiego riffu - istny, emanujący grozą walec, przebudzona bestia pochłaniająca wszystko na swojej drodze niczym czarna śnieżna kula. Potem już tylko trzecie interludium i dwa nie biorące jeńców wygary, końcówka jest bowiem skumulowana i intensywna. 

Im dłużej słucham Nahab, tym bardziej początkowy niedosyt - będący zapewne rezultatem oczekiwań, nasuwających się porównań do poprzedniego albumu, jak i niesprzyjającej aury - zamienia się jeśli nie w zachwyt, to coś w rodzaju podziwu połączonego z nieodpartą potrzebą częstego wracania do tego materiału. Chyba dałem się sparaliżować. Nahab to ścieżka dźwiękowa do postępującego koszmaru, jest niczym zapis stanów świadomości, jakie zachodzą w przerażającym porażeniu sennym. Na pewno jest to album z charakterem, kolejna wyróżniająca się pozycja w imponującym katalogu BaN, odnosząca się do jego bogatego dorobku, a jednocześnie proponująca coś własnego; pozycja, która - gdy już kliknie - nie puszcza i zapewnia masę satysfakcjonującego słuchowiska na długie godziny. Jest coś wybitnie masochistycznego w rozkoszowaniu się udręką i opresyjną atmosferą, jaką serwuje ten materiał, choć preferuję krążki, które bardziej kładą nacisk na afirmację Uniwersum aniżeli udowadnianie mi, jak przerażającym potrafi być miejscem (i dlatego bardziej podobają mi się Niewyśnione Otchłanie - tak, dla mnie to mimo wszystko dziwacznie pozytywna płyta). Ale dobrze - na zakończenie recenzji podkreślę jeszcze, że Nahab uderza w fajny, newralgiczny, trudno uchwytny punkt pomiędzy konceptualną zwartością tudzież monolitycznością, a byciem po prostu zestawem ośmiu przemyślanych i zaskakująco różnorodnych jak na doktrynę siania strachu kompozycji (i trzech interludiów). Choć oczywiście nie widzę innej opcji, by słuchać tego eposu w całości. W międzyczasie czekam na kolejną odsłonę Disharmonium, zastanawiając się, w jaki sposób Vindsval, W. D. Feld i GhÖst podejdą raz jeszcze do Niesamowitego.

[*] - Należy jednak podkreślić, że tworzone przez PORTAL uniwersum jest autorskie i znacznie wykracza poza twórczość Lovecrafta jedynie, która to stanowi zaledwie drobną galaktykę w tym przepastnym wszechświecie.

wtorek, 5 grudnia 2023

PRIMORDIAL - How It Ends [2023] ~ RECENZJA

"Is this/How it ends?". Alan zadaje to pytanie w kontekście kultury, języka, władzy; ja zastanawiam się, czy byłbym usatysfakcjonowany takim epilogiem kariery PRIMORDIAL. Choć nie padło konkretne stwierdzenie, jakoby miał to być finałowy album irlandzkich piewców epickiego, a zarazem skąpanego w oparach czarnej sztuki metalu, jest to zarazem ich dziesiąty krążek. Dziesięć to ładna, okrągła liczba; choć to tylko intelektualny koncept, jest w niej coś, co każe o czymkolwiek sygnowanym dziesiątką myśleć jako o kamieniu milowym. Zamknąwszy cykl, każe spojrzeć w tył, zobaczyć, poddać się refleksji.

PRIMORDIAL na swej dziesiątej płycie zapatruje się w swą przeszłość sporo, puszczając oko do słuchacza: patrz, tu gramy motyw z "Redemption...", tu cofamy się do zatopionego w cieniu, poprzedniego millenium. Zarazem eksperymentuje, obok sztandarowych hymnów serwując też mniej "primordialowe" kawałki, dając wyraz - jak na moje ucho - fascynacji rejonami, ot, Neurosis. Weźmy "Nothing New Under the Sun", gdzie po rockującym (mówią, że to Thin Lizzy, której to kapeli dyskografia jeszcze niestety przede mną, więc nie mogę potwierdzić z czystym sercem... ale wzmiankuję jako prawdopodobne podobieństwo zważywszy na narodowościowe pokrewieństwo obu zespołów) wstępie i bardzo ładnych chórkach wchodzi riff, który od razu skojarzył mi się ze "Stones from the Sky". Numer to niosący góry, wszedł mi bez popity od pierwszego odsłuchu. To rzecz, która jak na moje kroczy ścieżką wytyczoną przez "The Last Call" z "Exile...", w której recenzji nieprzypadkowo również padły porównania do Neurosis. Potężne nabicia na bębnach - które to bębny brzmią na tej płycie wyśmienicie, smakowicie, zresztą jak cała sekcja rytmiczna - podkreślają wybrzmiewający pod spodem transowy riff, okraszony solówkami tym razem przywołującymi czasy "The Soul Must Sleep" i w ogóle taką morską, wyspiarską melancholię tamtego kawałka; saudade kogoś patrzącego gdzieś bardzo w dal w atmosferze udręczonej, niedającej się wysłowić tęsknoty. Ostatnia minuta, gdzie gitara zyskuje znacznie na sile, wzbogaciwszy się jakby o kolejną warstwę, jest jednym z emocjonalnych szczytów omawianego tu albumu.


Takich szczytów w tym (przy)długim paśmie górskim jest tu więcej: kolejnym jest chociażby finał singlowego "Pilgrimage to the World's End", gdzie Alan serwuje jeden z najbardziej kruszących popisów wokalnych na płycie (w ogóle bardzo kontent jestem z faktu, iż od czasów poprzedniczki zdaje się on odważniej i w większej dawce sięgać po czysto heavy metalowe falsety), co dodatkowo podkreślane jest przez podwójną stopę, nadającą niesamowitego drive'u temu utworowi, opartemu na monotonnym niczym ocean (o którym opowiada) riffie. "Until the end of time will take/THEIR BREATH" - oddech pielgrzymów na koniec świata, na jałową australijską ziemię, który to kontynent był kolejnym - obok Ameryki - celem peregrynacji tych, których Wielki Głód lat 1845-1849 zmusił do opuszczenia ojczyzny w poszukiwaniu za chlebem ("oh, this bread should be so dear... and human flesh, so cheap"). Posępny, posępny utwór, gdzie tylko erupcja drugiej solówki na tyle alanowskiego "we pray" (brzmi znajomo?) przynosi chwilowe promyki nadziei, by dalej zniknąć w morskiej pianie bezkresnego oceanu. Znakomity wybór na utwór promocyjny!

Co mi w takim razie nie pasuje, skoro peany na cześć poszczególnych piosenek mógłbym zaoferować niemal każdej z nich? Zimnej, nieprzystępnej, post-punkowo topornej "All Against All", przywodzącej skojarzenia z krajami wiecznej zimy za murem, znakomicie ukazującej postępujące szaleństwo protagonisty wraz z entropią, w jaką zapada po długim, rytualnym, sygnowanym gardłowym mruczeniem środkowym fragmencie? Zagrzewającej do walki z werwą kawaleryjskiej szarży, a zarazem zalanej Wiecznym Słońcem epickiego doom metalu "Ploughs to Rust, Swords to Dust" czy już w ogóle balladowej, pełną parą doom metalowej (acz coraz to mocniej zagęszczanej perkusyjnymi nawałnicami) "Death Holy Death" z pięknymi gitarowymi akordami? Otóż słucham dziesiątego eposu Primordial raz w raz, by wybadać, co mi tu w oczy kole i najbliższe finałowej konkluzji jest chyba to, że nie siedzi mi flow tej płyty. Od pewnego momentu - tak w okolicach utworów nr 5, nr 6 - średnio przekonuje mnie to, jak poszczególne z nich przechodzą jeden w drugi.

PRIMORDIAL nagrał album bardzo eklektyczny, bardzo zróżnicowany, rozpięty stylistycznie, momentami wywołując wrażenie obcowania ze sprawnie dobraną kompilacją, gdzie połowę stanowią wycieczki w przeszłość, a drugą próby grania czegoś nowego, miast spójnego albumu z jakąś myślą przewodnią. Myśl przewodnia tutaj istnieje, owszem - to tematyka płyty, którą jest bunt, rebelia, starcie imperiów z partyzantami, z tymi "śpiewającymi nieczysto, do rytmu nie tego bębna", refleksja nad wartością sprzeciwu w ogóle i jak historia rozprawia się z tymi z tarczą, a jak z tymi na tarczy... to jest wszystko bardzo spoko, choć z drugiej strony spotkałem się z opiniami, że teksty są zbyt ogólne, zbyt rozmydlone, że w gruncie rzeczy nie wiadomo nawet za bardzo, o co chodzi. Czy mogę się z tym zgodzić? Rozumiem takowe zarzuty, rzeczywiście poprzednie materiały (zwłaszcza te z lat 05-11) bywały bardziej skupione na konkretnej narracji, z drugiej strony, nie mogę odmówić tak tematycznemu utworowi jak "Pilgrimage..." pomysłu na siebie, "Nothing New..." - po prostu dobrego tekstu, "Victory Has 1000 Fathers..." - konceptu, który do PRIMORIAL pasuje jak ulał, a którego u PRIMORDIAL jeszcze nie było.

Wróćmy jednak do mojego utyskiwania na konstrukcję albumu - brak myśli przewodniej rozumiem tu w terminach czysto muzycznych, a nie lirycznych. Przez to, że jego druga połowa składa się z utworów tak różnych od siebie - gdzie do tego jeden z nich, "Call to Cernunnos", jawi się słuchaczowi jako pół-przerywnik, zagrany na plemiennych bębnach, trącący sludge'em hymn do rogatego, celtyckiego bóstwa - odbiorca wytrącony zostaje z równowagi, mając do tego czasem nadzieję na powrót do grania bardziej bezpośredniego. Takowe reprezentuje dla mnie "We Shall Not Serve" - najbardziej dynamiczny, agresywny, prący do przodu utwór (bo i frontman nie szczędzi ani "go!", ani "yahhh". Nie ma wytchnienia!), na najwyższych obrotach z całego zestawu jeśli o prędkość chodzi. Z wyśmienitym dramatyzmem budowanym zarówno poprzez niższe, wywołujące grozę wokale Nemtheangi (nie będzie to zaskoczeniem, ale naprawdę czuć, że wczuwa się w to, o czym śpiewa; tekst trąci odorem zardzewiałego sztyletu, który zaraz przejedzie bezlitośnie po gardłach, i choć nie jest to ten poziom syfu i plugastwa, jaki osiągnięty został na tytułowym z "The Gathering Wilderness", to i tak czuć nadchodzącą w powietrzu rzeź niewiniątek) jak i gitary. Te przenoszą słuchacza w epokę odległą, nieco mniej odkrytą, jesienną: znakomita reinterpretacja przewodniego riffu z "Graven Idol"; słusznie wiele osób zwróciło uwagę, jak bardzo utwór ten cofa się w czasy "A Journey's End", a nawet "Imramy". Jest w nim coś bagnistego, lesistego, coś z lasu sprzed lat tysiąca, na wskroś pogańskiego; zieleń, mroczna, ciemna zieleń rozległej puszczy, po której biegają istoty w maskach satyrów; gdzie komary sieką bezlitośnie, a jeden nieuważny krok powoduje utopienie w bulgoczącej mazi. Tak jak bulgocze świdrującym basem znajdujące się w połowie utworu zwolnienie, oparte na gitarowym leadzie mającym w sobie coś z naiwności wczesnej sceny black metalowej, której PRIMORDIAL był (i jest) przecież istotną częścią.


I znów, szkoda mi tylko, że to jedyny taki utwór na płycie; za chwilę znów wrzucany jestem w inny, kolejny nastrój, i cóż z tego, że fajny? Gdy wybrzmiewa ostatni, być może najlepszy na płycie "Victory..." - sztandarowy szlagier przemycający lokalne melodie jak zwykle bez potrzeby uciekania się do środków wyrazu stosowanych przez folk metalowe zespoły, ot, same gitarowe harmonie, jak to u PRIMORDIAL - nic już nie wiem o pokrewieństwie, jakie łączy go z utworem nr 3, z utworem nr 6. Czyli wychodzi na to, że główną wadą tego materiału jest dla mnie jakaś taka niespójność. Może wypadałoby skrócić nieco te kawałki, poprzestawiać kolejność (choć z drugiej strony zobligowany jestem przyznać, że podoba mi się, jakie wytchnienie daje harmonijne "Death Holy Death" po iskrzącym się dysonansem "All Against All". Tu relacja między końcówką poprzedniego, a wstępem kolejnego utworu jest wyborna)...? Wspomniane już wezwanie do rogatego, przywołujące skojarzenia z "Hosting of the Sidhe" rezonującą w oddali melodią, działałoby może lepiej - tak jak tamten utwór - raczej w rejonach końcówki płyty. Taka myśl, choć dwudziesty któryś już odsłuch sprawił, że ostatecznie przyzwyczaiłem się do jego umiejscowienia, a czasem... nawet je lubię.

No właśnie. Czasem w ogóle tę płytę PRIMORDIAL lubię, ba, cały czas ją lubię, bo inaczej bym się nie katował tyloma odsłuchami - choć nie ukrywam, że ich liczba to też efekt oczekiwań związanych z tym, z jakim zespołem mam do czynienia i faktem, że chciałbym lubić ich kolejny materiał. Lubię, choć zawsze pozostawia mnie z uczuciem niedosytu, który mam nadzieję zaspokoić wraz z kolejnym okrążeniem, spodziewając się odnaleźć jakiś brakujący element, jakiś klucz do rozszyfrowania tego wszystkiego. Nie znajdę go już chyba, zmuszony do przyznania, że Primordial mógł się postarać bardziej - nie chodzi mi o poszczególne kawałki, które są ogólnie rzecz biorąc dobre (choć czasem brakuje mi też w nich drugiego gitarzysty, po odejściu Micheala z zespołu), ale o zamysł na płytę, na obranie jakiegoś konkretnego kierunku. No, chyba że przystanę na narrację, że to dziesiąty album, który podsumowuje niejako wszystkie poprzednie dokonania, pokazując też jakieś nowe chwyty, wdzięczne do eksploatowania w przyszłości. Ale wtedy poproszę o jedenasty album, a pytanie o koniec niech dotyczy jedynie egzystencjalnych refleksji A. A.

Warto jednak posłuchać całości, bo "How it Ends" wyśmienicie zarówno zaczyna się (peanów na cześć tytułowego już oszczędzę ze względu na niewybaczalną długość recenzji, wspominając jedynie o ciarach, jakie wywołuje u mnie punkt kulminacyjny tegoż utworu: wezwanie wokalisty "and we... must sing/SING!" na tle triumfalnej melodii, triumfalnej perkusji brzmiącej niczym szczęk stali o stal...) , jak i kończy: a w środku, biorąc pod uwagę mnogość stylistyk, myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Bliska mi osoba, słuchając moich spostrzeżeń nt. spójności, zareagowała pytaniem: "a czy musi?" [być spójne], więc jak widać, nie dla każdego będzie to ością w gardle.


poniedziałek, 15 lutego 2021

Recenzja STARGAZER - Psychic Secretions

 Istnieją takie rzeczy, które trochę wymykają się opisom. Są na tyle magiczne, nieuchwytne i tajemnicze, że trzeba z nimi skonfrontować się na własną rekę, a wszelkie zasłyszane o nich plotki i opowieści milkną w momencie zderzenia się poznającego z poznawanym. Taka jest właśnie muzyka StarGazer - jak mit, w którym uczestniczy słuchacz, podlegający nieustannym przeobrażeniom. Innym mitem - już teraz w tym bardziej potocznym, pejoratywnym znaczeniu - jest to, że zespoły takie jak Death, Atheist czy Coroner są nadal jedynymi wyznacznikami i odnośnikami jakości technicznego death czy thrash metalu. Owszem, to zawsze będą niedoścignione wzory, nalegam jednak, by do tego grona dołączać także bohaterów dzisiejszego wpisu. Australijczycy bowiem nie tylko działają od 1995 roku, ale także wydali właśnie czwartego już fenomenalnego pełniaka, którym potwierdzają klasę i wielkość najlepiej zaprezentowaną przy okazji poprzedniczki, "A Merging to The Boundless". Ze wstępu tamtej recenzji przywołam tylko dwa słowa, które i tutaj mają zastosowanie: "nowa jakość".

Tyle w kwestii mojego małego apelu, a teraz już zapraszam Cię do meritum. Przejdźmy do ośmiu zaprezentowanych na "Psychic Secretions" kompozycji, a jest o czym mówić. Już intro rozwiewa wątpliwości, z kim mamy do czynienia. Nakreśla nam tło do muzycznej przygody, a tłem tym ponownie jest czarny firmament usłany gwiazdami, a jedynym punktem odniesienia w tym bezkresie jest stojący nieopodal ofiarny ołtarz. Płyta ta kipi wręcz pogańską metafizyką, alchemią, enigmatycznymi stowarzyszeniami epoki renesansu. Pod osłoną nocy, na miejscu kultu zbiera się grupa wyznawców, wokół nich rozpościerają się przyrządy do obserwacji nieba, ze złotych strumieni wydobywających się z fontann wzmagają się kłęby astralnego pyłu. Rytuałem inicjacji jest jedna z najbardziej zmysłowych i bajecznych melodii, jakie ostatnio słyszałem - początek "Lash of the Tytans" wręcz mąci umysł swym urokiem. Temu czarowi towarzyszą równie niepowtarzalne nuty bezprogowej gitary basowej Damona Gooda - znaku rozpoznawczego StarGazer. Zachwyca nie tylko bezbłędna technika, ale i wyczucie, z jakim instrument ten jest wykorzystywany - w momentach, gdy muzyka nabiera diabelskiego tempa niejednokrotnie wybrzmią wirtuozerskie solówki w stylu DiGiorgio. Innym razem, jak w motywie przewodnim fenomenalnego "Hooves", dajemy się uwieść niezwykle hipnotyzującym pociągnięciom za struny, sączącym się do uszu jak kuszenia biblijnego węża. Nie sposób odmówić skosztowania owocu.

Od razu nasuwa się też charakterystyczne brzmienie - organiczne, ciepłe, tkane jakby bardzo delikatną nicią, obdarte z barbarzyństwa, pełne wdzięku. Bo i nie jest to album ważący pięć ton, mający miażdżyć ciężarem czy kruszyć kości toporem. Nie - on ma uwodzić, zachęcać do upojonego dionizyjskiego tańca. "Psychic Secretions" to materiał zwiewny, spleciony lekką jedwabistą szatą, poruszający się z gracją niczym azjatycka tancerka. Pod spodem jej smukłej figury kryją się jednak zabójcze ostrza, tnące szybko i bezszelestnie. Emanacją tego są liczne pędzące fragmenty o thrashowej motoryce, szczególnie w takim "Star Vassal". Ów utwór jest zresztą zaskakująco melodyjny, wręcz miodowy w swej konsytencji, ale ten nadmiar słodyczy wpasowuje się w kontekst. Sposób, w jaki muzycy prowadzą dalszą jego część, przypomina ruchy barwnego kwiatu powoli rozchylającego swe płatki, poddanego działaniu oświecających go promieni słonecznych. W szczycie swego splendoru roślina ta jest ofiarowana w mistycznym rytuale - wybrzmiewa interludium, równie przemawiające do wyobraźni co omówione w poprzednim paragrafie intro. Takie momenty, w przypadku poprzedniego albumu skomasowane w epickim "The Grand Equalizer", tutaj są bardziej fragmentaryczne, rozłożone równomiernie, najczęściej tworząc jednak wstępy lub końcówki utworów. Bo i cały ten materiał jest zwarty, podkreślający swój death/thrashowy rodowód, bardziej konwencjonalny i nastawiony na siłę indywidualnych kompozycji. Ani to zaleta, ani wada, po prostu cecha. 

Niepowtarzalny wydźwięk muzyki StarGazer nie istnieje tym samym w próżni, a dowodem tego są skojarzenia z dziełami takimi jak "Piece of Time", "From this Day Forward" czy "Individual Thought Patterns". W szczególności w łamańcach rytmicznych i jakby naznaczonym gorzką filozoficzną refleksją tonem takiego "Evil Olde Sol" wybrzmiewają inspirację szczytowym albumem Death. O kradnącym show basie już wspominałem, powtarzać się więc nie będę. Lecz w tym utworze fascynuje mnie przede wszystkim sposób rozwijania poszczególnych partii, nieustannie poddawanych wariacjom. Nie dające się okiełznać rozpędzone riffy zyskują na sile rażenia, gdy manifestują swą obecność raz jeszcze, tym razem na tle niezwykle precyzyjnej lawiny blastów. Zasługa to nie tylko mistrzowskiego zmysłu kompozycyjnego, ale i partiom perkusji właśnie, chyba najbardziej urozmaiconym i zagęszczonym jak do tej pory. Czysto muzyczne inspiracje są oczywiste - a jednocześnie wkładane są w nowe ramy, albo mglistych black metalowych oparów ("Hooves"), albo nieokiełznanego, awangardowego szaleństwa z niezwykle jadowitymi wokalami ("All Knowing Cold" - ta końcówka, niczym tykający licznik Geigera!) czy wreszcie...

...balladowego wręcz "Pilgrimage"! Tutaj Australiczyjcy dowiedli, że nie obawiają się próbować nowych form, pozostając zarazem w pełni wierni swojej wizji i konceptowi. Konfrontacja z pierwszymi trzema minutami tego utworu wywołuje wyraz zdziwienia na twarzy, a zarazem pierwsze strzępy myśli: "ej, ale przecież to ma sens". Natchniony śpiew proroka na tle delikatnych gitarowych akordów wciąż poraża tajemnicą, zadaje pytania, nie jest ckliwym i desperackim sięgnięciem po najprostsze emocje słuchacza. Wspaniałe są niewielkie, trwające zaledwie kilka sekund akcenty - kojący dźwięk kobiecych strun głosowych czy wieńczący całość, schowany w miksie chór. I to naprawdę są akcenty, kropki nad i, wplecione powściągliwie, lecz w idealnym momencie. Całość tak pasuje do tego, czym jest StarGazer, że pozostaje pokłonić się w zachwycie. I odtworzyć album jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze.

Choć jestem orędownikiem opinii, że techniczny death metal powinien trzymać się krótkich form, to chyba chciałbym tu usłyszeć jeszcze jeden utwór. Bowiem pomysł na tę muzykę szalenie trafia w me gusta, i mam poczucie lekkiego niedosytu. Może właśnie brak takiego "The Grand Equalizera" sprawia, że pozostaję z poczuciem tego jednego kęsa za mało? Ciężko powiedzieć. "Psychic Secretions" nie poraża takim majestatem jak poprzedniczka, ale z drugiej strony - jest wręcz mistrzowska w kreowaniu tego niesamowitego, pradawnego, pierwotnego klimatu, który starałem się ci, Drogi Czytelniku, nakreślić. W każdym razie - ja już od kilku tygodni celebruję premierę tego albumu i jak na razie nie mam dość. To rzecz z gatunku rozpościerających się w głąb, a nie wszerz - choć mam wrażenie, że znam tę płytę już na pamięć, to jednak za każdym razem odkrywa przede mną nowe znaczenia. Jak mit.

sobota, 28 listopada 2020

Recenzja OF FEATHER AND BONE - Sulfuric Disintegration

Z malowniczego, złotego stepu przetacza się barbarzyńska horda, grabiąca, paląca i gwałcąca wszystko na swojej drodze. Z oddali słychać szczęk stali, a rzeki mienią się szkarłatem. To nie przetaczający się przez rubieże Imperium Hunowie, to nowy materiał OF FEATHER AND BONE.


Dawno nie słyszałem tak dzikiego i furiackiego albumu, epatującego aurą nieuniknionego Sądu Ostatecznego. Sześć utworów, 30 minut muzyki - to w zupełności wystarcza, by pozostawić po sobie jedynie zgliszcza i kojące dźwięki dopalającego się ognia. Już pierwszy w kolejce "Regurginated Communion" zapowiada, z czym będziemy mieli do czynienia, z jak chamską, treściwą i bezpośrednią muzyką. Zero wypełniaczy, czyste arcydzieło sztuki wojennej, nie grzeszącej finezją, za to niezwykle precyzyjnej w kaleczeniu - wystarczy zwrócić uwagę na te bębny, wybijającej bitewny rytm z niezmordowaną konsekwencją. Lekko "prymitywna" forma blastów miesza się z bezlitosnymi przejściami, sprawiającymi że muzyka ta zdaje się być jeszcze szybsza, niż jest w rzeczywistości.

Obrzydliwe i brzydkie wokale stanowią jakby emanację wyłaniającego się z płomieni demona zniszczenia, zwiastuna zagłady siejącego terror i postrach. Rzyg i zapalczywy charkot miesza się z tektonicznym pomrukiem, kreślącym wyrwy i szczeliny, pod którymi zapadają się domostwa. Nieliczne zwolnienia, w takim "Noctemania" przywołujące na myśl choróbsko i niepokój death/doomowych fragmentów pełniaka Black Curse, tylko podkreślają apoteozę czystego zniszczenia następującą tuż po nich. Tak samo sporadycznie pojawiające się solówki, bardziej jazgot trąb zagłady niż cokolwiek mające znamiona melodii - dają smakowity posmak war metalu. Dziki wojownik przypuszcza szturm, dokonuje dzieła destrukcji i znika, nie pusząc się z tym i nie obnosząc. Maestria.

"Sulfuric Disitengration" cechuje się bezwzględnością, która kojarzy mi się np. z debiutem Incantation, choć stylistycznie nie jest to zupełnie ten sam typ death metalu. Jest tu pewna doza transowości w sposobie, w jakim ciągnięte są poszczególne motywy, przeplatając się i powracając do siebie. Utwory te ani nie są rozwarstwione zbyt dużą dozą spiętrzających się patentów, ani też nie są na tyle minimalistyczne, by ograniczać się do czystej żądzy niszczenia, mogącej znudzić się już po chwili obcowania z tym materiałem. Nie - to bardzo dobrze wyważona płyta, potrafiąca zaskoczyć bardziej rytmicznym, marszowym podejściem do siania zagłady, a potem jeszcze przypieczętować efekt "wow" sposobem, w jaki te bardziej konwencjonalne fragmenty przejdą w srogi napierdol. 

"Consecrated and Consumed" rozpoczyna się chwytliwym i łatwo wpadającym w głowę motywem, by szybko skoczyć w malstrom, istny huragan riffów, będących niczym taniec mieniącego się szlachetną stalą oręża. Złowieszcze, grane przeważnie w tremolo riffy przeplatają się z pociągnięciami ze struny będącymi jak krojenie mięcha i bebechów perfekcyjnie naostrzoną piłą. Finałowy "Baptized in Boiling Phlegm" miażdży najwymowniejszym na płycie walcem, wyraźnie sygnalizującym, że armia zmierza ku przypuszczeniu ostatecznego ciosu - tak też czyni, a szturm ten pozostawia jedynie wymowną ciszę, po której można przejść jedynie do wymazania z mapy kolejnej grupy etnicznej (czyt. nacisnąć "odtwarzaj ponownie").

W tej kategorii jest to album doskonały, przeciwko któremu ciężko wystosować jakikolwiek zarzut. Nawet o monotonię, bo panowie poczynili dobry krok, rezygnując z siódmego utworu - potencjalnie mogącego nieco zaburzyć szyk legionów.

środa, 25 listopada 2020

Recenzja INQUISITION - Black Mass for a Black Grave

 Recenzję świeżo wydanego albumu INQUISITION mógłbym w zasadzie skwitować, że poszli w tanie melodyjki, zatracili cały swój kosmogoniczny mistycyzm i w ogóle sprzedali swoje oblicze bóstwu hamburgerowego black metalu. Jedno z tych stwierdzeń byłoby niedopowiedzeniem, drugie - bzdurą, trzecie zaś sugerowałoby, że nie znam wystarczająco wcześniejszych materiałów zespołu. Sami zdecydujcie, co do czego przyporządkować.


Jedno jest pewne - odpalam "Black Mass for a Mass Grave" i od pierwszych sekund wybrzmiewa sztandarowy styl Inquisition. Jestem zwolennikiem tezy, że Dagon zdołał wypracować całkiem unikalny styl gry na wiośle i jakkolwiek może się on podobać lub nie - nie sposób odmówić mu charakteru. Druga sprawa jest taka, że bohaterowie dzisiejszego wpisu tak naprawdę zawsze grają to samo, tzn. rdzeń muzyki nie zmienia się diametralnie z płyty na płytę. Nie można tu wskazać jakiegoś "Pure Holocaust" i przyrównać do "Sons of Northern Darkness". Różnice polegają na rozłożeniu akcentów i uwypukleniu pewnych aspektów ich wizji black metalu. Tak więc "Invoking the Majestic Throne of Satan" jest chyba najbardziej klasycznym dziełem, któremu blisko do tradycyjnego dziedzictwa gatunkowego Norwegii, zaś "Obscure Verses for the Multiverse" flirtuje z dziwnymi, powykręcanymi melodiami, dla mnie wywołującymi np. skojarzenia ze sceną francuską. 

Każdy z poprzednich albumów cechowała jednakże typowa dla Inquisition dynamika, polegająca na balansowaniu pomiędzy wolnymi, płynącymi i snującymi się niczym mgła fragmentami melancholijnymi, średnimi tempami z charakterystycznym - nie boję się użyć tego słowa - groove'm, wreszcie - momentami, gdzie do głosu dochodzą blasty Incubusa, również grane na specyficzną modłę jednoczesnego uderzania werbla i hi-hata. To wyważenie i płynne lawirowanie między nastrojami sprawiało, że albumy te są niezwykle plastyczne i angażujące. Obawiam się, że w przypadku najnowszego albumu nastąpiło pewne zachwianie tych proporcji. W połączeniu z niespotykanym do tej pory stężeniem melodii i ogólnym "epickim" wydźwiękiem całości... cóż, rozumiem ludzi mających problem z przebrnięciem przez ten materiał.

"Spirit of the Black Star" to flagowy otwieracz, stricte w stylu Inquisition. Nie widzę powodu, dla którego utwór ten miałby komuś nie przypasować. Tu dominują szybkie i agresywne patenty, które - niestety - na dobrą sprawę powrócą jedynie w ostatnim "Beast of Creation and Master of Time", wyłączywszy naprawdę pojedyncze fragmenty innych utworów. Singlowy "Luciferian Rays" to z kolei znacznie bardziej luzacki utwór, dryfujący w akompaniamencie z deka nachalnej, acz w ostatecznym rozrachunku fajnej melodii składającej się na motyw przewodni. W środku pojawiają się takie morsko-żeglarskie motywy, ale nie szanty, tylko raczej odwzorowanie zadumy żeglarza patrzącego w spienione fale (i nie jest to tylko wywołana teledyskiem autosugestia; co do teledysku samego w sobie, odłóżmy go na bok...). Wbrew pozorom utwór ten nie jest reprezentatywny dla całości, bo owszem, cała późniejsza część albumu jest melodyjna, ale w inny sposób.

Jeżeli miałbym jakoś nakreślić ogólny wydźwięk tej płyty, to jest on taki lajtowy, niebiański, wyluzowany. Zdaje sobie sprawę, że w przypadku black metalu brzmi to mocno pejoratywnie, ale w jakiś sposób materiał ten broni się - nie wywołuje żenady i można go słuchać nie chowając się pod łóżkiem z obawy, że starsi koledzy usłyszą. Ogólne wibracje przywodzą mi nieco na myśl "Hallucinogen" Blut aus Nord - tam też jakby spuścili z tonu, zaprawili rockowymi riffami, a jednak nie było to rozmemłane. Kompletnie nie rozumiem głosów, że Inquisition zatraciło tożsamość - jest tu masa harmonii charakterystycznych dla trzech poprzednich albumów, a gdy przebić się przez domagające się atencji nonszalanckie melodie, solówki i barwne pejzaże, dostrzeżemy wcale niebanalne riffy Dagona, które oczywistością nigdy nie grzeszyły. Problematyczna jest jednak długość płyty w połączeniu z nadmiarem wolnych i średnich temp. Gdzieś tak w środku, w okolicach "Majesty of the Expanding Tomb", trochę zanika suspens.

Z elementów ewidentnie irytujących wymienić należy trącącą banałem (i, nie bójmy się tego powiedzieć - power metalem) galopadę w "Extinction of Darkness and Light", co prawda kontrastowaną dysharmonijnym zwolnieniem, ale jednak pozostawiającą pewien niesmak. Na szczęście kolejny utwór wykorzystuje swą motoryczność w znacznie bardziej angażujący sposób, nadaje też płycie żywiołu wyraźnym podkręceniem obrotów. Wyróżnić też muszę całkiem mroczny w porównaniu do reszty "Necromancy Through a Buried Cosmos" czy powodujący skojarzenia z monumentalnym doom/viking metalem rosyjskiego Scald "My Spirit Shall Join the Constellation of Stars". Ten drugi pięknie trzyma w napięciu pomimo 7-minutowego czasu trwania, w drugiej połowie subtelnie zwiększając obroty i atakując mieszanką chwytliwego riffu oraz fajnie zaaranżowanych wokali.

Do samych melodii nie mam zastrzeżeń. Są na poziomie, w pewien sposób nawet zmysłowe. Falują niczym wstęgi, na których zawieszone są latarnie i złote klucze pasujące do drzwi będących portalami do wyimaginowanych światów. Słuchacz kroczy sobie ścieżką z gwiezdnego pyłu, nieśpiesznie, mając czas na decyzję, który klucz jest dla niego najodpowiedniejszy. Gdzieś tam przebiegnie kot, a stwór z dziwną twarzą poczęstuje go mufinką, słodką, ale nie wywołującą odruchu wymiotnego nadmiarem lukru. Taka z lekka baśniowo-poduszkowa jest ta płyta, to fakt - kusi jednak jakąś tajemnicą, jak każdy materiał Inquisition. Wciąż kryją się za tym niezbadane uniwersa. 

Wyrzuciłbym bym więc ze dwa utwory, skondensował to jakoś, dodał więcej rzeźnickich temp. Jestem pewien, że wtedy "Black Mass for a Mass Grave" miałaby więcej zwolenników, wszak pod pozostałymi względami jest to Inquisition jak każde inne. Czy jest to najsłabszy album zespołu? Pewnie tak. Czy kiepski? W żadnym wypadku. Jest kilka wpadek, w ostateczności jednak - to dobry album, miejscami bardzo dobry. Panowie poszli w nieco innym kierunku, nie zatracając zarazem tego, co wypracowywali przez przeszło dwie dekady. Rezultat może zrażać purystów - i ja też nie będę wynosił tego albumu na ołtarze, bo zwyczajnie na to nie zasługuje, za to chętnie do niego wrócę raz na jakiś czas.


niedziela, 20 września 2020

Recenzja VOID ROT - Descending Pillars

 Bywają sytuacje, gdy potrzeba naprowadzającej na tor oświecenia mocy czasu, by w swej świadomości przekuć wadę danego dzieła na cechę. W przypadku debiutu VOID ROT nie jest to jakiś koncept podporządkowany z góry określonym założeniom. W luźnych notatkach towarzyszących mojemu drugiemu odsłuchowi tej płyty widnieje zdanie: "boli brak tej wściekłości, spuszczenia bestii ze smyczy; mankamentem jest to, że wszystko jest jakby od linijki, wykalkulowane, zbyt perfekcyjne: brakuje niebezpieczeństwa". Uważam, że nadal może to stanowić dla kogoś cechę nie do przebrnięcia. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że "Descending Pillars" to materiał całkowicie skoncentrowany na jednym aspekcie, podporządkowujący sobie wobec niego wszelkie elementy składowe: skrupulatne budowanie mrocznej atmosfery kosmicznego terroru.

Niezwykle klimatyczny, ponury i nie koncentrujący się na samym riffie - a raczej traktujący je jako narzędzie do kreowania nastroju - wypuszczony wcześniej utwór tytułowy, przyciągnął moją uwagę i nasycił chęć jak najszybszego zapoznania się z omawianym albumem. Wywołując skojarzenia z tworami takimi jak Grave Miasma, Krypts czy Cruciamentum, wytworzył też podskórne oczekiwanie, że tego rodzaju monolityczne death/doomowe kolosy będą współistnieć z rasowym, opartym na spuściznie Incantation wygarem, składając się na miażdżący gruz w równym stopniu porażający mrokiem, jak i niszczący nawałnicą przesterowanych wioseł oraz bezlitosnych bębnów.

Okazuje się, że VOID ROT podszedł do tematu z innej strony, a to, co wypoczwarzyło się w tytułowej kompozycji, będzie słuchaczowi towarzyszyć już do samego końca.

Zawarte tu 37 minut muzyki - okraszone bardzo dobrym, masywnym i spowitym pogłosem brzmieniem perkusji, dalekiej od bycia zbitej w niestrawną papkę - płynie nieśpiesznie, przytłaczając cię i wydzierając kropla po kropli twe życiodajne soki. Zdecydowanie rekomenduję odsłuch w godzinach wieczornych, bo "Descending Pillars" to istny pożeracz słońc, otulający świat w całunie mroku i czerni. Nieskomplikowane partie gitar, nie obfitujące w zapamiętywalne czy chwytliwe riffy, są raczej strumieniem sączącej się trucizny, będącej jedynie środkiem do osiągnięcia celu. Tym zaś jest stworzenie wrażenia całkowitej opresji i beznadziei: jakbyś obcował z przedwieczną, kosmiczną siłą, będąc z góry skazanym na porażkę. To jednak coś w rodzaju zawarcia paktu: album ten wymaga uwagi i koncentracji. To współpraca po obu stronach, ty zaś ze swojej musisz zadeklarować chęć bycia pochłoniętym.

Wybrzmiewające konsekwentnie, powracające niczym zły omen, fale dysonansu - nie będące wszak nadużywaną zagrywką - mogą przywoływać skojarzenia z tym "rozmemłanym" black metalem. Tu jednak stanowią znakomity kontrast do tego rytualno-okultystycznego riffowania, wzmacniając jego wydźwięk. Ten zaś polega na dość subtelnych progresjach, nie obfitując zarazem w jakiekolwiek fajerwerki. Zamiast tego zniewala słuchacza w zimnokrwisty sposób, niczym ta pajęczyca, która złapawszy już ofiarę - wie, że ta nie ma szans uwolnić się - delektuje się jej agonią i udręczoną niepewnością. Napięcie narasta, lecz bardzo powoli - tu nawet pojawiające się gdzieniegdzie blasty wywołują wrażenie "nieśpiesznych", będących raczej naturalnym elementem kompozycji, jej wrodzonym organem, a nie manifestacją agresji. "Liminal Forms" jest dobrym tego przykładem, demonstrując zarazem, jak gitarowy minimalizm pozwala wykreować przestrzeń dla całkiem intrygujących perkusyjnych aranży, także dość stonowanych, acz w tych wolniejszych fragmentach tworzących coś na kształt plemiennego groove'u.

Kulminacje utworów przejawiają się w postaci nieuchwytnych, nie rzucających się spektakularnie w uszy zagęszczeń partii garów, delikatnych akcentach czy nieszczególnie gwałtownych zmianach tempa. Przypieczętowane są złowrogimi, utrzymanymi w kolorach szkarłatu, apokaliptycznymi melodiami - w finałowym "Monolith" będącą nawet czymś w rodzaju bezkształtnej, flegmowatej solówki - oszczędnymi w środkach, wyrażającymi filozofię całego albumu: tego ascetyzmu nieustannie przypominającego, że chodzi przede wszystkim o przeszycie słuchacza wiązką negatywnej energii astralnego horroru. Powściągliwość ta sprawia, że nawet te najmniejsze, najsubtelniejsze przesunięcia są niczym pękający ryft w skorupie ziemskiej - niezwykle groźne, choć nieuważny słuchacz nawet nie dostrzeże czyhającego niebezpieczeństwa. Jedynym znakiem ostrzegawczym może być krótka, kilkusekundowa zaledwie pauza na początku "Delusions of Flesh": objawiona w kilku pociągnięciach za struny lovecraftowska cisza przed burzą. 

Im dalej w las, tym otchłań czarniejsza, bowiem "Inversion" stanowi w mym mniemaniu najsilniejszy punkt albumu, będąc jakby nieco dynamiczniejszym i żwawszym w swej ekspozycji: szybko narastające zagęszczenie bębnów w połączeniu z przenikliwym strumieniem wyjącej gitary zdecydowanie zwraca na siebie uwagę, zaś wyłaniający się chwilę później chropowaty bas wzmacnia poczucie krępującej oślizgłości pomieszczenia odsłuchowego. Poprzedzone akustycznym przerywnikiem, upiorne i wyraziste zwieńczenie, ze wspomnianym już solo - gościnnym, nadmieńmy (co podświadomie da się wyczuć) - stanowi zaś wyczerpujące podsumowanie tego, co działo się przez ostatnie 30 minut. 

Nie wpłynie jednak na wrażenie, że "Descending Pillars" to wyraźnie płyta "dla koneserów" tego typu stylu: oni docenią misterny sposób kreowania klimatu i brak epatowania typowo oczywistymi zagrywkami; reszta zaś może pokiwa głową z uznaniem, ale stwierdzi że to nie do końca ich bajka. To nie jest przytyk w żadną z tych stron. Za siebie mogę stwierdzić, że mnie album ten się podoba, choć rzeczywiście może zmęczyć swą jednostajnością, gdy nie zaistnieją odpowiednie warunki odsłuchowe. Na pewno jest satysfakcjonujący w swym powolnym, wysmakowanym wręcz rysie, w tej niezmąconej konsekwencji i delektowaniu się twym cierpeniem.

piątek, 18 września 2020

Recenzja PRECAMBRIAN - Tectonics

 Na początek krótki wykład o historii naszej Ziemi, poprzedzony moim niezwykle wnikliwym, 20-minutowym researchem. Prekambr uznawany jest za najdłuższy okres w dziejach tejże planety, trwający od jej powstania ponad 4,5 miliarda lat temu do mniej więcej 541 milionów lat temu. Można się domyślić, że działo się sporo. Ot, woda się skropliła i powstały oceany, zaczęły formować się kontynenty, w Ziemię uderzył obiekt wielkości Marsa, a powodowany tym odłam części skorupy stał się - według jednej z teorii - Księżycem. Pojawiły się pierwsze, jednokomórkowe formy życia, z czasem ewoluujące w coraz bardziej zaawansowane organizmy, pod koniec eonu przypominające już dzisiejsze zwierzęta - na co istnieją dowody w postaci skamielin. W międzyczasie następowały liczne zmiany klimatyczne, owocujące np. w kriogen - erę globalnego zlodowacenia. Wzmożona aktywność wulkaniczna prawdopodobnie skutkowała zjawiskiem tzw. zimy wulkanicznej, drastycznie obniżając temperaturę globu. Kilkaset milionów lat po zakończeniu prekambru, następuje największe masowe wymieranie w dziejach Ziemi, zwane wymieraniem permskim - potencjalne przyczyny nadal pozostają hipotezami. Doskonały grunt pod black metalowy album.

Wystarczy trochę wyobraźni, by uzmysłowić sobie skalę i rozmiar tamtych wydarzeń. Śmiem twierdzić, że stały za tym siły potężniejsze niż Szatan (no chyba że w wyobrażeniu metafizycznym), tak bardzo opiewany w tekstach hord parających się czarnym metalem. PRECAMBRIAN, na czele z weteranem sceny, niejakim R. Saenką - widocznie zainteresowanym historią nie tylko rodzimej Ukrainy - postanawia tym siłom hołdować, daleko wykraczając poza gatunkową strefę komfortu. 

A przynajmniej pod względem oprawy tematyczno-estetycznej, bo muzycznie jest na wskroś klasycznie i tradycyjnie. "Tectonics" to równo 30 minut - ni sekundy dłużej, ni krócej, za czym pewnie stoi jakaś geologiczna symbolika, choć równie dobrze mogą to być moje wyimaginowane domysły - esencjonalnego, wypranego z jakichkolwiek ozdobników black metalu na modłę jednego z poprzednich projektów Romana. Chciałoby się wręcz rzec: umarł Hate Forest, niech żyje Hate Forest! Jeżeli tak jak ja uważasz "Purity" za wykładnię black metalu w siedmiu hymnach riffem, możesz już przestać czytać tę recenzję i kupić debiut Precambrian w ciemno. To te same wibracje, równie starożytne i trącące potęgą znacznie wykraczającą poza jakiekolwiek dokonania człowieka.

"Archaebacteria" to zdecydowanie najbardziej bezkompromisowy i chamski wstęp, jaki ostatnio słyszałem. Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wrzucony zostałem w sam środek szalejącej zamieci, lawiny lodowych brył spadających mi na mordę, cios za ciosem. To wyrokujące dwie sekundy, decydujące kto przeżyje - doskonały odsiewacz wypudrowanych słuchaczy ładnego black metalu (nie mam nic do ładnego black metalu, sam czasem lubię posłuchać). Taki zresztą jest pełen album: brak zbędnych dodatków, klimatycznych interludiów, akordów granych na nieprzesterowanej gitarze. Jest pięć kompozycji opartych tylko (a przede wszystkim aż) na przeszywającej głębi black metalowego riffu, wielowarstwowego i patrzącego w czeluść będącą miejscem zamieszkania niepoznanych sił odległych eonów. Skrajnie nieludzkie i odrażające wokale - lawirujące między dwoma trybami, szorstkim i przywodzącym na myśl kąpiel w basenie zdobionym drutami kolczastymi, oraz brutalnym niczym pieśń zderzających się płyt tektonicznych - a także surowość perkusyjnych blach, zwracają na siebie uwagę, również z powodu wysokiego umieszczenia w miksie, ale to w tych przybrudzonych gitarach, jakby otulonych warstwą pokrywy lodowej, kryje się istota i sens "Tectonics".

Subtelne progresje nisko strojonych riffów, brzmiących złowieszczo i momentami kreujących (luźne) skojarzenia z opartym na tremolo death metalem - to drugi na płycie "Fossilization", obfity w charakterystyczny patent stanowiący jakby część wspólną materiału, będący elementem jej naturalnego cyklu: ustępująca na moment perkusja pozwala wybrzmieć głębokim, nienawistnym growlom, by za chwilę powrócić do ofensywy złożonej z kanonady blastów. W dużej mierze cały ten album stanowi nieprzerwaną nawałnicę, manifestację chaosu kaprysów natury znacznie potężniejszych i nieprzyjaznych człowiekowi, bardzo zaś satysfakcjonujące jest wyławianie z tej śnieżnej burzy poszczególnych patentów melodycznych, delikatnie zarysowanych gdzieś w tle i konsekwentnie powracających w poszczególnych utworach, przez co jawią się one jako spójne i przemyślane, nie będące jedynie zlepkiem (co prawda kapitalnych) riffów. Objawiają się też lata doświadczeń członków zespołu - doskonale wiedzą bowiem, który motyw pociągnąć i jak długo, by całkowicie zanurzyć słuchacza w kojąco repetytywnej atmosferze, gdy czas istotnie zdaje się być mierzony w milionach lat, stając się czymś w rodzaju abstrakcyjnego konceptu.

Zgrabnie poutykane melodie, gdzieś tam majaczące w oddali, nie stroszące się zbędnie i cierpliwie czekające na wyłowienie przez uważnego odbiorcę, wyraźniej rosną niczym piętrzące się lodowce w "Cryogenian", stanowiąc bardziej konwencjonalny fragment, bliski w motoryce do wspomnianego już Hate Forest i zawierający nawet szczątkową nutkę melancholii. Od tej pory album będzie balansował między tym podejściem, a niezmordowanie przypominającymi o swej obecności erupcjami wściekłości zmiatającymi wszelkie życie z powierzchni Ziemi, osiągającymi swe apogeum w finale usianego sztormem crashów "Volcanic Vinter". Utwór ten stanowi wizytówkę filozofii towarzyszącej debiutowi Precambrian - kompozycje zagęszczają się, osiągają swoje ekstremum i bezceremonialnie kończą się, bez zapowiedzi, początkowo wywołując konfudujące i ambiwalentne odczucia. Z czasem dostrzeżesz jednak, że właśnie wtedy powinny ustać. Zresztą pochwalić należy i ogólną długość materiału, stanowiącą niezaprzeczalny walor zachęcający do katowania przycisku replay przez następne 4 miliardy lat - a mimo że "Tectonics" za każdym razem jest takie samo, to posiada tę charakterystyczną cechę esencjonalnych albumów black metalowych: te miliony zazębiających się, nieuchwytnych warstw kryjących się gdzieś w oddali, mogących być penetrowanych w nieskończoność.

Delikatne urozmaicenie stanowi troszkę, ale to dosłownie troszeczkę, bardziej wyrafinowana perkusyjna zagrywka w ostatnim już utworze sławiącym kres całego niemal ówczesnego życia - ten wwiercający się w głowę, wygrywany na ride'ach rytm, w bardziej rozwiniętej formie uskuteczniany przez naszego rodzimego Darkside'a. W przeciwieństwie do jego macierzystego zespołu, muzyka nadal pozostaje surowa i nieokrzesana, zgrzytliwa i chropowata niczym na trójce Gorgoroth, tak więc bez obaw. "P-Tr. Extinction" swoim motywem przewodnim wywołuje skojarzenia z "The Immortal Ones", stanowiąc chyba najbardziej tradycyjny w wydźwięku black metalowy utwór na płycie, nieco bardziej okiełznany - będący jakby powrotem do naturalnego cyklu po kataklizmie. I tym akcentem urwę niniejszą recenzję (rozmiarowo - w przeciwieństwie do omawianego albumu - wymknęła się już bowiem spod kontroli), wzorem zawartych na "Tectonics" kompozycji: nie potrzebujących szczególnie wymyślnych kropek nad i, by porażać swą emocjonalną intensywnością.